Zaczynając od moich ulic

Monica Hunken jako aktorka często zastanawiała się, czy ów mrok, który jej polski dziadek nosił w duszy i którym zarażał wszystkich dookoła, nie jest czymś niezbędnym w życiu twórcy?

27.02.2012

Czyta się kilka minut

z lewej: Monica Hunken w przedstawieniu „Wild finish” | z prawej: Leonidas Dudarew-Ossetyński z Jerzym Grotowskim / fot. archiwum prywatne Moniki Hunken
z lewej: Monica Hunken w przedstawieniu „Wild finish” | z prawej: Leonidas Dudarew-Ossetyński z Jerzym Grotowskim / fot. archiwum prywatne Moniki Hunken

Ktoś ciągle za mną chodzi. Ale tak naprawdę to ja za nim chodzę – mówi Monica Hunken. Chodzi za swoim dziadkiem. Nie chodzi właściwie, lecz jeździ. Na rowerze. Przyjechała do Polski z Kalifornii znalazłszy niewielki notes z nazwiskami i adresami. Wśród owych nazwisk był Jerzy Grotowski. Hunken studiowała w szkole teatralnej w Nowym Jorku i w Dublinie, więc ów Grotowski podziałał trochę jak magnes. Ale były też inne powody.

Dziadek umarł, gdy była małą dziewczynką. Pamięta, że był ciężko chory, miał raka, leżał w łóżku. A mimo to, wszyscy dookoła wstrzymywali na jego widok oddech. Budził strach.

Wyglądał trochę jak Pan Bóg. Miał wielką, białą brodę. Po angielsku mówił z silnym akcentem. Hunken w prześmieszny sposób potrafi ów akcent naśladować.

W cieniu

Leonidas Dudarew-Ossetyński wywodził się z rodziny litewskich książąt. Urodził się w 1910 r. w Wilnie, gdzie studiował na Uniwersytecie Stefana Batorego. Karierę aktorską rozpoczynał w teatrach Wilna, Lwowa, Warszawy i Torunia. Studia w zakresie literatury kontynuował na paryskiej Sorbonie, gdy wybuchła II wojna światowa. Dołączył wówczas do polskiej armii we Francji. Aresztowany przez nazistów, z poznaną w Paryżu żoną – Norweżką – trafili do obozu koncentracyjnego w Casablance, z którego cudem udało im się zbiec.

Do Nowego Jorku przedostali się statkiem przeznaczonym dla żydowskich uchodźców, w zamian za opłacenie biletu dwóch innych uciekinierów. Jego małżeństwo szybko się rozpadło (podobnie jak kolejne; Ossetyński rozwodził się trzy razy).

W Stanach Ossetyński pracował najpierw w Nowym Jorku, potem w Kalifornii – jako reżyser, aktor oraz producent teatralny, później także filmowy i telewizyjny. W 1945 r. nawiązał współpracę z Michałem Czechowem (bratankiem Antoniego), słynnym rosyjskim aktorem i reżyserem, który podobnie jak on sam wyemigrował do Stanów i który stworzył oryginalną technikę aktorską opartą na geście psychologicznym. Ogromny wpływ na jego twórczość wywarł także Jerzy Grotowski, który przybył do Los Angeles na jego zaproszenie w latach 60. Był jednym z wielu polskich artystów, których Grotowski – zawsze zaangażowany w sprawy Polonii – starał się sprowadzać do Stanów. W latach 70. Ossetyński stworzył własną szkołę – Ossetyński Actors Laboratory, w której propagował i rozwijał jego idee. Pracował także jako dziennikarz i korespondent polskiej prasy emigracyjnej, był m.in. współpracownikiem Radia Wolna Europa. Był też bibliofilem i zapalonym kolekcjonerem polskiej sztuki, założycielem i wieloletnim dyrektorem polskiego klubu im. Heleny Modrzejewskiej (Helena Modjeska Art and Culture Club). Zmarł w Los Angeles w 1989 r. Przez wiele lat budził złe wspomnienia.

– Nie było go już wśród nas, a jednak cały czas żyliśmy w jego cieniu – opowiada Hunken. – Przede wszystkim moja matka. Była zastraszona. To z jego powodu w którymś momencie zmieniła imię, przestała mówić po polsku. Chciała się od niego uwolnić. I dlatego ja dziś nie mówię po polsku.

Czy słyszę w jej głosie nutę żalu? Spotykamy się w niewielkim barze przy Lower East Side w Nowym Jorku. Choć jest środek dnia, panuje tu mrok, z głośnika na cały regulator płynie heavy metal. Ta dzielnica zawsze stanowiła kulturowy tygiel. Sto lat temu była tu enklawa slumsów i tanich czynszówek, w których jeden na drugim gnieździli się najubożsi emigranci z Europy – Żydzi, Irlandczycy, Rosjanie, Włosi, Polacy. Zaczynali najczęściej od krawieckich warsztatów, które zakładali w ciemnych klitkach bez łazienek i ogrzewania; kiedy udało im się coś zaoszczędzić, otwierali stragan, potem mały sklepik.

Na koniec ciężkiego dnia pili i śpiewali – po włosku i po irlandzku, po hebrajsku, po niemiecku, po polsku, po rosyjsku albo w jidysz. Wśród straganów raz po raz pojawiał się uliczny teatr. Po drugiej wojnie światowej przyszła kolej na Azjatów i Latynosów. W latach 60., kiedy i oni zaczęli przenosić się do innych okolic, opuszczane przez nich slumsy – czasem legalnie, a czasem nie całkiem – zaczęli zajmować najprzeróżniejszej maści artyści i kontestatorzy.

Kilka dni temu w jednym z pobliskich squatów, ABC No Rio, obejrzałam „Wild Finish”, monodram Hunken poświęcony jej podróży po Polsce. Pojechała z owym dziadkowym notesem pełnym dziwnie brzmiących nazwisk i adresów.

Pojechała, bo choć Ossetyński budził strach i niechęć, to jednak ją intrygował. Im była starsza, im bardziej chciała o nim zapomnieć, tym częściej zauważała, że coś ją z nim łączy. Jako aktorka często zastanawiała się, czy ów mrok, który nosił w duszy i którym zarażał wszystkich dookoła, nie jest czymś niezbędnym w życiu twórcy?

Kościół Postkonsumpcyjny

Mówi o sobie, że jest performerką, rowerzystką, dramaturgiem, nauczycielką, aktywistką i dokumentalistką. Na studia w szkole teatralnej w Nowym Jorku przyjechała w 2001 r. Idąc na swoje pierwsze zajęcia, 11 września rano, zobaczyła z daleka ogromną smugę dymu unoszącą się znad Dolnego Manhattanu: – Niemal cała nasza grupa poszła natychmiast do punktu krwiodawstwa, ale okazało się, że jest to niepotrzebne.

Kolejnych kilka tygodni spędziła na ulicach. Wspomina, że na to, co się wydarzyło, zareagowała, robiąc to, co najlepiej potrafi – organizując uliczne przedstawienia, happeningi, przygotowując teatralne warsztaty w schronisku dla bezdomnych. Do dziś pamięta niepowtarzalną atmosferę, jaka panowała wówczas w mieście: – Jestem wdzięczna, że dane mi było żyć w owym czasie w Nowym Jorku. To były bardzo intensywne tygodnie, przeszłam przyspieszony kurs z polityki i życia publicznego.

Pożerała książki Noama Chomsky’ego, chodziła na wykłady, demonstracje. W 2002 r. związała się z grupą Wielebnego Billa, przywódcy Kościoła Postkonsumpcyjnego (Church of Life After Shopping). Tłumaczy mi, że to ekscytująca wspólnota ludzi, którzy wykorzystują religijne formy i rytuały (naśladują m.in. amerykańskich teleewangelistów i straszących piekłem kaznodziejów), by ośmieszać konsumpcyjną kulturę: – Pracujemy na ulicach, w handlowych centrach. Dokonujemy egzorcyzmów sklepowych kas i kart kredytowych, błogosławimy małe biznesy. Wkraczamy w strefę, w której ludzie zahipnotyzowani są jako konsumenci i staramy się ich wyzwolić. Chodzi o to, by przestali traktować produkty jak bóstwo, by zaczęli troszczyć się o środowisko, by stawali się świadomymi obywatelami.

Jest także zapaloną rowerzystką, od kilku lat związaną z grupą aktywistów promujących ten środek transportu w Nowym Jorku. Chodzi nie tylko o to, by konsumować mniej energii czy paliw, ale także o to, by – jak mówi – „odzyskiwać” przestrzeń publiczną miasta: zakładać ścieżki rowerowe, publiczne parki czy miejskie ogródki.

Hunken rowerem porusza się zresztą nie tylko po Nowym Jorku. W ubiegłym roku odbyła podróż na dwóch kółkach po ogarniętych rewolucyjnym fermentem krajach bliskiego Wschodu: Egipcie, Jordanii i Syrii: – Podróżuję w taki sposób, bez pieniędzy, bo jestem przekonana, że wygoda unicestwia wiele możliwości. Jestem narażona na wiele niebezpieczeństw i trudności, ale to rodzi więzi z ludźmi. Widzą, że nie mam nic do stracenia. Łatwiej mi ufają. O swoich doświadczeniach opowiedziała potem w przedstawieniu „Blondie of Arabia”.

– Jestem dokumentalistką. Jeżdżę po świecie i zbieram rozmaite historie. Przywożę je potem i próbuje się nimi dzielić z moją lokalną wspólnotą. Staram się opowiadać im o świecie to, czego nie usłyszą w telewizji Fox. Zabrzmi to może głupio, ale zależy mi na burzeniu murów, likwidowaniu barier, wzajemnym zbliżaniu ludzi. Świat jest mały i mimo wszystkich różnic, które nas dzielą, w tym, czego doświadczamy, jak odczuwamy różne rzeczy, jesteśmy tak naprawdę bardzo podobni – mówi.

Hunken z dumą opowiada o akcjach, które współorganizowała wraz z Kościołem Postkonsumpcyjnym – m.in. o happeningach w oddziałach banku Chase, które sprawiły, że bank wycofał się z finansowania z krytykowanych przez ekologów przedsięwzięć. Z ogromnym entuzjazmem mówi także o ruchu Occupy Wall Street, z którym jest związana. Ma jednak świadomość, że tego typu akcje – jakkolwiek ważne – przynoszą ograniczone rezultaty: – Z polityką tak jest, gdzieś coś wywalczysz, posuniesz się o centymetr, ale zaraz potem w innym miejscu stracisz dwa centymetry. Dlatego to, co robię w teatrze, wydaje mi się ważniejsze od tego, co robimy w handlowych centrach czy na ulicach. Gdy ktoś widzi nasz happening, albo transparenty, słyszy, jak skandujemy jakieś hasła, to nawet jeśli trafiamy mu do przekonania, odchodzi najczęściej szybko i stara się o tym zapomnieć, bo w jakimś sensie jest to propaganda. W teatrze buduję tajemnicę, coś, co trudno jest zdefiniować, ale co przemawia do wyobraźni i do emocji, co naprawdę może ludzi poruszyć. To jest trwalsze.

Pamięć

Szłam na „Wild Finish” z mieszanymi uczuciami. Krótka zajawka – przedstawienie powstało m.in. dzięki wsparciu nowojorskiego Instytutu Kultury Polskiej, który przysłał mi zaproszenie – mówiła o poszukiwaniu korzeni „w kraju przesiąkniętym wódką” i o skomplikowanych stosunkach bohaterki z dziadkiem, „geniuszem i człowiekiem przemocy”.

Znajoma Polka, którą próbowałam zaciągnąć na spektakl, prognozowała, że będzie to do bólu przewidywalna opowieść o Amerykance zachwycającej się polskimi wierzbami i narzekającej na monotonną kartoflano-kiełbasianą dietę.

– Będzie się zmagać z polskimi demonami oraz ponurym klimatem, na koniec zaś wróci do słonecznej Kalifornii, konstatując, że polska dusza jest mocno skomplikowana – ironizowała i została w domu.

Prognozy okazały się chybione. Trwający godzinę spektakl jest pełną humoru, chwilami nieco groteskową czy nawet surrealistyczną opowieścią, która ociera się trochę o cyrkowe przedstawienie i przywodzi na myśl teatr uliczny, a także teatr Grotowskiego. Tym bardziej że za scenografię służy pokryta graffiti ściana (squat, w którym miało miejsce przedstawienie, ma zostać wkrótce wyburzony), za rekwizyty – taboret i kilka nakryć głowy. Hunken jako performerka – wysoka, zgrabna, wysportowana – w mistrzowski sposób wykorzystuje mowę ciała, by snuć swoją cygańsko-łotrzykowską opowieść. Jej pasja i energia nieuchronnie przywodzą na myśl reżysera i innowatora, który wierzył, że teatralne przedstawienie musi być „totalnym aktem”, i który aktora traktował jak żywy instrument.

Jadąc rowerem po polskich drogach („chcę czuć każde ziarnko piasku i każdą kroplę deszczu”), Hunken zwraca uwagę raczej na wszechobecne krucyfiksy niż wierzby. Frapuje ją żarliwa polska religijność; dostrzega też – i chyba w jakiś sposób fascynuje ją ona i pociąga – pewną kanciastość czy chropawość ludzkich zachowań, tym bardziej że najczęściej idzie ona w parze z jakimś przedziwnym ciepłem i życzliwością.

Hunken po kolei odnajduje ludzi z notesu dziadka.

Barbara Krafftówna, słysząc, kim jest, wykazuje sceptycyzm: – Wiesz z iloma kobietami sypiał Ossetyński? Ile jest na świecie dziewczyn, które mogą być jego wnuczkami?

Maja Komorowska, do drzwi której puka bez zapowiedzi, przyjmuje ją serdecznie, potem zaś pomaga nawiązać kontakt z Reną Mirecką – mieszkającą we Wrocławiu aktorką, która pracowała z Ossetyńskim i Grotowskim.

Hunken bierze udział w prowadzonych przez nią warsztatach teatralnych. Poznaje też grupę polskich anarchistów-punkowców, którzy goszczą ją w swoim squacie na warszawskim Żoliborzu.

Podczas naszej rozmowy w East Village ze zdumieniem dowiaduję się, że ów squat istnieje tuż obok miejsca, w którym sama przez wiele lat mieszkałam; nigdy jednak nie miałam pojęcia, że tam jest.

Przedstawienie kończy się pokazem slajdów. Zdjęcia polskich aktorów: przypominający Pana Boga Ossetyński z wielką białą brodą, jego piękna żona w białym welonie w Paryżu. Hunken opowiada, że odwiedziła miejsce po byłym obozie koncentracyjnym w Maroku, w którym przebywali. Jest tam pięknie i pogodnie. Tylko rodziny, które żyją nieopodal, mają czasem mroczne wspomnienia.

Podczas trwającego godzinę spektaklu nie poznajemy rodzinnych tajemnic, które Hunken chciała rozwikłać: – Niewiele dowiedziałam się o moim dziadku podczas tej podróży. Prawda często jest zagmatwana i dlatego ta sztuka jest znacznie bardziej surrealistyczna niż inne moje przedstawienia, znacznie bardziej połamana. Bardzo często wydawało mi się, że coś zrozumiałam i coś udało mi się ustalić, po czym za jakiś czas okazywało się, że jest zupełnie inaczej. Pamięć to rzecz skomplikowana. Ze zdumieniem odkryłam jednak, że żyję w sposób bardzo podobny do mojego dziadka, choć sama o tym nie wiedziałam. Znalazłam w tym notesie pewien adres we Wrocławiu, poszłam tam, a człowiek, którego tam zastaję, mówi mi: „nie, ja go tak naprawdę nie znałem, on tu tylko przez chwilę mieszkał. On cały czas mieszkał na ulicach”. I nagle zdałam sobie sprawę – przecież to zupełnie tak jak ja!

Blizny

Być może Hunken więcej dowiedziała się o sobie niż o dziadku. Opowiada mi trochę o relacjach ze swoją matką, która nie widziała jeszcze „Wild Finish”: – Bardzo się bałam jej reakcji. Zwłaszcza gdy ukazywały się niektóre recenzje w prasie. Z przerażeniem zastanawiałam się, co będzie, gdy ona to przeczyta. Ale w którymś momencie powiedziałam sobie, że muszę przestać o tym myśleć i że nie to jest najważniejsze. Że wszyscy jako rodzina – ja, moja matka, moja siostra – musimy spróbować pogodzić się z przeszłością.

Wraz z matką i siostrą postanowiły rozpocząć terapię, co jeszcze kilka lat temu wydawało jej się zupełnie niemożliwe: – Uświadomiłam sobie wyraźnie podczas tej podróży, że historia, wojna, nie jest czymś, co raz na zawsze w którymś momencie się kończy. Pozostawia po sobie blizny, pozostawia biedę: bagaż, z którym potem muszą sobie radzić kolejne pokolenia. Historia nie zawsze musi się powtarzać, ale ma swój określony rytm. My oczywiście nie musimy być jej niewolnikami. To od nas zależy, co z tą przeszłością zrobimy. Mój dziadek przeżył wojnę, przeżył obóz koncentracyjny. Przyjechał potem do Ameryki, gdzie wydawało się, że wiódł spokojne życie. A jednak ta przemoc – to, co przeżył – na zawsze w nim pozostała. Pozostała w mojej rodzinie. Można na to patrzeć jako na coś negatywnego. Ale niekoniecznie. Jest to też jakiś rodzaj energii i to od nas zależy, co z nią zrobimy. Czuję, że mam ją w środku i chciałabym wykorzystać ją do czegoś dobrego.   

„Wild Finish”, scenariusz i wykonanie: Monica Hunken, reżyseria: Melissa Chambers, ABC No Rio, Nowy Jork, luty 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2012