Z poważaniem, miejsce 21 F

Norman Davies przypomniał, że historia jest sztuką opowiadania. Oraz że historyk kłamie.

07.11.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Polacy są ponoć narodem o solidnie ugruntowanej tożsamości. Nawykli pielęgnować pamięć o historycznych korzeniach, a dzieje przodków stanowią dla nich nie tylko impuls do sentymentalnych wspomnień, ale również moralny drogowskaz bądź - przynajmniej - ważki punkt odniesienia dla dyskursu społecznego oraz edukacji młodych pokoleń.

Niestety, z patriotycznych zaklęć pozostał wyłącznie mdły patos. Ilu dziś mamy wybitnych beletrystów, równie biegłych w historycznym, jak i literackim fechtunku? Tylko jednego: Józefa Hena, rocznik 1923. Dzieło Mariana Brandysa pogrąża się w niepamięci, jak niegdyś barwny świat napoleońskich szwoleżerów. Paweł Jasienica znany jest coraz częściej tylko z nazwiska, a nie z lektury. Symptomy kryzysu można by mnożyć, a diagnoza budzi niepokój: historia jako dziedzina akademicka, zwłaszcza w przypadku badań nad minionym niedawno wiekiem, ma się w Polsce nieźle, ale interesuje się nią ograniczony krąg odbiorców. Pisarstwo i eseistyka historyczna leżą odłogiem.

Tymczasem sięgając do wzorców antycznych, trudno przeoczyć, że np. Herodot czy Józef Flawiusz byli nie tylko pionierami nauk historycznych, ale także sprawnymi szermierzami stylu. Tukidydes wprawdzie sprowokował emancypację dziejopisarstwa, przecinając pępowinę łączącą historiografię z poezją, ale przecież “Wojnę peloponeską" również charakteryzuje elegancki artyzm. Jej autor do dziś uważany jest za wyśmienitego portrecistę oraz mistrza plastycznych opisów, podanych w dobrze wyreżyserowanym tempie, ze sporym wyczuciem dramaturgii.

Norman Davies - jak sam się przedstawia: natione Britanicus, gente Anglicus, origine Gallicus, religione polonofilus - nawiązał do wzorców, o których inni zapomnieli bądź nie chcą pamiętać.

***

Połowa lat 60., schyłek rządów Władysława Gomułki. Do Krakowa, na Uniwersytet Jagielloński, przyjechał dwudziestosiedmioletni historyk z Wielkiej Brytanii. Otrzymał przydział do pokoju w Żaczku, popularnym akademiku. Jego współlokator od razu przyznał się, że polecono mu szpiegować gościa. Pierwszy wieczór upływa im zatem na preparowaniu sprawozdania wiarygodnego dla bezpieki.

Załóżmy, że streszczona właśnie historia odeszła w zapomnienie wraz z głównymi protagonistami. Kilkadziesiąt lat później pewien historyk rozpoczyna pracę nad biografią autora “Wysp". Z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej otrzymuje notatkę-donos, sygnowaną przez kolegę z akademika. Materiał - pikantny w treści, z pozoru wiarygodny, ale przecież fałszywy - trafia do książki, a przez nią, jak trucizna, do krwiobiegu historii.

Dlatego między historykiem i Syzyfem można nakreślić archetypiczną paralelę. Historyk, zobligowany do poszukiwania prawdy o przeszłości, zmagać się musi z zadaniem niewykonalnym. Wiadomo, że nawet naoczni świadkowie destylują opis wydarzeń, przekazując jedynie ich ułamek bądź zakłamując ich przebieg. Równie fałszywe są liczne statystyki: “Kłamstwa, przeklęte kłamstwa i statystyki" - mówił Mark Twain. Naiwna wiara, że skoro natura ludzka ulega pokusie koloryzowania bądź przeinaczania, w takim razie prawdy dogrzebiemy się w archiwach, wertując zasypane kurzem dokumenty - nieraz również historyków sprowadziła na manowce. Przykładem niech będzie anegdota, którą niedawno na łamach “Gazety Wyborczej" przywołał Krzysztof Kosiński: świeżo upieczony absolwent uniwersytetu Norman Davies analizował politykę premiera Davida Lloyda George’a wobec Polski. Tygodniami przedzierał się przez akta brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, wreszcie bibliotekarz zapytał go, nad czym pracuje z tak wielkim zaangażowaniem. Usłyszawszy odpowiedź, odparł: “Muszę Panu powiedzieć, że Lloyd George w ogóle tych dokumentów nie czytał".

Właśnie dlatego historyków można zaszeregować do kanonu postaci tragicznych: muszą dążyć do prawdy, niczym Syzyf pchać kamień na szczyt, choć głaz zaraz może stoczyć się w dół. Czasami znajdują się nawet w położeniu gorszym niż mityczny założyciel Koryntu, bo często nawet nie wiedzą, czy toczą właściwy kamień pod właściwą górę. Historyk, choć nigdy nie rezygnuje z poszukiwania prawdy, powinien - zdaniem Daviesa - pamiętać o tym, że zawsze kłamie. To znaczy, że “prawda jest zawsze o jeden krok dalej, jak horyzont, który się oddala, gdy tylko się do niego staramy zbliżyć". Innym razem Davies odwołuje się do słów z Listu do Koryntian: świat oglądamy “jakby w zwierciadle, niejasno". Nawet rzetelny badacz, posługujący się konsekwentną metodologią, nie może się poszczycić atrybutem nieomylności.

Gdzie szukać ocalenia? W zwięzłej odpowiedzi Daviesa pobrzmiewa - pewnie niezamierzone, ale wyraźne - echo filozofii Schopenhauera: “Tylko poprzez sztukę historyk może zmierzać ku prawdzie". Bowiem “zarówno analiza, jak i narracja, zarówno badania źródłowe, jak i sprecyzowany pogląd na dzieje są nieodzowne, aby przeszłość mogła stać się zrozumiała". Często przeciwstawia się dwie szkoły historiograficzne. Jedną uosabia Leopold von Ranke, prekursor naukowego podejścia do historii i kwerend źródłowych, drugą - Edward Gibbon, autor błyskotliwego stylistycznie i mocno polemicznego “Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego". Metodologiczny walec kontra wartka narracja i śmiałe tezy. Davies stara się korzystać z obu tych - jego zdaniem, zresztą niewykluczających się - tradycji.

Zgoda, nie byłoby Daviesa, gdyby nie bezimienna armia badaczy, którzy wprawdzie nigdy nie trafią do księgarskiego box office, ale latami usiłują przebić się przez gąszcz dokumentów, rękopisów, relacji, sygnatur i przypisów. Historyk z Oksfordu, pisząc kolejną błyskotliwą syntezę, może potem garściami czerpać z owoców ich benedyktyńskiego mozołu. Tyle że ową zależność można odwrócić: gdyby zabrakło takich pisarzy jak Davies, praca tysięcy anonimowych badaczy poszłaby na marne. Archiwa stałyby się obiegiem zamkniętym: analizowanie historycznego dokumentu prowadziłoby do wyprodukowania nowego tekstu. Ten materiał, zamiast trafić do szerszego grona czytelników, z czasem sam wrastałby w strukturę archiwum. Tym samym biblioteki pęczniałyby i pęczniały, ale zawarte w nich informacje pozostałyby martwe, bo nie korzystałby z nich nikt poza wąskim środowiskiem reproduktorów następnych dokumentów. Jak donosi Oxford University Press, oficyna publikująca kilka tysięcy periodyków naukowych rocznie, jeden artykuł akademicki czyta przeciętnie sześć osób.

***

Przyznajmy uczciwie: ceterum censeo większości analiz pisarstwa Daviesa, również tych na wskroś serdecznych i pozytywnych, stanowi przypomnienie, że autor badacz nie ustrzegł się błędów merytorycznych. Wielu widzi w tym błąd niejako z definicji obciążający pisarstwo historyczne: skoro tak wielką wagę przywiązuje się w nim do waloru estetycznego czy perswazyjnego, łatwo przeoczyć niedociągnięcia faktograficzne.

Brytyjski historyk mógłby uciec się do dwóch prostych wymówek. Pierwsza to imponujący ogrom jego syntetycznych książek. Weźmy “Europę": prawie półtora tysiąca gęsto zadrukowanych stron, pogmatwane losy setek narodów na przestrzeni tysięcy lat - cóż, o błąd nietrudno. Druga - rozmach tematyczny. Davies przedstawia nie tylko polityczne i gospodarcze dzieje Starego Kontynentu, ale wiele miejsca poświęca także literaturze, muzyce, technice bądź cywilizacji dnia codziennego. Ceną za różnorodność perspektyw bywa czasem usterka merytoryczna.

Jednak zamiast szukać wątpliwych usprawiedliwień, Davies stwierdza, że jedną z cnót historyka jest pokora, prowadząca do uznania własnych ograniczeń. W przedmowie do “Bożego igrzyska" pisał: “W przypadku każdej pracy o charakterze syntetycznym trzeba się liczyć z tym, że nie uniknie ona rewizji ze strony specjalistów z różnych dziedzin; autor takiego dzieła musi oczywiście znajdować przyjemność w tym, że sformułowane przez niego uogólnienia są podawane w wątpliwość, a tam, gdzie to okazuje się konieczne - zastępowane innymi". Krytyka - odwołująca się do faktów, a nie widzimisię polemisty - musi cieszyć, ponieważ historiografia nie jest statyczna, lecz przypomina dynamiczny układ z fizyki Newtona, gdzie każda akcja wywołuje kontrakcję. Jedne teorie upadają, ich miejsce zajmują nowe.

***

Jeszcze kilka uwag o stylu Daviesa: zapewne banałem trąci wciąż powtarzane stwierdzenie, że znakiem rozpoznawczym jego pisarstwa jest niemal mimetyczne kopiowanie pracy obiektywu kamery bądź aparatu fotograficznego: balansowanie między ogólną panoramą i zbliżeniem, makrohistorią i ujęciami w skali mikro, syntezą i szczegółem.

Skuteczność warsztatu Daviesa ma jednak drugie, a może i trzecie dno. Warto zastanowić się nad inkrustowaniem klasycznego toku narracji tzw. kapsułkami, w których autor zamieszcza szczegółowe opisy spraw wydawałoby się marginalnych dla głównego nurtu syntezy bądź czysto ilustracyjnych. W “Europie" mamy aż trzysta kapsułek, w nich zaś np. legendę o papieżycy Joannie, historię kondomów i piosenki “Lili Marleen". Ta technika pozwala przedstawić dzieje kontynentu i jego cywilizacji nie tylko w ujęciu linearnym, ale także jako mozaikę. Z kolei mozaika - nawet rozumiana wyłącznie jako metafora - niesie świeższy aspekt prawdy o losach Europy, państwa czy narodu niż konwencjonalna linia wytyczona w czasie i przestrzeni. Poza tym - jako forma przedstawiania świata - skutecznie przemawia do człowieka ery mediów elektronicznych, wychowanego nie na wielkich powieściach XIX wieku, lecz kulturze obrazu.

Davies sięgnął również po inny nośnik znaczeń, dotąd przez historyków często pogardzany jako wykwit irracjonalizmu - symbol. Rozdział “Europy" poświęcony oświeceniu kończy się mikroesejem osnutym wokół “Don Giovanniego" Mozarta. Opera urasta do rangi alegorii świata, który nieświadomie zmierza do rewolucyjnej katastrofy bądź “alegorii sądu, w którego obliczu stał skorumpowany i rozpustny kontynent". Okazuje się, że umiejętnie zastosowana symbolika ma wiele zalet: w zwięzłym skrócie mieści wieloraką treść, poza tym oddziałuje nie tylko na intelekt, ale także wrażliwość estetyczną i emocjonalną czytelnika.

***

Skoro Związek Radziecki zaczął trząść się w posadach, Davies postanowił polecieć do Moskwy. Gdy z okna samolotu dostrzegł zarys Zatoki Ryskiej, w głośnikach zaskrzeczał głos kapitana: “Lecimy na wysokości 33 tysięcy stóp z prędkością 450 węzłów. Lądowanie za godzinę. Przekroczyliśmy właśnie granicę morską Rosji". Historyk posłał mu przez stew-ardessę krótki list: “Drogi kapitanie! Jeśli przed chwilą przelecieliśmy nad wybrzeżem Rosji, to zboczyliśmy z kursu jakieś 500 mil. Proszę sprawdzić na mapach i potwierdzić, czy przekroczyliśmy właśnie linię brzegową Łotwy, czy granicę Związku Radzieckiego. A może Rosja dokonała aneksji Łotwy już po naszym odlocie z Heathrow? Z poważaniem, Miejsce 21 F".

Drugą cnotą historyka - obok pokory - powinna być odwaga. Daviesa charakteryzuje skłonność do działania na przekór głównemu nurtowi, utartym i utrwalanym przez kolejne pokolenia historyków stereotypom. Większość jego książek powstała na fali buntu, jest w nich zacięcie publicystyczne i polemiczne. “Boże igrzysko" przywróciło głos narodowi, za który na forum europejskim dotychczas wypowiadała się przede wszystkim historiografia niemiecka, co gorsze w dziewiętnastowiecznym, zaborczym wydaniu. “Europa" miała wyrugować błędne przekonanie, że Stary Kontynent urywa się na linii Łaby, a za nią rozciąga się ziemia barbarzyńców. “Wyspy" brały w obronę nacje wymazane - jak niegdyś Polacy - ze zbiorowej pamięci zewnętrznego świata: Irlandczyków, Szkotów, Walijczyków, których na ogół kwitowano jednym określeniem - Anglia. Podobnie postąpił pilot ze wspomnianej anegdoty, stawiając znak równości między Rosją i Związkiem Radzieckim, a tym samym odmawiając istnienia co najmniej kilkudziesięciu narodom. Wreszcie ostatni bestseller Daviesa, “Powstanie ’44", jest pierwszą poważną próbą nie tyle nawet przypomnienia Zachodowi, co zaprezentowania od podstaw historii sześćdziesięciu trzech dni walk w Warszawie. Ostrze polemiczne książki wymierzono w Wielką Trójkę, współodpowiedzialną za upadek Powstania.

Dzięki odpowiednio odmierzonej dawce publicystyki książki Daviesa zyskują wymiar - tfu, tfu - wychowawczy. Nie idzie jednak w tym przypadku o smrodek dydaktyczny, lecz zaszczepianie w czytelnikach nieschematycznego myślenia o świecie. W przeciwieństwie do Daviesa wielu historyków opacznie rozumie zasady bezstronności i obiektywizmu: jako poszukiwanie bezpiecznego środka, unikanie wszelkich kontrowersji i śmielszych komentarzy.

***

Premierowe egzemplarze anglojęzycznego wydania “Bożego igrzyska" nie dotarły do polskich czytelników, skonfiskowane przez komunistyczne władze. Wkrótce Davies otrzymał list ze Skierniewic: “Szanowny Panie, z całego serca dziękuję za Pańską historię Polski, która moim zdaniem jest najlepszym ze wszystkich dzieł przedstawiających dzieje mego kraju. Niestety, nie mogłem jej przeczytać, ale jestem pewien, że jest najlepsza, bo władze nie chcą nam jej udostępnić".

Rozważając fenomen Daviesa, niektórzy twierdzą, że jego sukcesy idą w parze z polskimi kompleksami. Ambitny naród w sercu kontynentu, zainfekowany niegdyś mesjanizmem i przekonany o wyjątkowości własnych losów, nie mógł pojąć, dlaczego jego historia nie przeniknęła do świadomości reszty Europejczyków. Nagle pojawia się historyk z dalekiego kraju, dysponujący błyskotliwym stylem, i pisze syntetyczny wykład dziejów Polski, nota bene dedykowany synowi Danielowi, aby “mógł poznać i pokochać kraj, w którym się urodził" - nad Wisłą sukces murowany, od razu można szykować brąz na medale i pomniki.

To niby trzyma się kupy. Jednak uważny obserwator pisarstwa Daviesa dostrzeże, że historyk z Oksfordu wcale nie dołączył do rodzimych kreatorów narodowego mitu. Leszek Kołakowski pisał o “Bożym igrzysku", że ma w rękach “jedyną prawdziwą książkę o Polsce". Prawdziwą, czyli właśnie daleką od mitologii i gorliwości neofity zafascynowanego krajem, w którym zamieszkał. Przecież to Davies sięgnął po obco brzmiące dziś, właściwie zapomniane nazwy: Danzig i Breslau. To on krytycznie analizował stereotyp Polaka-katolika, ale także stereotyp Polaka-antysemity. No właśnie: Davies pisze o mitach, ponieważ stanowią integralną część świata i dziejopisarstwa, ale stara się ich nie tworzyć. Zresztą, choć sam nazywa siebie polonofilem, nie chce, aby przyprawiano mu taką gębę. Przyznaje, że np. jednym z motywów napisania “Europy" było zerwanie z etykietą historyka może i zdolnego, ale zafiksowanego na sprawach polskich.

Między karierą Daviesa a ostatnim okresem w historii Polski dostrzec jednak można intrygującą zbieżność. Rok 1966 - państwo polskie obchodzi tysiąclecie, a młody Davies trafia na Uniwersytet Jagielloński. Rok 1981 - stan wojenny, czyli ostatnia próba odcięcia kraju od źródeł cywilizacji zachodnioeuropejskiej; w grudniu historyk z Oksfordu publikuje “God’s Playground: A History of Poland", przypominając światu dzieje Polski. Rok 1989 - wydawnictwo Znak oferuje czytelnikom polskie tłumaczenie książki, komunizm kruszeje, zbliża się Jesień Narodów (konająca cenzura zdołała jeszcze wykreślić fragment o Iwanie Groźnym).

Nie twierdzę, że między losami Daviesa i Polski zawiązał jakiś mistyczny splot, nie chcę pisać naiwnego panegiryku. Chodzi o rzecz inną: dobry historyk posiada szósty zmysł, który pozwala - często zupełnie nieświadomie - wpasować historyczną narrację w klimat współczesnych przemian. Świetnym przykładem może być Gibbon, który szkicował obraz upadku Cesarstwa Rzymskiego, gdy na jego oczach rozsypywał się system feudalny.

***

Ryszard Kapuściński pisze w “Podróżach z Herodotem": “Człowiek współczesny nie troszczy się o własną pamięć, ponieważ żyje otoczony pamięcią zmagazynowaną. Wszystko ma na wyciągnięcie ręki - encyklopedie, podręczniki, słowniki, kompendia. Biblioteki i muzea, antykwariaty i archiwa. Taśmy dźwiękowe i filmowe. Internet. Nieskończone zasoby przechowywanych słów, dźwięków, obrazów w mieszkaniach, w magazynach, w piwnicach i na strychach. Jeżeli jest dzieckiem, pani wszystko mu powie w szkole, jeżeli studentem - dowie się od profesora".

Jednak pamięć zmagazynowana - choć wielowątkowa, pozornie wszechobecna i coraz atrakcyjniejsza w formie, multimedialna i interaktywna - bywa martwa, bo nie wzbudza w odbiorcy wrażeń estetycznych, nie kreuje w jego umyśle plastycznych obrazów. Pamięć musi być zakotwiczona w wyobraźni. Jeżeli historyk nie rozbudzi wyobraźni odbiorcy, poniesie klęskę. Odwołując się do starożytnych mistrzów, można powiedzieć, że ów badacz nie sprostał pryncypium, wyrażonemu w pierwszych zdaniach “Dziejów": “Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swych badań, żeby (...) dzieje ludzkości z biegiem czasu nie zatarły się w pamięci".

Jednym z pierwotnych źródeł historii była helleńska oral culture: starożytni Grecy słuchali pieśniarza, recytującego np. dzieje wojny o Troję. Herodot, szukając pieniędzy na podróże i badania, organizował spotkania ze słuchaczami. Jednak z czasem słabł kontakt między historykiem a publicznością. Badacze usuwali się w zacisze gabinetów, bibliotek, archiwów. Wreszcie wielu z nich zupełnie zapomniało, że każda nauka jest sztuką nie tylko badania, ale i komunikowania się, a w każdym akcie komunikowania bierze udział nie tylko nadawca, ale i odbiorca. Davies mówił podczas sześćsetlecia odnowienia Uniwersytetu Jagiellońskiego: “Umiejętność zdobywania wiedzy i umiejętność przekazywania wiedzy to dwie zupełnie odrębne zdolności intelektualne. Od kompetentnego historyka należy oczekiwać opanowania obydwu tych umiejętności. Z tego właśnie powodu zdecydowanie odrzucam konwencjonalne rozróżnienie między historią akademicką a historią popularną. Historia popularna może być rzetelna pod względem akademickim. Historia uniwersytecka to straszne marnotrawstwo wysiłku i nakładów, jeśli pozostanie ona w obrębie granic zazdrośnie strzeżonych przez garstkę specjalistów".

Niedawno zapytano Ryszarda Kapuścińskiego, dlaczego u Herodota tyle opisów krwawych mordów czy ekscesów obyczajowych. Reporter odpowiedział: bo podczas spotkań musiał zainteresować słuchaczy. Dopiero później mógł nakreślić im szersze tło historyczne, przedstawić wydarzenia o może kapitalnym znaczeniu dla dziejów świata, ale trudniejsze w odbiorze.

Zaciekawić czytelnika - to przecież nie grzech wobec naukowego profesjonalizmu...

***

W wywiadzie dla “Nowych Książek" Davies powiedział: “Świat historyków jest podzielony między tych, którzy uznają prymat wyobraźni, a tych, którzy uznają prymat racjonalizmu. Ja należę wyraźnie do pierwszej grupy. Wierzę, że bez wyobraźni nie można uprawiać historii racjonalnie. Tylko wyobraźnia umożliwia wizję przeszłości pozwalającą uczonemu badać fakty, organizować je i interpretować. Jak w każdej dziedzinie humanistyki, wyobraźnia jest najważniejsza".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2004