Wzlot i upadek politycznej poprawności

Jest oskarżana o zbrodnie gorsze niż totalitaryzm i terroryzm, anarchia i autorytaryzm. Ma mieć na sumieniu wszystkie plagi nowoczesności.

05.01.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Dylan Martinez / REUTERS / FORUM
/ Fot. Dylan Martinez / REUTERS / FORUM

W „South Park”, najpopularniejszej amerykańskiej kreskówce dla dorosłych, pojawił się niedawno nowy czarny charakter. To świeżo nominowany dyrektor miejskiej podstawówki. Do tytułowego miasteczka przybywa z misją, aby zmienić szkołę „w miejsce bardziej postępowe, które przystaje do dzisiejszych czasów”. Aby nikt nie poczuł się urażony, cenzuruje szkolną gazetkę; aby wszyscy czuli się bezpiecznie, wlepia na lewo i prawo kary; aby panowała wolność słowa, sam orzeka, co i jak należy mówić.

Gdyby to była tylko kreskówka... Amerykańskie wybory 2016 r. uświadomiły nieprzekonanym, że wzajemne niezrozumienie liberalnej wielkomiejskiej Ameryki i bardziej konserwatywnej, wierzącej, niechętnej władzy w Waszyngtonie prowincji obie strony przeżywają jak konflikt nowego dyrektora podstawówki w South Park i jego uszczęśliwianych na siłę uczniów. Albo konflikt tradycji i oświeconego postępu.

Jak to ujął prof. Andrzej Nowak w noworocznym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy”: „Bunt polskich pacjentów przeciw oświeceniowym terapeutom okazał się drobnym, choć ważnym, odcinkiem światowej wojny domowej”.

I w Polsce, i w całym świecie Zachodu coraz częściej nasze relacje społeczne przypominają tę serialową parodię, tylko bez zabawnej i pouczającej puenty. Społeczność myśli: „Oho, przyjeżdża ktoś z zewnątrz i mówi nam, jak mamy żyć, co mówić i myśleć. Niedoczekanie!”. Z drugiej strony też powstaje mur niezrozumienia i niechęci: „Jak to? Przecież my chcieliśmy dobrze, bronimy demokratycznych wartości, celebrujemy postęp i zachęcamy do otwartości, równości i szacunku w duchu naszej konstytucji – co wszystkim wyjdzie na dobre”. W polskim wariancie jedni piętnują „moherami”, drudzy odwdzięczają się „salonem”.

Walka z uprzedzeniami zamienia się w swoją karykaturę: arbitralny pokaz pouczania i monologowania o własnej słuszności. Traktowani tak ludzie hodują w odpowiedzi znieczulicę i przechodzą w tryb „oblężonej twierdzy”, pozwalając na kiełkowanie postaw autentycznie rasistowskich, ksenofobicznych i antydemokratycznych.

Problem ten doczekał się nazwy już jakiś czas temu. Nowy dyrektor w miejskiej szkole to PC Principal – Pryncypał Politycznej Poprawności.

Winna wszystkich zbrodni

Słownikowa definicja pojęcia „poprawność polityczna” zupełnie nie tłumaczy, dlaczego termin ten i jemu pokrewne budzą tyle kontrowersji. Sięgając do encyklopedii czy słownika, dowiemy się, że jest to „podzielanie poglądu” lub „zgoda z poglądem, że pewne słowa mogą być uznane za dyskryminujące czy obraźliwe”, i że termin oznacza też przychylenie się do stosowania zasad (czasem „liberalnych zasad”) języka publicznego wykluczających te słowa. Dziwić może uznanie, że tylko w liberalnym słowniku możliwa jest polityczna poprawność (jakby konserwatyści nie uznawali, że istnieją słowa raniące i szkodliwe), ale nic w tym szokującego. Może kiedyś, w zamierzchłych czasach, nazwano by to zwyczajnie „przyzwoitym językiem”, „manierami” czy „mową parlamentarną”.

Słuchając wypowiedzi polityków po obu stronach Atlantyku, można jednak odnieść wrażenie, że polityczna poprawność to największa zmora społeczeństw Zachodu – nie terroryzm i wojny, nie nierówności społeczne i wyparowanie zaufania, nie gospodarcza stagnacja i brak pomysłów na rozwój w przyszłości. Walka z poprawnością polityczną stała się nowym glejtem autentyzmu, gwarancją świeżości, wizytówką prawego człowieka, który idzie na czele pochodu mającego rozgonić zgniłą klasę polityczną i pyszne elity. Zebrały się w nim wszystkie obawy, jakie wyniosły populistów do władzy, i wszystkie sprzeczności ich programów, spiskowe myślenie i dwuznaczność języka.

„Nasi przeciwnicy ucinają głowy chrześcijanom i topią ich w klatkach, ale my jesteśmy zbyt politycznie poprawni, żeby odpowiedzieć im pięknym za nadobne” – grzmiał Donald Trump na łamach „USA Today”. Kiedy wzywał do przywrócenia akceptacji dla stosowania tortur, zamknięcia granic przed obcymi, zniszczenia ISIS – za każdym razem wskazywał, że to właśnie polityczna poprawność krępuje liberalnych, miałkich, nieudolnych polityków.

Przykładów analogicznych wypowiedzi nie brakuje i na naszym podwórku. W tej samej konwencji, tylko o politykach europejskich, mówił w tym roku europoseł prof. Ryszard Legutko. – „Krew się leje, ludzie giną, społeczeństwa się burzą, a oni wciąż to samo – tłumaczył tygodnikowi „Do Rzeczy”. – Polityczna poprawność (...) zabija wolność, myślenie i wprowadza intelektualny terror”. Wtórował mu minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak tuż po zamachach w Nicei: „To jest konsekwencja polityki multi-kulti, polityki poprawności politycznej”, która „niszczy Europę”.

Lista ofiar poprawności politycznej zdaje się nie mieć końca: chrześcijaństwo, tradycyjna rodzina, bezpieczeństwo narodowe, kultura Zachodu, a wreszcie... cała cywilizacja. Poprawność polityczna oskarżana jest o zbrodnie gorsze niż totalitaryzm i terroryzm, anarchia i autorytaryzm, wszystkie plagi nowoczesności razem wzięte.

Niepoprawne narodziny

W jaki sposób polityczna poprawność przeszła drogę od środowiskowego żartu do naczelnego straszaka naszych czasów?

Sam termin pochodzi (jak ustalił historyk języka angielskiego Geoffrey Hughes) z jednego z wczesnych pism Mao Zedonga, gdzie pojawiły się słowa o „poprawnej” i „niepoprawnej” linii, następnie powtórzone w „Czerwonej Książeczce” i przełożone na kolejne języki.

Od razu stała się też terminem używanym ironicznie lub polemicznie – właściwie nikt na Zachodzie, poza częścią ideowych komunistów, nie zdradzał ambicji, by być „politycznie poprawnym” w tym ideologiczno-doktrynerskim sensie. Czesław Miłosz w „Zniewolonym umyśle” tak pisał o Tadeuszu Borowskim: „Poprawny politycznie temat nie uchroniłby jednak Bety od napaści krytyków, gdyby zechcieli oni stosować ortodoksyjne kryteria: Beta obóz koncentracyjny opisywał tak, jak go sam widział, a nie tak, jak widzieć go należało”. Cytat ten dobrze oddaje, gdzie lokowała się polityczna poprawność – po stronie doktryny czy ideologii władzy. Być „politycznie poprawnym” znaczyło w stalinowskiej Polsce tyle, co „myśleć jak władza”, a przynajmniej jej ścieżkami. Nawet jeśli było to niepożądane, to czasem konieczne lub użyteczne.

Ironią historii jest jednak to, jak w podobnym do Miłosza sensie – i nierzadko z odwołaniami do niego! – za to samo atakuje się stalinizm lat 50. i współczesną liberalną demokrację. Jak i to, że „polityczna poprawność” przez ponad 50 lat, które minęły od napisania „Zniewolonego umysłu”, wcale nie była utożsamiana z grozą totalitarnej władzy.

Na Zachodzie przez długie lata stanowiła raczej... żart. Rodzaj autoironicznej albo krytycznej etykiety, jaką stosowały same wobec siebie lewicowe środowiska Zachodu lat 60. i 70. XX wieku. Feministyczne pisma wytykały zbytnią poprawność pewnych działań jako nadmiarowych albo do bólu przewidywalnych. W brytyjskim periodyku intelektualnym lewicy „New Left Review” toczyła się wtedy wewnętrzna walka z „poprawnymi”. W ruchach społecznych zachodniej lewicy ironicznie wytykano polityczną poprawność towarzyszom i towarzyszkom, którzy się – do granic śmieszności – zagalopowali w identyfikacji z klasą robotniczą i sprawą globalnej rewolucji. Był to jednak wówczas problem, który zajmował niezbyt liczne środowisko.

Na przełomie lat 80. i 90., po dekadzie wojen kulturowych doby Ronalda Reagana, kultura i język polityki przesunęły się wyraźnie na prawą stronę. Amerykańskie uniwersytety zaczęły, niejako w opozycji do władzy, ale i na fali nowych problemów organizujących wyobraźnię obywateli, mówić więcej o prawach mniejszości, konieczności rewizji podręczników do historii i nauk społecznych. Chodziło przede wszystkim o zaakcentowanie wieloetniczności i mnogości tradycji Ameryki. To, w połączeniu ze sprawnie pobudzanym przez Reagana antyelitaryzmem i niechęcią do akademików, doprowadziło do autentycznej histerii.

W grudniu 1990 r. amerykański „Newsweek” straszył na okładce „policją myśli”, która zaszczepia „marksistowską” i „totalitarną” ideologię politycznej poprawności w umysłach krajowej elity. Zaczęło się od studentki, którą uniwersytet wyrzucił z akademika za żarty, że „do facetów z włosami na klacie i homosiów strzela bez ostrzeżenia”, a skończyło się – przynajmniej według „Newsweeka” – na tym, że profesorowie próbowali sobie nawzajem powyrzucać książki z biblioteki.

Czy był to poważny problem? Tygodnik uważał, że wręcz fundamentalny, choć w tym samym tygodniu drugą turę wyborów wygrał Lech Wałęsa i zaczęła się rozpadać Jugosławia, końca dobiegły rządy junty w sąsiadującym z USA Haiti, a Waszyngton i Bagdad zbliżały się do wojny. Jednak to amerykańscy studenci i studentki, liberalni i lewicowi profesorowie doczekali się najgorszych epitetów: Hitlerjugend, nowi faszyści, bolszewicy i mccarthyści zarazem.

Liberalne i lewicujące kampusy, stanowiące zaplecze umysłów i głosów Partii Demokratycznej, uwierały Republikanów od dawna. Wtedy doskonale wykorzystali okazję – choć realny komunizm chwiał się ku upadkowi albo już wprost (jak w Polsce) się zwijał, ci zabrali się za plewienie „zagrożenia totalitaryzmem” w samym sercu amerykańskiej kultury. Republikanie i konserwatyści potrzebowali swoich intelektualistów, swojej popkultury i swoich uczelni – najpierw więc musieli zwalczyć te istniejące.

W latach 80. apogeum osiągnęły nie tylko wojny kulturowe o aborcję, prawa gejów i lesbijek oraz wolność słowa i feminizm. Jednocześnie wzrastały w siłę prawicowe think tanki i media oraz inwestycje w kulturę. Walka z polityczną poprawnością na początku lat 90. była tego pokłosiem. W milionach egzemplarzy sprzedawały się książki profesorów i intelektualistów lamentujących nad niszczeniem amerykańskiej kultury, tradycji humanistyki czy intelektualnej wolności przez grupy mniejszościowe: kobiety, nie-białych studentów i studentki, gejów i lesbijki, którzy „narzucają swoją wizję”. Chodziło o rzeczy niebłahe: podejście do rasy, płci, religii i orientacji.

Mniejszości (i przychylne im władze uczelni oraz media) lobbowały za innymi standardami języka, unikaniem krzywdzących dla czarnoskórych czy rdzennych studentów określeń i tematów, domagały się jasnego potępienia niewolnictwa czy Ku Klux Klanu w amerykańskiej historii.

Konserwatyści uznawali te postulaty za szkodliwe dla programów nauczania żądania rozpieszczonej i zarażonej marksistowskim wirusem młodzieży. Za niemałą częścią ich publikacji – jak pokaże to w wydanej w tym roku książce „Dark Money” dziennikarka śledcza Jane Mayer – stała nie tylko troska o uniwersytet, ale i pieniądze największych oligarchów Partii Republikańskiej. Jak z niemałym wyprzedzeniem, bo w 1978 r., napisał były sekretarz skarbu w administracji Nixona i aktywny działacz przynajmniej kilku ważnych wolnorynkowych i konserwatywnych fundacji William Simon, o sprzyjających republikańskiej polityce intelektualistach: „trzeba im dawać granty, granty i jeszcze więcej grantów w zamian za książki, książki i jeszcze więcej książek”. Udało się. Pośród idei, które ta fala przyniosła debacie, chyba żadna nie cieszy się do dziś taką popularnością jak terror politycznej poprawności.

W latach 90. wykuły się zatem zręby debaty, która dzięki Donaldowi Trumpowi stała się jednym z najważniejszych problemów ostatnich miesięcy. Zaś pisma, które na początku lat 90. przestraszyły amerykańską publikę poprawnością polityczną („Newsweek”, „New York Times” i „Washington Post”) są teraz zwalczane przez zwolenników Trumpa jako... najbardziej zakłamane tuby politycznej poprawności.

Gra o prymat

Polityczna poprawność wyraża lęki swojej epoki, dlatego w pewnych dekadach przykleja się do tematów wojny i walki, w innych do feminizmu i ról płciowych, w innych – jak dziś – do relacji Zachodu z islamem i imigracji.

Krytycy oraz krytyczki politycznej poprawności nieodmiennie oskarżają swoich adwersarzy – zawsze reprezentujących jakieś „elity”, „mainstream” albo „establishment” – o zmowę i przemyślną strategię, która formatuje społeczeństwo wedle ich oczekiwań. Cóż, kultura głównego nurtu i świat wielkich mediów miewają swoje uprzedzenia i specyficzną wrażliwość. Ale kto nie ma? Gdyby role odwrócić i zobaczyć, co tak naprawdę najbardziej rani i wścieka zadeklarowanych przeciwników politycznej poprawności, okaże się, że także im chodzi o jakąś polityczną poprawność, tylko zbudowaną wokół innych obrazów, słów, symboli. Przecież nie kpiliby z „polactwa” (choć Rafał Ziemkiewicz robi to nagminnie), nie rysowaliby antyklerykalnych karykatur i nie naśmiewaliby się z niskiego wzrostu Jarosława Kaczyńskiego.

Oni również mają więc swoją polityczną poprawność, w słownikowym sensie. Mariusz Błaszczak i Donald Trump bez zastanowienia ciskają gromy na polityczną poprawność, pierwsi jednak rzuciliby się do obrony (choć raczej na Twitterze) dobrego imienia państw i narodów, które reprezentują, gdyby uznali, że ktoś dokładnie za ich wskazówkami – czyli wbrew politycznej poprawności – z nich kpi lub je poniża.
Gra toczy się właśnie o to: czyja wrażliwość i czyj język zdobędzie prymat. Obydwie strony mają odrębne wizje wolności: jedni uważają, że antyuchodźcze publikacje, epatowanie zbrodniami „kolorowych” i niechęć do islamu to element pluralistycznej debaty i racjonalne poglądy, będące wyrazem naturalnych obaw. Inni wytykają rasizm, ksenofobię, uprzedzenia i złą wolę, jaka kieruje autorami czy autorkami zapalnych tekstów i komentarzy.

Arbitrem ostatecznie musi być państwo, co wcale sprawy nie ułatwia, bo mało jest tak drażliwych i niejednoznacznych obszarów państwowej ingerencji, jak sfera poglądów i słów obywateli. Czy jednak liberałowie rzeczywiście mają taką władzę i moc egzekwowania standardów politycznej poprawności, jaką się im zarzuca? Niech za dowód „potęgi” politycznej poprawności posłuży fakt, że w Ameryce wygrał Trump. W Polsce wygrało Prawo i Sprawiedliwość. I to nie po raz pierwszy: wcześniej w Polsce PiS też raz wygrał, w Ameryce od czasów pierwszej wielkiej wojny z polityczną poprawnością Republikanie wygrywali trzykrotnie.

Jeśli jest prawdziwa jakaś korelacja, to raczej odwrotna: im głośniej słychać o „terrorze politycznej poprawności”, który rzekomo tłamsi i knebluje prawicę, tym większe są szanse, że to właśnie prawica idzie po wyborcze zwycięstwo. Tak było po latach 80. w USA i teraz. Po wzmożeniu przed wejściem Polski do Unii, po kryzysie uchodźczym – zmowa elit i poprawność polityczna grały rolę we wszystkich tych wyborach, choć nie taką, na jaką wskazują jej wrogowie.

Śmiać się (i krytycznie patrzeć) trzeba umieć przede wszystkim z siebie. Gdy zajmujemy się innymi, polujemy na cudze wady, a ostrze naszej satyry wycelowane jest wyłącznie w politycznych przeciwników – każda, nawet pełna dobrych intencji osoba, która ma inne zdanie, jawi się nam Pryncypałem Politycznej Poprawności. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2017