Wystraszeni władcy świata

Po dwóch tygodniach dramatycznych negocjacji, "plan Paulsona" rozrósł się z trzech do 400 stron. Na osłodę podatnikom zaoferowano różne ulgi. Ale czy polukrowane lekarstwo za 700 mld dolarów uzdrowi gospodarkę? Amerykanie nadal są w strachu - i furii.

07.10.2008

Czyta się kilka minut

Był rok 1929, w Ameryce zaczynał się Wielki Kryzys. Meyer ­Mishkin, właściciel nowojorskiego sklepu z elegancką odzieżą, sprzedawał coraz mniej jedwabnych koszul. W październiku na Wall Street doszło do serii dramatycznych krachów. "A dobrze tak tym bogatym kundlom" - powiedział sfrustrowany Meyer do syna.

Anegdotę tę przytoczył w ubiegłym tygodniu w rozmowie z dziennikarzem "New York Timesa" wnuk Meyera, Frederic Mishkin - do niedawna członek zarządu Banku Rezerwy Federalnej, a dziś profesor ekonomii na Uniwersytecie Columbia. W czasie, gdy wspominał wypadki sprzed 79 lat, nowojorscy bankierzy i maklerzy w napięciu śledzili wykresy na monitorach. W poniedziałek 29 września padł rekord: w ciągu jednego dnia indeks giełdowy Dow Jones stracił prawie 800 punktów.

Co stanie się z władcami świata - zastanawiał się Tom Wolfe, pisarz i dziennikarz, który w 1987 r. owym władcom - czyli tuzom z Wall Street, żyjącym jakby nie istniało jutro - poświęcił powieść "The Bonfire of the Vanities" (Ognisko Próżności).

Depresja, a może paranoja

Energiczny i elokwentny zazwyczaj Mark Trowbridge, analityk z nowojorskiej firmy konsultingowej zajmującej się obsługą funduszy podwyższonego ryzyka, nie czuł się jak władca świata. Zapytany przez "Tygodnik" o nastroje w pracy, długo nie mógł znaleźć właściwego słowa. - Depresja - rzucił po namyśle. - A może raczej paranoja. Najgorsze, że nie mamy nad tym wszystkim kontroli. My, analitycy, lubimy, gdy wszystko jest jasne i klarowne, a w tej chwili nic nie wiadomo.

W Waszyngtonie kongresmani i senatorzy biegali gorączkowo po korytarzach Kapitolu. Co do jednego panowała zgoda: zaproponowany przez sekretarza skarbu pakiet ratunkowy, który przewidywał wyciągnięcie z kieszeni podatników 700 mld dolarów na oczyszczenie rynku z "toksycznych inwestycji" - to fatalne rozwiązanie. Niektórzy nie chcieli o nim słyszeć. Inni przekonywali, że choć pigułka jest gorzka, pacjent nie ma alternatywy i czym prędzej powinien ją połknąć. Cytowano angielskiego filozofa i męża stanu Edmunda Burke’a (że mając na uwadze dobro swych wyborców, mężowie stanu - czytaj: członkowie Kongresu - muszą czasem podejmować niepopularne decyzje i głosować wbrew ich woli) i Micka Jaggera (że czasem dostajesz to, czego pragniesz, a czasami to, czego potrzebujesz).

Tymczasem na ulicach amerykańskich miast i miasteczek demonstrowali współcześni Meyerowie, z transparentami: "Coup d’etat", "Wielkie złodziejstwo", "Aresztować, nie ratować".

"Niech poczują, jak to jest"

Dennis Earl, kiedyś właściciel tartaku w niewielkiej miejscowości pod Nowym Jorkiem, o podobnych odczuciach opowiadał mi przy kuchennym stole. Kilkanaście lat temu w wyniku ryzykownych decyzji stracił rodzinny biznes. - Nikt mnie wówczas nie ratował - mówił pełen oburzenia. Kiedy zapytałam, co stanie się z jego emeryturą (jak wielu Amerykanów, Dennis liczy na fundusz powierniczy, który oszczędności jego życia z pewnością zainwestował na Wall Street), wzruszył ramionami: - Nie wiem. Ale choćbym miał przymierać głodem, tych spryciarzy ratować nie chcę. Niech poczują, jak to jest.

Dennis nie jest odosobniony. W sondażu przeprowadzonym przez Instytut Gallupa, złość była najczęściej wymienianym odczuciem: kryzys wywoływał ją u 53 proc. badanych, podczas gdy o strachu mówiło 46 proc. respondentów.

Złość była przede wszystkim udziałem osób z wyższym wykształceniem i takimi zarobkami, a tacy często nie poprzestają na dyskusjach przy kuchennym stole. W połowie ubiegłego tygodnia w Kongresie zablokowano na jakiś czas konta mailowe: członkowie obu izb otrzymywali od wyborców taką liczbę listów elektronicznych, że groziło to paraliżem całego systemu. Większość maili była jednoznaczna: plan Paulsona należy wyrzucić do kosza.

Podobnego zdania było ponad 200 ekonomistów z prestiżowych uczelni, którzy w liście otwartym wezwali Kongres do odrzucenia ratunkowego pakietu. Na miesiąc przed wyborami apele padły na podatny grunt. Pakiet odrzuciła w pierwszym podejściu Izba Reprezentantów - w odróżnieniu od Senatu, jej członków czeka w listopadzie wyborczy sprawdzian: 4 listopada Amerykanie wybiorą nie tylko prezydenta.

Prof. Mishkin nie krył niepokoju. Jego dziadek, który w 1929 r. z satysfakcją patrzył na niedolę pozbawionych jedwabiu kundli, wkrótce potem stracił swój biznes. Do końca życia z trudem wiązał koniec z końcem. Czy historia może się powtórzyć?

Wielki Kryzys bis?

Przedstawiając swój plan ratunkowy w Kongresie, dwa tygodnie wcześniej sekretarz skarbu Henry Paulson mówił o groźbie "całkowitego roztopienia", jak przy wybuchu bomby nuklearnej. Wtórował mu dziennik "The New York Times", który jeden ze swoich komentarzy opatrzył tytułem "There will be blood" - czyli "Poleje się krew", nawiązując do nagrodzonego Oskarami filmu o chciwości i szaleństwie XIX-wiecznych kapitalistów. Z godziny na godzinę komentatorzy uciekali się do coraz dramatyczniejszych porównań: począwszy od nowotworu z przerzutami, a na "11 września" skończywszy. Ale najbardziej złowieszczo brzmiały dwa słowa: Wielki Kryzys.

Porównanie nie jest do końca zasadne. Jesienią 1929 r., gdy zaczynał się Kryzys przez duże "K", w ciągu ledwie dwóch miesięcy indeksy giełdowe straciły na wartości 40 proc. Obecnie spadek był nie tylko mniejszy, ale co równie ważne, powolniejszy. Podczas Wielkiego Kryzysu ceny nieruchomości spadły w USA o jedną trzecią, a zdolność do spłacania hipoteki utraciło 40 proc. kredytobiorców. Tymczasem w minionym roku ceny nieruchomości spadły średnio o 16 proc., a właścicieli domów, którym banki weszły na hipotekę, jest na razie 10 razy mniej niż w latach 30.

Poza tym społeczeństwo cieszy się dziś znacznie większym dobrobytem - zauważa prof. Scheherazade Rehman, ekonomistka z Uniwersytetu Washingtona. Choć konieczne będzie ograniczenie konsumpcji, raczej nie należy się spodziewać, że w zamożnych metropoliach wyrzucani na bruk właściciele macrezydencji staną w kolejkach po darmową zupę. - Przepływ kapitału nadal jest wystarczający. Dość łatwo możemy pożyczyć pieniądze, które pozwolą nam wyjść na prostą - mówi.

Ale mimo tych różnic jest coś, co powinno budzić niepokój.

Siedząc na płocie

Matthew Morgan pracuje w Princeton w niewielkim funduszu hedgingowym [instytucja finansowa, fundusz wysokiego ryzyka, operujący poza systemem i jako taki niepodlegający kontroli i regulacjom Komisji Papierów Wartościowych - red.]. Na pierwszy rzut oka mieszkańcom tego zasobnego miasteczka uniwersyteckiego pod Nowym Jorkiem nie udzielił się jeszcze nastrój paniki. - Bez wątpienia to dla nas bardzo trudny okres, ale akurat nasz fundusz inwestował bardzo metodycznie, więc jestem spokojny - mówi. Wśród osób, z którymi rozmawiałam, Matthew jest raczej wyjątkiem; nie obawia się, że straci pracę. Ale nawet on w ubiegłym tygodniu w ostatniej chwili zrezygnował z kupna domu. Choć poszukiwania trwały wiele miesięcy, rozkład i lokalizacja były idealne, a cena przystępna, postanowił czekać. - Rynek jest niepewny. Nie chcę wykonywać żadnych ruchów. Siedzę w rozkroku na płocie i czekam - mówi.

Niespokojna jest też architekt Canan Akyuz. Jeden z jej klientów - filmowiec, któremu zaprojektowała wart kilka milionów dolarów dom w nowojorskiej dzielnicy Greenwich Village - szuka oszczędności. Canan, która nadzoruje budowę trzypiętrowego budynku i otrzymuje prowizję od wynagrodzeń poszczególnych podwykonawców, bez entuzjazmu "odchudza" więc projekt. Choć zakupy nadal robi w ekskluzywnym supermarkecie, częściej rezygnuje z drogich ryb czy owoców. Nie wie, co przyniosą najbliższe miesiące, ale jedno jest pewne: w Nowym Jorku kończy się pewna epoka. Trwający od kilkunastu lat boom, nieograniczony optymizm, owa słynna nieracjonalna euforia ("irrational exuberance") - wszystko to odchodzi w przeszłość.

Rankiem w kawiarni, nieopodal budowy prowadzonej przez Canan, panuje jak zwykle gwar i tłok. W USA wydatki na konsumpcję - eleganckie wyposażenie łazienki, plazmowy telewizor czy żywnościowe ekstrawagancje - przekładają się obecnie na około 70 proc. Produktu Krajowego Brutto. Jak dotąd zasobni nowojorczycy w drodze do pracy wydają bez rozterek 4-5 dolarów na papierowy kubek latte z sojowym mlekiem. Ale jak długo to potrwa?

Wielki kryzys zaufania

Wbrew potocznym wyobrażeniom, to nie seria giełdowych krachów w 1929 r. była bezpośrednią przyczyną Wielkiego Kryzysu, lecz panika, którą te giełdowe zawirowania wywołały. Gospodarka uległa paraliżowi, bo przerażeni klienci zaczęli wycofywać z banków swe depozyty - i banki bankrutowały. Nawet jeśli były w niezłej kondycji, starczyły pogłoski i nieufność. Nikt nikomu nie chciał udzielać kredytu. "Ktoś, kto ma w planie jakąś inwestycję, a nie może nań zdobyć funduszy, musi zrezygnować" - zauważa prof. Mishkin, wnuk bankruta, który nie chciał współczuć kundlom. "I to właśnie prowadzi do paraliżu gospodarki".

Coś podobnego dzieje się teraz. W normalnych warunkach banki udzielają sobie wzajemnie dwojakiego rodzaju pożyczek: w formie niskooprocentowanych papierów długoterminowych i pożyczek szybkich, ale droższych. W tej chwili o tych pierwszych - rocznych, sześcio- lub trzymiesięcznych - nikt nie chce słyszeć. W efekcie ogromnie zwiększył się popyt, a co za tym idzie także koszt kredytów krótkoterminowych. Choć zwykle oprocentowanie takich jedno-, trzy- lub siedmiodniowych pożyczek wynosiło około 0.08 punktu procentowego więcej niż oficjalna stopa lombardowa ustalana przez Fed, w ubiegłym tygodniu było wyższe o około 4 punkty procentowe. To skutek pęknięcia "bańki mydlanej". Gospodarka jest przegrzana, brakuje jej kapitału. Wielu ekonomistów zwraca uwagę, że 700 mld dolarów to kropla w morzu potrzeb i owa gorzka pigułka, jakkolwiek kosztowna, może co najwyżej poprawić na chwilę kiepski nastrój inwestorów.

Tym bardziej że kapitału brakuje nie tylko bankom. Tak kiepskich notowań jak George Bush nie miał od pół wieku żaden prezydent. Zresztą Kongres i reszta politycznego establishmentu też nie mają powodów do dumy. Ten deficyt zaufania potęguje rozmiary kryzysu finansowego: nawet najwspanialsze recepty budzą sceptycyzm, gdy proponuje je ktoś bez autorytetu.

Czy po 4 listopada będzie inaczej? Ktokolwiek zostanie nowym prezydentem, nie będzie mieć łatwego zadania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2008