Wypalona idea

Nowy charakter relacji między Berlinem a Waszyngtonem poszerza polityczne możliwości Polski. Ale wymaga też większego wysiłku w sytuacji, gdy po obu stronach Atlantyku brakuje wspólnej idei.

16.06.2009

Czyta się kilka minut

Gdy w czerwcu 2004 r. prezydent Francji Jacques Chirac, kanclerz Niemiec Gerhard Schröder i prezydent USA George W. Bush spotkali się na uroczystościach 60-lecia lądowania aliantów w Normandii, Europę i Amerykę dzielił głęboki spór o wojnę w Iraku. Niedawne obchody 65-lecia D-Day - z udziałem Nicolasa Sarkozy’ego i Baracka Obamy (a także premierów brytyjskiego i kanadyjskiego) - wydają się symbolicznym pojednaniem skłóconych sojuszników. Ale przesilenie - wywołane porażką amerykańskiego projektu przebudowy Bliskiego Wschodu (a także fiaskiem forsowanej przez Paryż i Berlin eurokonstytucji) - trwale zmieniło charakter i cel relacji atlantyckich.

Sojusz Atlantycki - ten zbudowany na doświadczeniu II wojny światowej, odbudowie zniszczonej Europy (Zachodniej) i walce ze wspólnym zagrożeniem ze strony ZSRR - odchodzi w przeszłość. W jego miejsce nie pojawia się żadna nowa koncepcja polityczna, która nadawałaby idei atlantyckiej głębszy sens. Po obu stronach Atlantyku wydaje się panować zgoda, że czas wielkich projektów minął, a sojusznicy stają się partnerami w zarządzaniu wspólnymi problemami. Przyszłość General Motors staje się zatem równie ważna, a może nawet ważniejsza niż losy operacji w Afganistanie. Paradoksalnie, koniec dominacji idei neokonserwatywnej w Stanach i neogaullizmu w Europie nie przyniósł odnowy wspólnoty, lecz ofensywę retoryki pojednania, za którą skrywa się zmęczenie polityką. Kryzys gospodarczy zjawisko to potęguje.

Chwilowa anomalia czy trwała zmiana?

Wypalanie się idei atlantyckiej najwyraźniej widać w relacjach amerykańsko-niemieckich, stanowiących podstawę powojennego sojuszu Europy i Ameryki. Przez cały okres "zimnej wojny" Waszyngton był dla Bonn nieodzownym sojusznikiem. Bez zaangażowania USA powojenne Niemcy nie odrodziłyby się jako suwerenne i demokratyczne państwo. Budowana przez dekady siła i atrakcyjność RFN - najpierw gospodarcza, a następnie polityczna, jako pośrednika między Ameryką a Europą - były w ogromnym stopniu pochodną umiejętnej syntezy pierwiastka europejskiego z atlantyckim.

Natomiast dla elit amerykańskich powojenne Niemcy były kluczowym partnerem dla zachowania politycznej i wojskowej stabilności w Europie. Stanowiły naturalną platformę zaangażowania na kontynencie. Bez powojennych Niemiec USA nie stałyby się "mocarstwem europejskim".

Zjednoczenie Niemiec w 1990 r. było kulminacją sojuszu amerykańsko-niemieckiego, ­opartego na poczuciu głębokiej współzależności. Już lata 90. przyniosły jednak sygnały, że sojusz ten staje się coraz bardziej kwestią wyboru, a nie konieczności. "Patrząc retrospektywnie - piszą autorzy eseju opublikowanego w ostatnim numerze pisma "Survival" - atlantycyzm ery późnego Kohla wydaje się dziś być w większym stopniu zimnowojennym zawrotem głowy niż wskaźnikiem wyznaczającym trajektorię niemieckiej polityki zagranicznej po końcu »zimnej wojny«. Skrywał on prawdziwy wpływ zjednoczenia na politykę zagraniczną Niemiec i spowolnił proces pełnego rozpoznania tego zjawiska". Stąd wielu obserwatorów z USA traktowało politykę Gerharda Schrödera w czasie kryzysu irackiego jako dotkliwą i trudną do zrozumienia anomalię, która minie jednak wraz z końcem lewicowej koalicji (a także z końcem kadencji George’a W. Busha).

Tymczasem był to początek nowego etapu, w którym ścisły alians polityczny Berlina i Waszyngtonu dożywał swych dni. Po zjednoczeniu Niemiec i dwóch falach rozszerzenia NATO oraz Unii Europejskiej, Niemcy przesunęły się do centrum Europy, zmieniając nie tylko otoczenie, ale i postrzeganie swej racji stanu. Zmiana zachodziła też w polityce USA, coraz bardziej zwracając Stany ku tradycyjnej roli mocarstwa zamorskiego.

Protegowany wychodzi z roli

Niechęć Francji do Ameryki tłumaczy się złośliwie tym, że Francuzi nie mogą wybaczyć Amerykanom, iż wyzwolili ich spod niemieckiej okupacji. W istocie antagonizm francusko-amerykański ma głównie podłoże kulturowe. Inaczej jest w stosunkach Niemiec i USA, które są przejawem kompleksu protegowanego wobec dobroczyńcy.

Ameryka przypominająca Niemcom, że jest praźródłem ich siły i ma zdolność narzucania własnej interpretacji świata, zaczęła uwierać "republikę berlińską", silniej akcentującą interesy narodowe i autonomię w strategicznych decyzjach.

Gdy więc rozszerzenie Unii i ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r. zanegowały stare reguły gry w Europie i w relacjach z USA, Berlin wykorzystał sytuację do zmiany roli w relacjach atlantyckich. Bezwarunkowe "nie" dla operacji w Iraku wydobyło na powierzchnię kumulowaną w niemieckim społeczeństwie od lat niechęć do Stanów. Proces ten nie byłby możliwy bez uprzedniej zmiany akcentów w niemieckiej debacie o XX-wiecznej historii. Uwolnienie się od poczucia wdzięczności wobec USA nie mogło bowiem nastąpić bez pojawienia się dystansu do własnej przeszłości, jako czynnika przesądzającego o trwałym "upośledzeniu" powojennych Niemiec.

Można powiedzieć, że niedawna wizyta Baracka Obamy w Dreźnie (zniszczonym przez aliancki nalot w 1945 r.) i Buchenwaldzie (w kacecie wyzwolonym przez armię USA, w tym przez krewniaka Obamy) - będących symbolami nowej i starej debaty o niemieckiej winie - jest równie symbolicznym dowodem zaakceptowania przez USA dyskursu historycznego "republiki berlińskiej". Zarazem Obama uznał, że pamięć o odpowiedzialności Niemiec za II wojnę światową nie jest już fundamentem wspólnoty atlantyckiej.

Wcześniej okazało się, że - wbrew żywionym w USA nadziejom - pojawienie się Angeli Merkel w kanclerskim fotelu nie przyniosło powrotu do ery Kohla, lecz okrzepnięcie Niemiec w nowej roli: państwa ceniącego sobie swobodę wyboru partnerów. Dla establishmentu USA było to nowe doświadczenie i jego skutki nie w pełni pojmowano. Dopiero niemieckie reakcje na kryzys gruziński i bliskość w kontaktach z Moskwą (co powoduje obawy w Polsce, szukającej w USA większych gwarancji bezpieczeństwa) uruchomiła nieobecną wcześniej refleksję.

Ale dla Waszyngtonu - w przeciwieństwie do Warszawy - nowa rola Niemiec jest dość łatwa do zaakceptowania. Oczywiście tak długo, jak nie jest wymierzona w strategiczne interesy USA. Ale ten etap Berlin ma za sobą. Niemcy stają się po prostu niezależnym graczem, starającym się utrzymać równy dystans do innych partnerów. Merkel obróciła błędy Schrödera na swą korzyść, a z osłabienia pozycji w relacjach z USA uczyniła źródło swej dzisiejszej siły. Jej działania trafiły w idealny czas: polityka Obamy akcentuje współpracę i otwarcie na świat, co daje Berlinowi nowe możliwości. Widać to w relacjach z Rosją, gdzie dialog Waszyngtonu z Moskwą pozwala Niemcom na przyjęcie bardziej krytycznego tonu wobec Kremla.

Trójkąt atlantycki

Dziś, gdy Niemcy definitywnie żegnają się z atlantycką przeszłością "republiki bońskiej", a polityka USA przestaje być definiowana przez pryzmat sojuszu z Europą, sytuacja Polski ulega głębokiej przemianie.

Po 1989 r. bliskie relacje z USA psychologicznie zabezpieczały Polskę przed niemiecką dominacją. Z kolei dla Niemiec patronat USA nad Polską był warunkiem gotowości polskich elit otwarcia się na Niemcy w sprawach bezpieczeństwa. Strategiczny aspekt pojednania polsko-niemieckiego dokonywał się pod kuratelą Ameryki. Dzięki temu możliwe było przełamanie oporu Berlina przed rozszerzeniem NATO i zaakceptowanie Niemiec przez Polskę jako partnera w polityce wschodniej. Ten "trójkąt atlantycki" ukształtował tożsamość polskiej polityki zagranicznej w stopniu niewspółmiernie większym niż rachityczny Trójkąt Weimarski oraz relacje z Francją i Niemcami. Dawał poczucie stabilności i świadomość celów. Zarazem umacniał polską peryferyjność: jako państwa ukrainofilskiego, lękającego się Rosji, o wiecznie niezaspokojonym poczuciu bezpieczeństwa.

Zmierzch idei atlantyckiej, czego przejawem jest nowa jakość w stosunkach niemiecko-amerykańskich, poszerza pole politycznego wyboru Polski. Imperatyw "wiarygodności sojuszniczej" ustępuje miejsca swobodzie w określaniu zaangażowania Polski w bezpieczeństwo globalne, a także w doborze partnerów. Gdy jednak miejsce sojuszników zastępują partnerzy, współpraca ulega rozluźnieniu. Wymaga większego wysiłku dla jej podtrzymania, bez nadziei na trwałość. Nie ma bowiem wspólnej idei, która nadaje - a niekiedy zastępuje - kierunek i dynamikę kontaktów; i pozwala przełożyć wspólne wartości na język wspólnej polityki. Tworzy to nieznaną dotąd sytuację, która wymaga nowego rozpoznania - pod kątem nie tylko celów politycznych, ale i tożsamości Polski w polityce międzynarodowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2009