Wybrałam życie

MAGDALENA SIPOWICZ: Nie czułam strachu. Gdy się umiera, jest głęboki spokój.

29.03.2021

Czyta się kilka minut

Magdalena Sipowicz, na fotelu obok Prezes. Skawina, marzec 2021 r. / JACEK TARAN
Magdalena Sipowicz, na fotelu obok Prezes. Skawina, marzec 2021 r. / JACEK TARAN

ANNA GOC: Co Ci najpierw podsuwa pamięć?

MAGDALENA SIPOWICZ: Bardzo wyraźny obraz. Ale może od razu powiem, że kiedy wracam pamięcią do tamtych wydarzeń, nie przeżywam ich znowu. Jestem ich obserwatorem.

Leżę na plecach, nie mogę się ruszać. Wokół dzieją się różne rzeczy. Czuję, że dzieje się dużo. Pomyślałam wtedy o pamiętniku, który pisałam dla mojej dwuletniej córki Wiktorii. Chciałam, żeby Adam, mój mąż, pisał go dalej.

Sam?

No właśnie… Chyba jednak ze mną. Czułam na pewno, że nie chcę umierać. A ponieważ jestem piekielnie uparta, coś takiego nawet krzyczałam.

I już wtedy zobaczyłam siebie idącą o kulach. Z protezą zamiast nogi. Przed wypadkiem dużo czasu spędzałam z ludźmi z różnymi dysfunkcjami, więc może dlatego od razu pomyślałam, że tak to się skończy.

Co się działo wokół?

To, co tam się działo, a co zachował mój umysł, to mogą być dwie różne rzeczy.

Wracałam z Warszawy, z walnego zebrania Stowarzyszenia Tłumaczy Polskiego Języka Migowego. Zostałam właśnie wybrana sekretarzem zarządu. Miałam na sobie nową bluzkę i nowe kozaki. Czułam się taka „wow”. W przedziale siedziała ze mną starsza kobieta, której przeszkadzało, że uchylam okno, więc gdy zadzwonił mój kolega, wyszłam na korytarz. Po dwóch minutach poczułam straszny smród.

Od tego się zaczęło?

Tak, najpierw był zapach. Po latach, gdy miałam przebłyski z wypadku, wracał tamten smród. Po zapachu rozpoznawałam niebezpieczeństwo.

Światła na korytarzu i w przedziałach zaczęły zapalać się i gasnąć. Na końcu było już zupełnie ciemno. Nagle poczułam, że moje ciało się pali. A ja schodzę w dół, jakbym się zapadała. Jakby mnie coś wciągało.

To nie było tylko wrażenie.

Nie, rozstąpiła się pode mną podłoga. Stałam przodem do okna, więc zobaczyłam jeszcze w szybie swoją przerażoną twarz. Mój kolega cały czas był na linii, a ja zaciskałam w dłoni telefon, jakbym przeczuwała, że będzie mi jeszcze ­potrzebny. „Nie puszczaj go, nie puszczaj” – myślałam. Nie wiedziałam, co się dzieje.

Teraz wiem, że pociąg był gnieciony. Koła, na które wpadłam, zaczęły mielić moje ciało. W końcu upadłam, bardzo gwałtownie. Wypadł mi telefon. Gdy leżałam na plecach, zobaczyłam, że moja jedna noga wygląda tak, jakby ktoś przepuścił ją przez maszynkę do mięsa. Krew tryskała. Mój nowy but leżał obok. Było mi go wtedy strasznie szkoda, bo wydałam na nie chyba z pięćset złotych.

Druga noga była rozpłatana do kości, dyndała. Zaczęła mnie wkurzać, bo nie wiedziałam, co z nią zrobić. Jak zatamować krew. Czułam, że jestem coraz słabsza.

Byli jacyś ludzie obok?

Wypadł na mnie z pociągu jakiś mężczyzna, ale udało mi się go z siebie zrzucić. Widziałam, że doczłapał się na nasyp, który był obok. Zaczęłam się rozglądać, gdzie jestem. Wokół było szaro. Jakieś pięćdziesiąt metrów za mną zaczynał się las. Po prawej był zgnieciony pociąg. Ktoś nagle podbiegł i powiedział, że dzwoni mój telefon. Był w kawałkach, została tylko szybka i klawisze. Potem się dowiedziałam, że mój kolega był cały czas na linii, słyszał same jęki, zakłócenia, nie wiedział, co się dzieje.

Z pociągu zaczęła wołać jakaś dziewczyna, żeby jej pomóc, bo coś ją przygniotło. Zerwałam się, chciałam wstać i do niej pobiec. Dopiero po chwili zorientowałam się, że nie mam nóg. Zaczęłam krzyczeć: „Ja nie mam nóg!”. Nie mogłam oddychać.

Jak długo to trwało?

Nie wiem, czas chyba wtedy biegł jakoś inaczej. Wydawało mi się, że byłam przytomna, ale musiałam tracić przytomność.

Zadzwoniłam do Adama. Mówiłam powoli: że był wypadek, że nie mam nóg, że go bardzo kocham. Poprosiłam, żeby kontynuował pisanie pamiętnika dla Wiktorii. Chyba wtedy pomyślałam, że chcę, by o mnie pamiętała. Rozłączyłam się. Czułam, że jestem coraz słabsza. Stwierdziłam, że muszę jakoś zatamować krew.

Po chwili zobaczyłam dwie postaci, które próbowały reanimować mężczyznę leżącego obok. Ja już wiedziałam, że umarł. Widziałam, jak zapadła mu się klatka piersiowa.

Gdy przechodzili obok mnie, złapałam jedną z osób za rękę i powiedziałam, że musi mi pomóc. Nie widziałam jej twarzy, zapytałam, jak ma na imię. „Paweł” – odpowiedział. „Paweł, słuchaj – mówiłam – musisz mi pomóc zatamować krew”. Któryś z nich zdjął kurtkę i obwiązał ją wokół mojej nogi. Potem pobiegł po ratowników, ale za chwilę wrócił i powiedział, że wszystkie karetki odjechały z ludźmi z pierwszych wagonów.

Moment krytyczny.

Powiedziałam mu znowu: „Słuchaj, Paweł, musisz kogoś sprowadzić. Musisz”. Pobiegł. Chcieli mnie czymś przykryć, ale się nie zgodziłam. Bałam się, że nikt mnie w tej ciemności nie znajdzie.

Zaczęłam się zastanawiać, czy zadzwonić do mojej mamy. Była po zawale. Ale w końcu stwierdziłam, że skoro ja teraz umieram, to chcę się z nią pożegnać.

Odebrała?

Tak.

I zobacz, tyle lat minęło, a mi dalej chce się płakać, gdy o tym mówię.

(Po chwili)

Bardzo ją kocham, jest wspaniałą mamą. Pożegnałyśmy się.

Chciałam jeszcze zadzwonić do siostry, ale wiedziałam, że jest w pracy i na pewno nie odbierze. Potem musiałam stracić przytomność.

Wtedy założyli Ci czarną opaskę.

Tak, przeszła najpewniej pierwsza brygada ratownicza, która segregowała ludzi. Za nią szła kolejna. Patrzyli na kolor opasek i na tej podstawie decydowali, komu pomóc najpierw, a kto się już raczej nie kwalifikuje do udzielenia pomocy.

Kolor czarny – ofiara prawdopodobnie nie do uratowania.

Ocknęłam się, gdy stało nade mną kilka osób. Ktoś krzyczał: „Kurwa, zabierajcie ją, bo ja przed chwilą z nią rozmawiałem. Ona żyje i ma dwuletnią córkę”. To był Paweł. Powiedziałam: „Jestem, żyję”.

Pamiętam, jak podnieśli mnie na nosze. Nie widziałam twarzy tych ludzi, ale czułam ich emocje.

Potrafisz je nazwać?

To była beznadzieja. Beznadzieja, w której wtedy byłam. „Zabierzcie moją nogę” – krzyknęłam jeszcze z tych noszy. Nie wiem, po co mi ona była. Zresztą wtedy chyba bardziej szkoda mi było tego buta, który tam został. Do mojego mózgu musiała nie dotrzeć jeszcze informacja, że nie mam nogi.


Czytaj także: Anna Goc: Cud narodzin


Zanieśli mnie do karetki. Podałam numer telefonu do męża, żeby wiedział, do którego szpitala mnie zabierają. Zobaczyłam przerażoną minę ratowniczki medycznej. Powiedziałam im jeszcze, jaką mam grupę krwi. I że od urodzenia nie mam jednej nerki. No i stwierdziłam, że teraz już nie mam wpływu na nic więcej, po prostu odpuszczam. Takie głębokie zaufanie. Wiara w to, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Podobno jeszcze w szpitalu byłam świadoma, ale tego już nie pamiętam.

Nie mówisz o bólu.

Bo wtedy go nie było. Ból czuję teraz. Dwadzieścia cztery godziny na dobę mam bóle fantomowe. Więc dopiero teraz wiem, jaki to mógł być ból.

Myślę, że gdyby organizm dopuścił ból, to z samego bólu bym umarła.

Bałaś się?

Czy czułam strach? Nie, nie czułam. Gdy się umiera, jest głęboki spokój.

Mówię o umieraniu, ale ja się nie zgodziłam na to, że umieram. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że mamy ciało. Ale przecież nie jesteśmy tylko ciałem. Ciało jest dla nas pojazdem. Więc ty, jako ty, jesteś duszą, istotą, jaźnią, cząstką boską, świadomością – można to nazwać jakkolwiek. W tym sensie z tobą zawsze wszystko jest okej, niezależnie od tego, co się stało z twoim ciałem. Myślimy o pewnych sprawach, że są negatywne, innym razem, że są pozytywne. Ale to są w pewnym sensie nakładki na rzeczywistość, które podpowiada nam nasz mózg. A sprawy po prostu są, jakie są. Więc ja teraz rozumiem, że ja, jako moja jaźń, jako moja dusza, byłam spokojna.

Po ilu dniach się obudziłaś?

Lekarze pierwszą próbę wybudzenia podjęli po kilku dniach. Ale od razu wprowadzili mnie w śpiączkę ponownie. Ból był tak duży.

Miałam wewnętrzny krwotok, więc znowu umierałam. W ogóle umierałam chyba sześć razy. Na nasypie raz. W Zawierciu – szpitalu, do którego trafiłam najpierw – drugi. I w Siemianowicach, gdzie leżałam w komorze hiperbarycznej, cztery kolejne razy.

Powiedział mi o tym lekarz, gdy mnie wybudzili po raz drugi. „Czy pani magister wie, że umierała cztery razy?” – rzucił z lekką pretensją.

Który ze świętych pilnuje bramy? Piotr?

Podobno.

No więc lekarz powiedział, że najwyraźniej on mnie tam nie chce.

Najbardziej niekomfortowe w takich sytuacjach jest nie to, że leżysz bez nogi, tylko że ktoś musi po tobie posprzątać, bo nie możesz podnieść się do toalety. Więc za każdym razem, gdy się załatwiasz, sześć osób przychodzi, żeby cię umyć i przebrać. Opiekę w szpitalu w Siemianowicach miałam taką, że po prostu… Czułam, że jestem w niebie i opiekują się mną anioły. Wszystkie pielęgniarki, takie ciepłe, takie pachnące, takie świeże.

Marzyłam, żeby być taka pachnąca jak one. Od wypadku nie mogli mnie umyć, więc na głowie miałam wielkiego śmierdzącego strupa.

Jak się dowiadywałaś, co się wydarzyło z Twoim ciałem?

Streścił mi to jeden z lekarzy. W Zawierciu amputowali mi nogę, drugą zaszyli. Miałam przesuniętą szczękę, rozerwany łuk brwiowy, złamaną miednicę. Adam mi potem powiedział, że byłam kilka razy większa i cała sina. Wielka bania mięsa. Podobno jestem nawet na którymś z materiałów dziennikarskich w tym stanie. Nie rozpoznali mnie ani Adam, ani mama.

Jednego z lekarzy, który sprawdzał stan mojej jamy brzusznej, zapytałam, czy jak tu już jestem, to nie usunęliby mi przy okazji kamieni z woreczka żółciowego. Spojrzał tak na mnie, powiedział: „Wiesz, Madziu, może brzucha to my już nie ruszajmy, dobrze?”.

O, zobacz, gołąb przyleciał!

Co się działo u Ciebie, gdy byłaś w śpiączce?

Bardzo dużo. Do tego stopnia, że przez kolejny rok mieszały mi się dwa światy: ten rzeczywisty z tym ze śpiączki. Jakbym miała dwa równoległe życia.

Tamto było lepsze?

Myślę raczej, że większość traumy powypadkowej przepracowałam w śpiączce.

Miałam tam zderzenie pociągu z tankowcem. Potem zderzenie pociągu z jakimś innym pociągiem w czasie wojny, na której byłam weteranką o kulach.

Widziałam Adama, miał nową rodzinę.

W innym śnie byłam w sieci rybackiej, wkładali mnie do rzeki i w niej wirowali, dzięki czemu z krwi uwalniały się ołów, toksyny. Byłam też rybakiem na lagunie, a ryby przypływały do mnie same, mówiły: „Weź nasze życie, dajemy ci je jako pokarm. Ale pamiętaj, jeśli którąś z nas zmarnotrawisz, więcej do ciebie nie przypłyniemy”.

Kiedy sobie przypomniałaś te sny?

Pamiętałam je od razu po wybudzeniu. To była moja rzeczywistość, z którą się wybudziłam. Tutaj, w tym szpitalnym życiu, byłam nieaktywna. Żyłam tam.

Śpiączka i utraty przytomności naprawdę ratują. Gdy się wybudziłam drugi raz, też poczułam zapach, jedzenia. Powiedziałam od razu pielęgniarce: „Jezu, ja chcę jeść”. Przyniosła mi coś, ale po zjedzeniu dwóch łyżek poczułam, że znowu wychodzę ze swojego ciała. Ono zwracało pokarm, ale mnie już w nim nie było.

Obudziłam się znów. Nie wiedziałam, kim jestem. Co to znaczy, że są święta wielkanocne. „Jajka, jakie jajka?” – myślałam. Zaczęli do mnie dzwonić różni ludzie. Dostałam tyle wsparcia, że nie potrafiłam sobie tego nawet wyobrazić.

Znów zasypiałam. We śnie popełniam samobójstwo razem z Adamem i Wiktorią. Nabijaliśmy się wszyscy na róg, który wisiał na ścianie. Robiliśmy to według ustalonego porządku, najpierw Wiktoria, potem Adam, na końcu ja. W tym śnie przyjechało pogotowie, zdjęli najpierw mnie i zapytali, czy chcę żyć, czy nie.

Co odpowiedziałaś?

Chyba wybrałam życie, bo w tym śnie nagle zobaczyłam cały świat jako wielką kulę ziemską, zaczęłam spotykać różnych ludzi, byli wśród nich też moi znajomi sprzed wielu lat. Ci ludzie modlili się o mój powrót.

I tak przez ponad miesiąc. Wypadek był trzeciego marca, odzyskałam przytomność na dobre czternastego kwietnia. Ósmego maja przewieźli mnie do kliniki w Krakowie, a pod koniec maja wróciłam do domu.

Jak się wraca do życia?

Wiedziałam, że muszę wykonać jakieś zadania, więc podeszłam do sprawy bardzo zadaniowo. Jeśli kazali mi ruszać stopą dwa razy dziennie, to ruszałam tyle, ile dawałam radę.

Wtedy też pojawił się ból, więc byłam skoncentrowana na tym, co tu i teraz. Dzwonili różni ludzie, płakali, czasami ich pocieszałam. Opowiadali o tym, co tam się dokładnie wydarzyło. Ile osób nie żyje. Że była żałoba narodowa.

Podeszłam do tej historii w ten sposób: „Jestem, żyję”. Dokładnie to odpowiedziałam ludziom, którzy stali nade mną na nasypie. Powtarzałam sobie: „Nie mam nogi, ale przecież nic się nie stało”.

Co teraz myślisz o tym zdaniu: „Nie mam nogi, ale przecież nic się nie stało”?

Ono nie było prawdziwe. Stało się. Cały mój dotychczasowy świat został, jak ten pociąg, zgnieciony. Nie miałam do czego wracać, bo czegokolwiek bym się chwyciła, okazało się dla mnie za trudne.

Próbowałam wrócić do pracy w szkole, ale byłam wyczerpana.

Próbowałam znów tłumaczyć, ale polskiego języka migowego musiałam się uczyć właściwie od nowa. Wszystkie moje umiejętności zostały zatracone. Prowadzący zajęcia mówił, ja dostawałam te informacje, próbowałam je zrozumieć i przetłumaczyć, ale zanim zaczęłam migać, on był już dziesięć zdań dalej.

Byłam na mocnych lekach. Przeciwdepresyjnych. I na bóle fantomowe. Mój mózg pracował w zwolnionym trybie.

Jeden z lekarzy dał mi plastry z morfiną, powiedział: „Będzie pani mogła normalnie funkcjonować”. Nakleiłam plaster wieczorem, kolejnego dnia miałam mieć tłumaczenie na uniwersytecie. O siódmej rano zadzwonił telefon, słyszę głos mężczyzny: „Pani Magdo, nie będzie dzisiaj zajęć, bo pociąg ma duże opóźnienie”. Myślę sobie: „Jaki znowu pociąg? Co się dzieje?”. Przestałam funkcjonować na trzy dni.

Gdy potem zadzwoniłam do lekarza, że źle znoszę plastry z morfiną, powiedział, że przesadzam i że tak wygląda głęboka depresja.

Obraz mnie, jaki narysowali ci, którzy oceniali moje szanse, był mniej więcej taki: nie pracuję, jeżdżę na wózku, mam drewnianą nogę, a na ramieniu papugę.

Tymczasem ja zrobiłam prawo jazdy po wypadku, założyłam firmę, pracuję. Wiesz, że nawet ostatnio zaczęłam tańczyć? Całe życie tańczyłam, i teraz próbuję znów.

Przemieszczam się po całej Polsce. Oczywiście, wszystko wymaga większego przygotowania i zaplanowania. Jeśli tłumaczę konferencję, pytam, na którym jest piętrze i czy w budynku jest winda. Jeśli się z kimś umawiam, staram się dopasować miejsce do swoich możliwości.

Czy czegoś mi w życiu brakuje? Mieszkam na drugim piętrze w bloku, więc bardzo bym chciała się przenieść gdzieś, gdzie nie musiałabym się wdrapywać. Nie jest fajnie nie mieć nogi. Ale jak się odpowiednio do tego podejdzie i skupi swoją uwagę na tym, co się ma, to może być naprawdę fajnie.

Skąd masz siłę?

Każdy człowiek ją ma. Nie ma ani jednego, który by nie miał tej siły. Pytanie jest inne: kto decyduje o tym, czy masz siłę. Kto decyduje o tym, że ja rano wstaję i się uśmiecham? Kto? Kto decyduje o tym, że ja się denerwuję? Kto decyduje o tym, że ja mogę coś zrobić, albo nie?

Nie brakuje przecież takich historii, gdy lekarze mówili, że ktoś nie ma szans, a ten ktoś zdrowiał. Czuję, że mamy moc samouzdrawiania. Pytanie, czy chcemy ją wykorzystać.

Jeszcze po wypadku myślałam sobie, że jak dużo pracuję, to znaczy, że jestem ważna i wartościowa. Potrafiłam pracować niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę. Byłam dumna z tego, że pracuję siedem dni w tygodniu. W ten sposób sobie udowadniałam, że wróciłam do swojego życia, że coś znaczę. Ale to była tylko iluzja, próbowałam raczej ratować swoje ego.

Tym bardziej że na początku wszyscy cię wspierają. Ale jak już widzą, że zaczynasz sobie jakoś radzić, to wsparcie jest coraz mniejsze. Każdy wraca do swoich spraw. A ja byłam cały czas na dnie.

Zaczęły się problemy z ubezpieczycielem. Problemy z moim ego, które bardzo chciało wrócić do dawnych rzeczy. Próbowałam chwytać przeszłość, te wszystkie relacje, wyjazdy, pilne sprawy. No i przyszedł taki moment, kiedy musiałam się zreflektować i zacząć pracować nad tym, co mogę mieć.

Jak się odczuwa fantom?

Jak by ci to wytłumaczyć… Fantom jest jak luneta. Na początku jest rozciągnięty tak daleko, jak sięgała moja dawna noga. Praca polega więc na tym, żeby ściągnąć lunetę na wysokość kikuta. Czucie fantomu a jego odczucie bólu to dwie różne sprawy. Czucie pomaga mi chodzić na protezie, ból już niekoniecznie. Czasami ból jest tak duży, że całe moje ciało jest nim przesiąknięte. Ale to nie jest taki fizyczny ból, jakby cię bolał ząb albo głowa. Trudno go do czegokolwiek porównać.

Komisja, która przyznaje rentę, od dziewięciu lat bada, czy mam nogę, czy jej nie mam, i czy mi się ta renta należy, czy nie. Ostatnio się popłakałam, bo zobaczyłam, jaką ja mam moc, żeby z takiej katastrofy przetransformować moje życie na życie pełne szczęścia, miłości, zadowolenia.

Zobacz, chciałam mieć drugie dziecko, ale od lekarza usłyszałam: „Zajście w ciążę jest raczej niemożliwe. A jeśli już, to ciążę spędzi pani w pozycji leżącej”.

To z powodu złamanej miednicy?

Tak. Ale ja chciałam mieć drugie dziecko. Mój syn, Leonard, urodził się pięć lat po wypadku. A ja do szóstego miesiąca ciąży pracowałam.

Starałam się go karmić piersią, za wszelką cenę. Byłam wyczerpana, a on jadł, jadł, jadł. Gdy miał dwa miesiące, siedziałam z nim przy piersi o trzeciej nad ranem i nagle zobaczyłam pociąg. Był zmielony, a ja leżałam obok, bez nóg. Zamknęłam oczy, znowu otworzyłam. W pokoju był półmrok, a ja dalej widziałam pociąg. Patrzę na ten pociąg, to znowu patrzę tu, na Leonarda, i znowu na pociąg. Zawołałam Adama, powiedziałam mu, że musi zaopiekować się naszym synem, bo ja nie dam rady.

Przez jakiś czas myślałam, że odrzuciłam syna. Matkom się wmawia, że muszą być matkami za wszelką cenę. Odtąd Leonard dostawał mleko z butelki i zasypiał z mężem.

Co teraz o tym myślisz?

Koleżanka powiedziała mi kiedyś, że być może w ten sposób uratowałam moje dziecko. Znalazłam mu opiekę na czas, kiedy sama nie mogłam się nim zająć.

To był przełom?

Nie, przełom był chwilę później, jakieś trzy lata temu. Już nie chciałam się taplać w cierpieniu, smutku i obwinianiu. Zaczęłam odkrywać, że gdy odmawiam przyjęcia kolejnego zlecenia, to świat się nie zawala. Wspieram innych i to wsparcie do mnie wraca. Banalnie brzmi, prawda? Ale wcale takie banalne nie jest. Nie oczekując nic w zamian, dostałam taką obfitość, o jakiej nigdy w życiu nie marzyłam.

Mogę sobie myśleć, że nie mam nogi i jest okej. Ale kość w kikucie jest za krótka. Gdy idę i ociera mnie proteza, rany na nodze i na pośladku zaczynają krwawić, a kolejny komplet bielizny jest zniszczony, to dla mojego ciała wcale nie jest okej. Mogę wypierać to, co cielesne. Powtarzać sobie, że jestem istotą duchową. Ale tak się da na krótką chwilę. Dużo więcej daje szukanie równowagi między tym, co tu, w ciele, od czego nie da się uciec, a tym, co mamy w głowie.

Rozmawiałaś z dziećmi o tamtym dniu?

Mój syn zauważył dopiero ostatnio: „Ojej, mamusiu, dlaczego masz tutaj takiego bąbla?”. Tak mówi na kikuta. Ja na to: „To jest moja nóżka”. On: „Aha, a co ci się stało?”. Ja: „A, wiesz, mama miała wypadek”. A on mówi tak: „A dlaczego to sobie zrobiłaś?”.

Co za pytanie.

Prawda? Z kim ja rozmawiam? On ma chyba rację. Może ja sama to sobie zrobiłam, bo potrzebowałam takich doświadczeń? Wybrałam dla siebie taką lekcję do przerobienia. Odpowiedziałam mu: „Synu, każdy wybiera inne doświadczenia w życiu. Mama wybrała takie”.

U nas w domu nie robimy tragedii z tego, że ja nie mam nogi. Rano krzyczę: „Adam, pomożesz mi z nogą?”. Nie dam rady sama założyć protezy. Wiktoria przychodzi i smaruje mi ranę przy kikucie.

Twoja córka pamiętała tamtą noc?

Długo nie chciała o tym rozmawiać. Mam mądrych ludzi wokół siebie – męża, mamę, siostrę, teściową. Oni nie pokazywali jej wszystkich wiadomości telewizyjnych. Gdy Wiktoria miała sześć lat, zapytałam ją, czy wie, co mi się stało. Odpowiedziała, że tak, że miałam wypadek. Oswoiliśmy go razem.

Jeździsz pociągiem?

W marcu, w pierwszą rocznicę katastrofy pod Szczekocinami, kupiłam bilet do Warszawy i z powrotem. Dostałam miejsce w pierwszym wagonie, w pierwszym przedziale. Musiałam być blado-zielono-fioletowa. Ale pojechałam. Po to, żeby wrócić z tej podróży jak należy. ©℗

MAGDALENA SIPOWICZ jest dyplomowaną tłumaczką polskiego języka migowego, surdo- i oligofrenopedagożką. Od 2020 r. prezeską Stowarzyszenia Tłumaczy Polskiego Języka Migowego. Przeżyła katastrofę kolejową pod Szczekocinami, do której doszło 3 marca 2012 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2021