Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
- Jarosław Borowiec: Jak Państwo go zapamiętali? Jest dziś tym samym Rafałem Wojaczkiem, co w latach 70., czy czas zmienił obraz?
Bogusław Kierc: Nie jest tym samym Rafałem Wojaczkiem, ponieważ i ja nie jestem tym samym Bogusławem Kiercem, którym byłem, kiedy się poznaliśmy. I nie chodzi tu o tożsamość charakteru, ile o inne możliwości bycia przy nim, które zaczęły się z latami odsłaniać. Na czym polegały? Na radykalnej zmianie relacji po jego śmierci. Nigdy nie przewidywałem, że będę zajmował się spuścizną literacką Rafała. Kiedy okazało się, że mogę wydać prawie całość - prawie, bo były oczywiste ograniczenia cenzuralne - kiedy cała ta sterta kartek, rękopisów i maszynopisów znalazła się w moich rękach jakoś bezbronna, poczułem nagle relację z... innym ciałem Rafała, z innym rodzajem jego mowy.
Byłem przekonany już za jego życia, że jest poetą genialnym - to nie komplement, tylko określenie fenomenu - jednak jego poezja wcale nie była tą, o której bym powiedział, że jest mi szczególnie bliska. Bardzo wysoko ceniłem ją nie tylko jako dzieło, majstersztyk roboty poetyckiej, ale przede wszystkim jako wyznanie człowieka przebywającego w przestrzeni innym niedostępnej. Człowieka, który potrafi z tej przestrzeni dawać znaki, potrafi je uporządkować i przez nie się z nami "po tej stronie" porozumiewać. Kiedy wszedłem w całą prywatność tego świata - intensywność tych znaków musiała się powiększyć. I wtedy to bycie przy Rafale okazało się zupełnie nowe.
Taki dystans nie zmieniał sensu, nie zmieniał czułości, nie zmieniał słuchu we mnie, ale sprawiał, że byłem bliżej pisanego. Musiałem pogłębiać lekturę inaczej, niż robiłem to wtedy, kiedy żył. Nie miałem innego odwołania, nie mogłem go inaczej prosić o pomoc w odczytywaniu, jak poprzez jeszcze bardziej intensywną lekturę. W niej Rafał okazywał się osobą paradoksalnie bliższą, niż był za życia, a gdybym miał się odnieść do tego miejsca mego losu, w którym jestem, wydaje mi się jeszcze bliższy. To niesamowite, ale bliskość Rafała teraz jest porównywalna z odczuciem bezpośredniej relacji w tamtych latach. Jakbym przez cały ten czas dojrzewał do jego powagi, którą on z pewnością sobie uświadamiał, ale nie wiem, czy w takim wymiarze, w jakim może ją sobie uświadamiać człowiek stary.
Danuta Kierc: Miałam z tym wszystkim bardzo ludzki problem, nie chcę powiedzieć - kobiecy. Wciąż nurtuje mnie, czy można było mu jakoś pomóc, czy ja zrobiłam wszystko, co powinnam. Nie potrafiłam się z tym przez lata uporać. Nie powiem, że dziś mi ulżyło, ale tamto już jest zamknięte.
Trudno mówić o przyjaźni; byliśmy niemal rówieśnikami, miałam dwadzieścia dwa lata, on dwadzieścia cztery, ale nigdy nie mówiliśmy do siebie przez "ty". Zawsze: pan, pani. Nie znałam pana Rafała, który był łobuzem, pijakiem i awanturnikiem. Dla mnie był zawsze kulturalny i taktowny. Był autorytetem i źródłem wiedzy, jeśli idzie o znajomość poezji; to on mówił o Miłoszu i innych przemilczanych w tamtym czasie poetach. Kiedy przychodził do naszego domu, czuł się bezpiecznie. Dużo mówił. To on głównie mówił, a myśmy słuchali. Nie rozumiałam, że pewne jego zachowania, pewne znaki, były przejawem choroby. O schizofrenii też za dużo nie wiedziałam. Dla bardzo młodej kobiety i matki wszystko to było przerażające. Odsuwałam to od siebie. Są osoby, które mówią, że myśmy sobie stworzyli własnego Wojaczka. Podważają naszą prawdę o nim. Czy jest sens, by to prostować? Powtórzę: emocjonalnie też już nie wydaje mi się to takie ważne. Choć widzę często, że robi się z nim, z jego poezją, osobą i mitem, co się chce.
- Jak to się stało, że został Pan opiekunem literackiej spuścizny Wojaczka?
BK: Rafał niczego takiego jak testament mi nie przekazał, prócz jednego wyjątku, ostatniego tomu wierszy - "Którego nie było". Zostawił maszynopis, żebym ułożył tom według mojego widzenia Wojaczkowego zamysłu. Razem zastanawialiśmy się nad tytułem. A ponieważ zdarzyło się to wtedy, kiedy przyniósł mi wiersz "Dał się nabrać na język, którego nie było" i chciał umieścić go w książce, sugerowałem, że może tom powinien mieć taki sam tytuł jak wiersz. Potem pojawił się pomysł bardziej radykalny. Rozmawialiśmy, jak by to miało wyglądać na okładce; imię i nazwisko autora razem z tytułem drukowane jednakową czcionką powinny dać oczekiwany efekt: RAFAŁ WOJACZEK KTÓREGO NIE BYŁO. Wmówiłem sobie, że nie ma w tym żadnej zapowiedzi eschatologicznej, żadnej sugestii przekroczenia granic doczesności.
Nie zdziwiła mnie propozycja Rafała, pewnie dlatego, że często potwierdzał moje interpretacyjne intuicje. Później rodzina - jak się dowiedziałem, zgodnie z wolą Rafała - przekazała mi jego spuściznę. Nie myślałem o rychłym wydaniu czegokolwiek z tych kilkunastu teczek. Byłem przekonany, że to niemożliwe. Ale kiedy w trybie niemalże nakazowym pani Anna Kosińska, redaktorka w Wydawnictwie Ossolineum, oświadczyła, że moim obowiązkiem jest wydać te utwory, zabrałem się szybko do pracy.
- Niemal wszyscy zapamiętali ostatnie dwa lata życia Wojaczka jako czekanie na śmierć. Czy to się rzeczywiście czuło?
DK: To wynikało z wierszy, w których prowokował śmierć. Podejrzewam, że większość z nas, którzy go znali, nie zdawała sobie sprawy, jak poważna była jego choroba. Kiedy pewnego wieczora u nas w domu, w maleńkim mieszkanku ze śpiącą dwójką małych dzieci, pociął sobie w łazience twarz, byłam przerażona. Był to pierwszy wyraźny sygnał, że jest źle. Działo się coś, czego na dobrą sprawę nie potrafiłam zrozumieć.
Kilka dni przed śmiercią było tych sygnałów więcej. Niemal stracił nad sobą kontrolę. Przychodził i jakby szukał punktu zaczepienia. Nie obchodziło go, że mnie przeraża, że przerazi dzieci. Walczył zapewne z sobą; pod wpływem alkoholu, leków, tego, co się w nim działo, nie wiem na ile panując nad swoim umysłem. O tym też nie miałam pojęcia. Gdy któregoś dnia dobijał się do naszego mieszkania kompletnie pijany - byłam sama z dziećmi - nie wpuściłam go. Kilka godzin przesiedział na schodach. Przez wiele lat było to dla mnie wielkim dramatem, z którym trudno było mi się uporać i pewnie jeszcze za to odpowiem... Już wtedy wiedziałam, że to się zbliża. Każda wyjąca karetka, a mieszkaliśmy przy trasie, którą jeździło pogotowie, to była myśl o Rafale: że się dowiem, że to właśnie już. I taki moment nastąpił.
BK: Zupełnie inaczej się do tego odnosiłem. Ten wątek prawdy i prawdopodobieństwa - splecionych razem, jakby to była jedna nić - dopiero teraz objawia mi się w takiej jaskrawości. Skąd takie wielkie różnice interpretacyjne i takie różnice, również między nami, w odczuwaniu? Sądzę, że to ma związek z typem osoby i, powiedziałbym, z duszą Rafała.
Nie odczuwałem przez ostatnie dwa lata, że czeka na śmierć. Nie odczuwałem tego również w tamtych ostatnich dniach, kiedy prowokowałem go do pomyślenia o sobie jako starym poecie. Co więcej, ja tego nie przyjąłem do wiadomości. Jego ostatni list do mnie nie pozostawiał wątpliwości, że naprawdę jest listem ostatnim. Niemniej czytałem to jako dość ponury i w nie najlepszym gatunku żart.
Powiem coś jeszcze. Wstydzę się tej reakcji, ale muszę o niej powiedzieć, bo ona daje odczuć to, do czego zmierzam. W maju, w dniu pogrzebu Rafała (było strasznie gorąco), pławiłem w wannie tulipany. Kiedy wszedłem do tej wanny, żeby wziąć prysznic, pamiętam, że całe moje ciało było rodzajem pretensji - "a ja żyję!". Przypomina mi się teraz wyrzut z bardzo znanego wiersza Wisławy Szymborskiej - "Umrzeć - tego nie robi się kotu". Moja reakcja wtedy była taką kocią reakcją. Wiedziałem, że Rafał postanowił być autorem czterech tomów poetyckich i tomu prozy. Mówił, że czytelnikom winien jest swoją śmierć. Pamiętałem, że wiersze też o tym dobitnie mówią, ale nawet wtedy, kiedy widziałem go w stanach "podprogowych", nie przeczuwałem jego śmierci. I kiedy rozmawiałem z nim o Rafale starym, nie było w tym niczego zapobiegawczego. Wierzyłem, że tak kiedyś będzie, że będzie stary poeta Rafał Wojaczek.
- Czy było to działanie obronne, zaklinanie?
BK: Może. Moja dusza, moje ciało mówi mi, że nie. Co odczuwam w tej bardzo subtelnej relacji? Zazwyczaj patrzymy na ludzi z zewnątrz. Nawet jeśli to spojrzenie jest bardzo intymne, jeżeli patrzymy tak, by za "niebieskimi oczami, z takimi złotymi promykami od środka" zobaczyć jeszcze oczy duszy, to jednak wciąż patrzymy na "powłokę". Rzadko - by przywołać cytowanego przez Rafała Mickiewicza - "jak alchymik w słoje". A przecież obok zewnętrzności jest jeszcze rodzaj odczucia wewnętrznego, które pojawia się wtedy, kiedy zobaczymy siebie oczami tego, na którego patrzymy. Ogarnia nas rozjaśniająca świadomość, że to on nas widzi. To jest bardzo specjalny sposób bycia ze sobą. Rzadko się spotykam z tą świadomością bycia widzianym, bycia wewnątrz czyjegoś patrzenia. Dopiero teraz mam odwagę powiedzieć, że byłem umieszczony w takim patrzeniu Rafała. Wobec tego, skoro ja żyję, to w jaki sposób ta patrząca część jego życia może być zagrożona? Nie może być zagrożona. I tamten ja dwudziestosiedmioletni, który siekał swoje ciało zimną wodą, zaprzeczał tej śmierci.
Kiedy czytałem po raz pierwszy dedykowany mi "Koniec pieśni", nie brałem tego pod uwagę. Być może nie chciałem. Jest tam bardzo wyraźnie powiedziane, czym jest obecność drugiego człowieka w takim osmotycznym przenikaniu się. Kiedy pani Grażyna Lisowska przyszła tego dnia, w którym dotarł do mnie ostatni list, i powiedziała: "nie ma Rafała", pomyślałem, że gdzieś bez zapowiedzi wyjechał. Mimo że przecież już znałem treść listu.
- Z czego rodziła się poezja Wojaczka? Z buntu, lęku, miłości, z wszystkiego po trosze, czy - jak napisał Karpowicz - była "świadomą autoterapią"?
BK: Swoiste aktorstwo Rafała, również w byciu poza wierszami, jego nieobliczalność - służyły jednej rzeczy: robieniu miejsca dla poezji. Poezja była sensem jego bycia. Nie po to, żeby mógł się nazwać poetą. To było ważne, ale nie najważniejsze. Wytworzył doskonałe narzędzia, miał niezwykłą umiejętność rozszczepiania chorego świata, wydobywania jego niejawnych części. Jak Leśmian w "Dziewczynie" powtarzał: "Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?".
Poezja Rafała Wojaczka żadną autoterapią być nie mogła. Ona była rozdrażnianiem i pogłębianiem ran. Nie wolno zapominać o dwóch sprawach. Po pierwsze, o jego cierpieniu. I to już od czasu, kiedy je sobie uświadomił. A uświadomił sobie bardzo wcześnie, jako kilkunastoletni chłopiec. Niekoniecznie o cierpieniu, które potem przejawiało się jako określona i zdiagnozowana choroba, lecz o cierpieniu ontologicznym, które zwykło się nazywać bólem istnienia. Ten ból nie opuszczał go nawet w chwilach szczęścia. Polegam na jego świadectwie. A druga sprawa to owa ciekawość, która obudziła się w dziecku: co jest za tą bramą, co jest za wrotami śmierci?
Kiedy Rafał cytuje swój wiersz - jakże ważny dla niego, skoro umieścił go w ostatnim liście: "Długo uczył się śmierci w niebie mu pisanej / Gwiazdami" - nie jest to wyznanie analogiczne do toposu romantycznego. Śmierć pisana w niebie, wszystko, co Tam jest, przynaglało do sondowania poezją, do przygotowania sobie przejścia na drugą stronę. Jednak istniało coś, co było nierozwiązywalne, i Rafał odczuwał to bardzo mocno. Jego dorastanie do śmierci, mocowanie się z nią, w końcu przyzwolenie na nią, o czym pisze w ostatnim liście ("noszę tę swoją nieobecność - spoconą, koszmarną; wyczekuję na taką chwilę zgody - równowagi, że nie będzie powiedziane być mogło, że w chwili rozstroju") - było prowokowaniem życia.
- Kto mu patronował, kogo naśladował? W jednej z rozmów z ojcem miał powiedzieć, że on sobie wzorów nie wybiera, on sprawdza podobieństwa. Wielu wskazuje na Rimbauda.
BK: Dwa wzorce poetyckie są najsilniej odczuwalne - Mickiewicz i Miłosz. Nie mówię o początkach, ale o dojrzałym już poecie. Miłoszowska inkantacja jest bardzo wyraźna, co więcej, w swojej młodzieńczej lekkomyślności przyjmowałem nawet taką interpretację "losową", że Rafał wypełnia nieobecność Miłosza. Niemniej warto dla ciekawości przyjrzeć się temu, jak Miłoszowska nuta zbudowała słyszenie Wojaczkowe. W wielu wierszach widzialny jest również wzorzec Wata. Porównania z Rimbaudem tak, ale bardziej z tym, co jest pasją Rimbauda, jego mitem niż jego duktem. Natomiast czymś ciekawym, a prawie niezauważonym jest w początkach poezji Rafała wzorzec Karpowicza. Są to węzły i błyski, które chwyta nie jako surowiec do naśladowania, a jako wzorzec do postępowania z językiem.
- Sposób życia Rafała Wojaczka miał istotny wpływ na zainteresowanie jego twórczością. Jednak ten rodzaj zainteresowania bywa niebezpieczny. Co z perspektywy lat zostało utracone przez legendę?
BK: Jeżeli coś zostało zagłuszone, to na pewno wizerunek Rafała jako człowieka nieprzystającego do epoki, w której żył. Bardzo wrażliwego, czułego, dobrze wychowanego, nadzwyczajnie oczytanego, nieprzeciętnie inteligentnego młodzieńca. Był kimś na tamte czasy rzeczywiście niezwykłym - nie przez to, że ekspansywnie potrafił wykreować swojego bohatera, ale że był człowiekiem umysłowo i duchowo wyrastającym ponad przyjętą "normę" niezwykłości.
- Jakich największych trudności przysparza poezja Wojaczka?
BK: Nie uświadamiam sobie takich trudności. Chociażby z tego powodu, że poezja Rafała jest mi teraz bliższa i ważniejsza niż kiedyś. Ważniejsza przez radykalność doświadczenia duchowego. Nie boję się dziś tego, co kiedyś dla mojej samoświadomości było nie do przyjęcia. Zachodzi takie zjawisko jak na szpitalnym korytarzu, że osoby podobnie cierpiące mogą prowadzić dialog o rzeczywistościach, które ich choroby odsłaniają. Oczywiście, moje cierpienia są innej natury, doznaję ich w innych przestrzeniach mentalnych i duchowych, ale radykalność wewnętrznego doświadczenia wydaje mi się podobna.
- W którym z wierszy zawiera się Państwa Rafał Wojaczek?
BK: Nie mam takiego wiersza. Nawet "Koniec pieśni", czyli wiersz, który został mi dedykowany, też nie jest tym wyjątkowym. Nie ze względu na urodę, bo takich mógłbym wskazać wiele. Z tych, nad którymi chciałbym się zatrzymać, wymieniłbym trzy. Jeden to *** ("Ciemność ciemnieje"), drugi to niesamowity "Początek poezji" dedykowany Julianowi Rogozińskiemu; ta personifikacja moim zdaniem nakazuje jeszcze inaczej spojrzeć na osobowe rozumienie poezji przez Wojaczka. Chłopiec chodzący w kierpcach "splecionych z włókien ciszy" jest początkiem poezji, osobą, którą warto konfrontować z podobnymi jej iluminacjami w "Sezonie". I wreszcie trzeci wiersz: "Że lampa, że krąg światła". Z oczami, które "jak wędrowcy / Gdzieś w lodowcu, zastygły".
DK: Nie mam jednego wiersza. Poezja Rafała była dla mnie za jego życia bardzo ważna. Odbierałam ją osobiście i miałam wielką nadzieję, że on nazwie problemy, które mnie, młodą kobietę, wtedy intrygowały. Kiedy umarł, zamknęłam się na jego sztukę. Może jest to naiwne, ale uznałam ją za pożywkę dla moich niepokojów. Musiałam z tego wyjść. Przed spotkaniem z Panem miałam szczery zamiar wrócić do wierszy, których od lat nie czytałam. Jeszcze nie jestem gotowa, ale wiem, że zbliża się czas, kiedy przeczytam je ponownie, świeżo, bez tak bardzo osobistego podejścia.
- Co przyniósł w darze Rafał Wojaczek?
DK: Siebie.
---ramka 432154|strona|1---
Danuta Kierc jest scenografem, najczęściej współpracuje z mężem Bogusławem. Jest też autorką rysunków do książek poetyckich. Mieszka we Wrocławiu.
Bogusław Kierc (ur. 1943) jest poetą, aktorem, reżyserem, dramaturgiem i pedagogiem oraz edytorem utworów Rafała Wojaczka. Wydał kilkanaście tomów poetyckich oraz szkice o literaturze, teatrze i sztuce. Ostatnio opublikował tom wierszy "Szewski poniedziałek" (2005) i szkice o obrazach Tadeusza Boruty "Ciało z mojego ciała" (2005). Mieszka we Wrocławiu.