Wstydem się nie najesz

Chociaż kinowy zwiastun z niespotykaną dziś w reklamach szczerością głosił: „To nie jest film dla każdego, to jest film dla nielicznych”, wszyscy pamiętają tę scenę.

25.01.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Deirdre Rooney / THE FOOD PASSIONATES / CORBIS
/ Fot. Deirdre Rooney / THE FOOD PASSIONATES / CORBIS

Dziewczyna w zgrabnym kostiumie w groszki wychodzi na ulicę, robi parę kroków przed siebie i nagle zauważa, że wokół niej zaczyna gęstnieć zbiegowisko. Sami faceci, w różnym wieku i różnych stanów. Gapią się, podchodzą, taksują wzrokiem zarys ciała, przysuwają coraz bliżej, otaczają ją. Po koszmarnej minucie zjawia się wreszcie towarzysz dziewczyny i zabiera ją stamtąd – co wcale nie oznacza dla niej końca udręki, bo „Przygoda” to nie jest radosny film o spełnionej miłości.

Ale mniejsza teraz o bohaterów, ważne to, że Michelangelo Antonioni w 1960 r. potraktował zbiorową napaść w biały dzień na samotną kobietę za naturalne tło społeczne swojej historii. Rzecz dzieje się na Sycylii, w miejscu, które wielu ciemniaków uważa za „prawie Afrykę”, jednak jest to kraina należąca do twardego jądra Europy od czasów pitagorejskich.

Nie o to chodzi, by bagatelizować akty przemocy dokonywane dziś w paru krajach Zachodu przez mężczyzn pochodzących z mniej lub bardziej obcego nam Południa. Ale obawa, żeby nie wpaść w pułapkę relatywizacji, pozwala nam równie wygodnie wyprzeć paskudną wiedzę, że podobny sposób afirmacji męskiej tożsamości i zaznaczania, kto tu jest panem i władcą, był czymś oczywistym w naszym świecie. Wśród stuprocentowych Europejczyków, jeszcze dwa pokolenia temu.

Taka pamięć nie przyda się w sporze prawno-politycznym o sposoby asymilacji już obecnych czy odepchnięcia następnych przybyszów; ani w sporze metapolitycznym o multikulturalizm itp. Taka pamięć to tylko powód do intymnie przeżywanego wstydu i źródło cichej pokory, szczepionka na epidemię wielkich kwantyfikatorów i umiłowania własnych przesądów. Przeklęta, bo wygodniej jest wiedzieć wszystko, postawić kropkę w rozmowie, złożyć sztućce po drugim daniu i sięgnąć po deser.

Np. panę kotę albo tiramizu, popite podwójnym latee. Na tym m.in. polega etos kucharza jako zawodu zaufania publicznego, że nie drgnie mu powieka, choćby usłyszał, że ma wydać pene (czyli penisa) z łososiem, bo głód klienta jest święty i poprawne nazwy nic w tej wymianie nie znaczą. Ale my, z perspektywy kącika kuchennego w czasopiśmie, w którym w 1950 r. debiutant nazwiskiem Herbert wzywał: „Palce wrzeciona wierszy o młodzi poeci / Ważcie długo na wargach nim dotkniecie karty”, pozwólmy sobie na chwilę medytacji nad pułapkami języka. Tak usilnie tłumimy wstyd i świadomość tego, kim wczoraj byliśmy (i co jedliśmy), że szybko nabywane słowa nie nadążają się nam zasklepić w mózgach we właściwej postaci fonetycznej i składniowej.

Nowe role, obyczaje i zamiłowania szybko poprzywierały do skóry, tylko zgorzkniały mizantrop miałby czelność przypominać ludziom zostawiony tuż za progiem świat zglajchszaltowanych doznań. Ożywiać na siłę wspomnienia tamtego jogurtu wieloowocowego, gdzie owa wielość była twarzą nicości, jak w jakimś koszmarze scholastyka ze średniowiecznej Sorbony. Albo sera, w którym konsystencja gutaperki pochłaniała całą uwagę spożywcy i słusznie, bo niczego innego w kwestii smaku czy zapachu nie oferował. Groszku dojrzewającego w puszce, bowiem istnienie świeżego lub mrożonego było jedną z lepiej chronionych tajemnic systemu. I w ogóle puszek, które najłatwiej otwierało się bagnetem, załatwionym w pobliskiej jednostce za pół litra destylatu z brudu i stęchlizny, zwanego wódką na mocy manipulacji propagandy prześwietlonej przez prof. Michała Głowińskiego.

Wracałem sobie z przyjemnej posiadówki w nowym wine-barze przy Próżnej w Warszawie, który – oby nie na próżno – prowadzi długą listę stu parudziesięciu win na kieliszki, i smak podanej mi tam domowej konserwy wieprzowej, prostą drogą przez skojarzenie z puszkową mielonką, doprowadził mnie na moment do winiarni Marywil, gdzie po lekcjach szliśmy na wino – czasem nawet był wybór: jugosłowiańskie albo bułgarskie. Przesiadywał tam Jan Himilsbach, chętnie dzielący się z młodzieżą wspominkami w zamian za flaszkę, i to było jedyne doświadczenie stamtąd, które budzi dziś mój uśmiech.

Reszta to tylko żenada i niedowierzanie, że wszystko może się zmienić tak szybko i że wszystko można jeszcze szybciej wyprzeć. Krótka pamięć to druga twarz braku pokory. Pozwólmy czasem, na moment krótki jak scena z „Przygody”, żeby nas dopadł wstyd, na pewno jest za co.

Skoro już znamy poprawne nazwisko panny Cotty, poznajmy się z nią bliżej. Cała jej istota sprowadza się do konsystencji. Musi mieć delikatną zwięzłość, tak by ustać w pionie pokonując siłę grawitacji, ale nie może być zbyt zwarta, sztywna, sprężysta. To zaś jest w stanie zapewnić tylko żelatyna w listkach, nie wiem, czym dokładnie się różni od naszej sproszkowanej, skoro obie są z tej samej kości wieprzowej. Na zdobyciu listków kończy się cały trud, bo reszta właściwie robi się sama. Podgrzewamy delikatnie 500 ml śmietanki (albo pół na pół z mlekiem), rozpuszczając ok. 50 g cukru i trochę ziarenek wydłubanych z wanilii. Tuż przed momentem wrzenia dodajemy 8-9 gr żelatyny (listek ma zwykle 2 g) uprzednio namoczonej parę minut w zimnej wodzie. Zdejmujemy z ognia, mieszamy starannie, rozlewamy do foremek czy miseczek. Parę godzin w lodówce i gotowe. Ilość cukru zależy od słodkości sosu, z jakim chcemy podać, bo trudno żeby taka panna wyszła między ludzi tak bez niczego. Wegetarianie niech wezmą skrobię kukurydzianą: mieszamy jej 40 g z cukrem, dolewamy powolutku intensywnie mieszając pół litra śmietanki i doprowadzamy koniecznie do zagotowania. Nie znoszę pretensjonalnego słowa „tekstura”, ale w tym przypadku pasuje: ze skrobią nie będzie taka sama.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2016