Wspinaczka mistrza świata

Ratowanie życia jest fajne i złożone. Fajne, gdy wystarczy zastrzyk i człowiek z tamtej strony czmycha. Złożone - gdy na coś się tam zapatrzył.

08.07.2009

Czyta się kilka minut

Tamto lato na drogach było czarne, krwiste. Nigdy przedtem doktor Andrzej Nabzdyk nie widział tylu przypadków odmy prężnej - uszkodzenia płuca w zgruchotanej klatce piersiowej. Jak nie zadziała się natychmiast, człowiek przemija; trzeba nakłuć klatkę igłą, by spuścić nadmiar powietrza. I tych wszystkich uratowanych z odmą doktor ma przed oczami. Inni, może setki, których ocalił, wymykają się pamięci.

Skałki

Na przemijanie pierwszy raz napatrzył się w Kobylinie pod Krotoszynem, gdzie ojciec był weterynarzem, leczył konie, krowy; Andrzej nieraz asystował przy operacjach.

Przeciw przemijaniu się nie buntował. W Kobylinie wszystko było, jakie miało być: w górze Pan Bóg, na dole człowiek, pośrodku życie, na końcu śmierć.

- Tak jest, tak zostanie - powtarzał sobie. Teraz powtarza to synom - gdyż szacunek dla odwiecznego porządku zakorzenia. 43-letni, szczupły, siwiejący, z zaraźliwym uśmiechem i kulą, którą wspiera amputowaną po wypadku nogę, nie potrafi dziś powiedzieć, dlaczego pewnego dnia pomyślał, że trzeba by jakoś z przemijaniem się zmierzyć. W każdym razie stało się to na granitowych skałkach Rudaw Janowickich.

Andrzej jest wtedy uczniem wrocławskiego liceum. Mieszka sam w stopniowo wykańczanym domu, zakupionym przez rodziców z myślą o starości, który służy dziś już trzeciemu pokoleniu. Szkoły nie lubi, bo narzuca reżim. Wystarcza mu dyscyplina, którą zaaplikował sobie sam: o szóstej pobudka, godzinny dojazd, o szesnastej powrót, nauka, kolacja, sen. Żadnych imprez, ścisły podział na pracę i relaks. Skąd w nastolatku ta gotowość do poddania się regułom, których nie powstydziłby się niejeden purytański dorosły? - Na inne życie nie było czasu - wzrusza ramionami dr Nabzdyk. Po latach w rodzinie utrwali się pogląd, że z powodu zbyt gwałtownie pożegnanego dzieciństwa przyszły ratownik zahartował się, stwardniał.

Faktem jest, że to wówczas odkrywa skały. W Sudety jeździ z kolegami w weekendy. Wspina się, często bez asekuracji, nie dla brawury; w Polsce nie sposób kupić wtedy odpowiedniego sprzętu.

Nie boi się, wie ("to się czuje"), że nie odpadnie. Mówi, że we wspinaczce najpiękniejsza jest czystość doznania: jest tylko człowiek, zadanie do wypełnienia i Bóg - w klarownej solidarnej symbiozie, która sprawia, że jak w Kobylinie, wszystkie elementy rzeczywistości zdają się do siebie pasować i człowiek zyskuje pewność, co ważne, a co mniej. Gdy po wielu latach na mistrzostwach świata w ratownictwie medycznym dr Nabzdyk będzie przemierzał w 40-stopniowym upale pustynię Negew, doświadczy podobnego uczucia: zespolenia z Tym na Górze w świadomości, że bez Jego woli nie sposób przeżyć.

Na rudawskich skałkach to zespolenie owocuje odkryciem własnej drogi: Andrzej Nabzdyk chce uczestniczyć w przemijaniu, ratując życie. I to na tych skałkach pobiera pierwszą lekcję zespołowego zgrania (bo wspinało się zawsze w kilka osób), umiejętności niezbędnej w akcjach ratowniczych. - W skałkach zostawiłem kawałek siebie - przyznaje. - Kawałek siebie zyskałem.

Oddział

Po raz drugi napatrzył się na przemijanie, gdy po oblanym egzaminie na medycynę został sanitariuszem na chirurgii naczyniowej, oddziale ciężko chorych. Bywało, rano jeszcze z pacjentem rozmawiał, a po południu ten już powędrował na drugą stronę. Można powiedzieć: przemijanie taśmowe, naprędce.

Gdy po katastrofie sanitarnego śmigłowca sam walczył o życie, ktoś w internecie przywołał wspomnienie śmierci bliskiej istoty: "Serce mi krwawiło do czasu rozmowy z dr. Nabzdykiem. Po niej wszystko się zmieniło. Zrozumiałem, pogodziłem się". Doktor tej rozmowy nie pamięta, ale wie, co mógł powiedzieć: że ubyło straszliwego cierpienia, gdy przeminął człowiek chorujący na raka. Że życie zmieniło formę, gdy wymknął się nagle. Czasem wystarczy po prostu potwierdzić, że to, co się stało, jest nieodwracalne. Ale zawsze dostrzec boleść.

Martyna Kubica, pielęgniarka współpracująca z Nabzdykiem w pogotowiu, którą on sam ratownictwem zaraził, podkreśla jego niezwykłe opanowanie i spokój: - W najtrudniejszych sytuacjach potrafi w naturalny sposób wyciszyć emocje. Jest cierpliwy. Świetny psycholog.

- Czy oddział szybkiego przemijania pomógł mu w treningu tych cech? Andrzej Nabzdyk jest przekonany, że tak: - Bo gdzie więcej śmierci, tam więcej pokory.

Ale ten rok na oddziale okaże się decydujący z jeszcze innych powodów: to wtedy, w szpitalu, poznaje swą przyszłą żonę. Na trzecim roku medycyny dołącza do miejskiego zespołu ostrego dyżuru ortopedyczno-urazowego. Jest silny, wysoki, a na bloku operacyjnym to się przydaje, gdy trzeba naciągać i nastawiać kończyny.

Procentuje kobylińskie doświadczenie z ratowania zwierząt i ćwiczenie wyobraźni przestrzennej ze skałkowych wypraw. Ortopedia wciąga go, specjalizuje się w traumatologii. Ale żeby dorobić, zatrudnia się jako sanitariusz w pogotowiu. Na początku lat 90. zarobki lekarza po studiach są mniejsze niż pensja pielęgniarki - przez rok jest na utrzymaniu żony, Bernadety. Dziś przyznaje, że kilkakrotnie rozmyślał o wyjeździe za granicę; masowo emigrowali jego koledzy. Pewnego lata znikła wspinaczkowa ekipa, 20 osób - całą paczką przenieśli się do Vancouver. Nie wyjechał, bo jak by to wyglądało: babcia walczyła w trzecim powstaniu śląskim, dziadek za nauczanie języka polskiego trafił do obozu. - Polskość - powiada Nabzdyk - mam w genach.

I śmieje się: - Z takimi genami możesz tylko zakasać rękawy i złorzeczyć.

Sny

O jego darze dostrzegania na zdjęciach rentgenowskich szczegółów, które przeoczyli inni, krążą legendy. Ktoś poświadcza na forum internetowym, że przez telefon zdiagnozował złamanie ręki, choć klisza tego nie wykazała. Ktoś inny, że zapalny wyrostek, kamień.

Odkąd rok po roku, najpierw w Turcji, a potem w Izraelu, zdobył w trzyosobowym zespole mistrzostwo świata w zawodach ratownictwa medycznego, na których inscenizuje się autentyczne, najcięższe przypadki z katastrof i wypadków, o jego umiejętnościach poszła fama. Sam ratowanie życia dzieli na fajne - proste - i na złożone. Fajne jest wtedy, gdy wystarczą trzy, cztery ruchy, np. zastrzyk, i człowiek z tamtej strony daje nogę. Złożone, gdy na coś się tam zapatrzył. Dlatego doktor przestrzega: - W ratownictwie jest coś z magii, więc uratowani traktują cię jak Boga i trzeba się pilnować, żeby nie wpaść w pułapkę samouwielbienia, nie przekroczyć granicy, poza którą zapominasz o swoim miejscu w szeregu, zawsze tylko służebnym, i zatracasz respekt dla tajemnicy.

Odkąd 9 lat temu zaczął latać sanitarnym śmigłowcem dr Bujak, kolega ze szpitala, miewał czarne sny: w nich Nabzdyk w roli głównej sfruwający z ciężkim, to znaczy umierającym pacjentem. 17 lutego 2009 r. takim pacjentem ratownik okazał się sam.

Mgła

Tego ranka śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego leci z Wrocławia w okolice Budziszowa do karambolu na trasie A4. Maszyna rozbija się koło Jarostowa. Nabzdyk nie traci przytomności. Woła pielęgniarza. Cisza. Woła pilota. Cisza. Rusza głową - nie boli. Patrzy na nogę, myśli: - Z niej to już nic nie będzie. - Rozlega się telefon, to dyrektor regionu: - Dodzwonić się do was nie mogę. Co się stało? - Nie wiem. Chyba żeśmy się grobnęli [w lotniczym żargonie to znaczy: spadli na ziemię]. - Jak to żeście się grobnęli? A ty co robisz? - Leżę. - Gdzie? - Nie wiem.

Nabzdyk: - Głupio tak było leżeć bezczynnie. Wypadało powiadomić parę służb. - Dzwoni do szpitala wojskowego, do kolegi: - Chłopaki, szykujcie się, niedługo będziemy. - Potem na 112, w nadziei, że ustalą tam miejsce kraksy, ale później wyjdzie na jaw, że system pozycjonowania nie zadziałał i strażacy przez godzinę po całym powiecie ganiali.

Wojciech Kopacki, koordynator medyczny wrocławskiej straży pożarnej, przyjaciel Andrzeja, łączy się z nim w tym czasie kilkakrotnie. Ten mówi, że widzi zagajnik i domy. Wozy strażackie przejeżdżają bardzo blisko, ale jest mgła, odcina przestrzeń. Nabzdyk nie czuje bólu, wydaje mu się, że wszystko dzieje się poza czasem.

Gdy znajdują go mieszkający w pobliżu chłopcy, odsyła ich po środki opatrunkowe.

Z relacji chłopców wiadomo, że prosi: - Pomóżcie kolegom. Ja jeszcze wytrzymam. - Z relacji Kopackiego, że jak spostrzega strażaków, żartuje: - Witam przystojniaczków w czarnych mundurach.

Potem mdleje.

Martyna Kubica: - Na dobroć odpowiada się dobrocią. Każdy z nas ma wobec Andrzeja jakiś dług wdzięczności. Wypadek był tym momentem, kiedy choć trochę mogliśmy go spłacić.

Gdy doktor pogrążony w śpiączce spotyka się z własnym przemijaniem, w pogotowiu rozdzwaniają się telefony z całej Polski. Nie milkną w domu Nabzdyków: - Bernadeta, co ci załatwić, jak pomóc?

Gdy o solidarność z nimi apeluje proboszcz, do drzwi pukają obcy ludzie, jakaś pani przynosi ciasto. Kilkadziesiąt osób oddaje mu krew. Na stronach internetowych jednobrzmiące apele: "Doktorze, czekamy na pana". Ktoś pisze: "Każde życie się liczy. Ale w życiu ratownika jest ich wiele".

Jednak trzeciego dnia po wybudzeniu Nabzdyk dowiaduje się o śmierci kolegów. Zaczyna się kryzys. Mówi: - Zepsułem się.

Dostaje krwotoku z tętnicy udowej, o mało nie umiera z upływu krwi. Traci nogę. Przemijanie to zagląda mu w oczy, to odpływa, wraca. - Pomyślałem - wspomina - dłużej się tego wytrzymać nie da, balansowania między tą i tamtą stroną, niepewności.

Kiepsko z nim; lekarze podsyłają mu psychologa, potem specjalistę od akupunktury. I o dziwo, przemijanie, igiełkami przekłute, wycofuje się, odpuszcza.

Gdy po miesiącu Nabzdyk wraca do domu, z początku nie pojmuje, czemu rodzina taka spięta, czujna. - Bo ja byłem ćwierkający. Znowu żyłem.

Bieg

Skontaktował się z bliskimi pilota Janusza Cygańskiego i pielęgniarza Czesława Buśki. Byli skupieni, pogodzeni, jak rodziny poległych na służbie żołnierzy. Jak żołnierzowi, prezydent RP przyznał mu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Minister zdrowia - najnowocześniejszą protezę. Ale Andrzej Nabzdyk żałuje, że w Polsce nie jest tak, jak choćby w Czechach, gdzie taka proteza przysługuje każdemu, kto jej potrzebuje; u nas państwo woli odesłać go na rentę. I żałuje też, że w ostatnim czasie ratownictwo medyczne zaczyna się w Polsce powolutku cofać, bo wprowadzono takie rozwiązania ustawowe, które uderzają w zespoły ratownicze, a bez świetnie wyszkolonych ludzi nawet najlepszy sprzęt przemijaniu nie przeszkodzi.

Sam o nic nierobieniu ani myśli. Już zapowiedział przełożonemu, że, choć nie do latania, bo żona zabroniła, to do pogotowia wróci. Nadal będzie szkolić młode kadry w Instytucie Ratownictwa Medycznego i jeździć na mistrzostwa. Jedynie skałki zamienił na razie na elektryczną bieżnię w ośrodku rehabilitacyjnym i - upał, nie upał - codziennie do upadłego biega. Próbuje już chodzić bez kuli.

Życie powoli się uspokaja. Tylko w sklepie, na ulicy ciągle go ktoś rozpoznaje, zagaduje:

- A jak się pan doktor czuje?

I wtedy ma ochotę założyć kaptur i ciemne okulary, uciec.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2009