Ratujemy wszystkich

ANDRZEJ GÓRKA, ratownik TOPR: Rażące zachowania, wszystkie te klapki i szpilki w górach, stanowią mniejszość naszych działań. Większość to wezwania zasadne. Nie jest tak, że ratujemy rozwrzeszczanych ludzi, którzy mają ogromne roszczenia.

03.09.2019

Czyta się kilka minut

Cisza po burzy. Zdjęcie zrobione pod koniec akcji ratunkowej na Giewoncie, 22 sierpnia 2019 r. / KAMIL UZNAŃSKI / TOPR
Cisza po burzy. Zdjęcie zrobione pod koniec akcji ratunkowej na Giewoncie, 22 sierpnia 2019 r. / KAMIL UZNAŃSKI / TOPR

BARTEK DOBROCH: Opadł kurz bitewny?

ANDRZEJ GÓRKA: ­­Ciągle opada. Cały czas do jaskini i z powrotem transportowani są ratownicy próbujący wydobyć ciała. A jeśli chodzi o Giewont, to opadł i nie opadł. Co się tyczy turystów, którzy tam byli, to pewnie długo nie opadnie. Myślę tu nie tylko o problemach somatycznych, ale też psychicznych.

Użyłem wojennego sformułowania, bo ta terminologia często pojawiała się na ustach ratowników i poszkodowanych.

Sam w pewnym momencie zacząłem takie porównania powtarzać, bo rzeczywiście sytuacja przypominała tę z zamachu terrorystycznego – duża liczba osób poszkodowanych w niebezpiecznych dla nich i dla ratujących warunkach, przerażenie, zabici i ranni. Nie brakowało takich obrazków jak buty całkowicie rozerwane przez siłę tego gromu i ich właściciel odrzucony kilka metrów dalej, porozrywane plecaki, popalona odzież w taki sposób, że pod nietkniętą wierzchnią warstwą ta bliższa ciału była całkowicie spopielona. Były osoby, które straciły przytomność, miały ciężkie poparzenia, połamane kończyny, złamaną podstawę czaszki, rozerwane części ciała, wbite do mięśni kamienie. Gdy jedna osoba została porażona i spadła kilkanaście metrów w dół do Żlebu Kirkora, świadkowie wyciągnęli ją na bardziej płaski teren i zaczęli resuscytować. Wtedy te osoby po raz kolejny zostały porażone i porozrzucane.

Byłeś w pierwszym rzucie ratowników, który dotarł śmigłowcem na miejsce.

Kolega – Maciej Ziarko – będąc na dyżurze, zadzwonił do mnie z pytaniem, czy może wykorzystać mój osobisty sprzęt do resuscytacji, bo prawdopodobnie jest wielu porażonych. Słysząc, jaka jest sytua­cja, pobiegłem na lądowisko. Znalazłem się tam niejako z „łapanki”, z przypadku. W akcji jaskiniowej też przypadkiem byłem w pierwszym rzucie. Tam było trochę inaczej, bo nie dało się dotrzeć do grotołazów na czas. Na Giewoncie mieliśmy możliwość działania. Najgorsza byłaby konieczność obserwowania cierpienia i brak możliwości ruchu. Na szczęście burza, która wróciła na chwilę, jak już byliśmy na miejscu, nie rozwinęła się znów w tak masywną. Delikatnie nas tylko poraziło, ale bez obrażeń.

Tamten tydzień był najtrudniejszym we współczesnej historii TOPR-u?

Bez wątpienia. Mieliśmy działania w jaskini, standardowe wypadki plus największy wypadek: masowy, niebezpieczny dla wszystkich, angażujący bardzo liczne siły i środki toprowskie oraz zewnętrzne. Wszystkie możliwe ręce rzucone na pokład.

Ciężko przypomnieć sobie tak duże akcje, angażujące tylu ratowników.

W Tatrach masowy charakter mają z reguły wypadki lawinowe. Natomiast w lecie to rzecz rzadka. Choć było do przewidzenia, że ta strzelba na ścianie musi kiedyś wypalić, biorąc pod uwagę liczbę ludzi, która porusza się po Tatrach, często niezależnie od zasad kultury górskiej.

Jakie zasady są łamane najczęściej?

Choćby sprawdzanie pogody. Dziś nagle wszyscy z zaskoczeniem odkrywają aplikacje, które na bieżąco ją monitorują. A dostępność tego wszystkiego jest przecież ogromna. My jako ratownicy mamy bezwarunkowo nieść pomoc, nie jest naszym zadaniem oceniać, ale wydaje się, że ludzie nie do końca wykorzystują dostępne możliwości.

Masowość przekłada się na liczbę wypadków?

Gdyby Giewont nie był masowo oblegany, może porażone byłyby dwie–trzy osoby. Albo żadna. Aczkolwiek w Tatrach można wskazać dużo miejsc o podobnej specyfice. Np. Orlą Perć i Rysy, gdzie taka katastrofa może wydarzyć się zarówno w lecie, jak i w zimie. Tam też występują nagłe trudności, brak możliwości oddalenia się od miejsca, w którym pojawiają się, dosłownie zatory ludzkie, kolejki na łańcuchach.

Wśród poszkodowanych byli tacy, dla których była to pierwsza wycieczka. Giewont to chyba nie najlepszy cel na rozpoczęcie przygody z górami?

To ta sama od lat historia: ktoś przyjeżdża do Zakopanego i od razu po wyjściu z samochodu lub pociągu idzie w góry. Zawsze wiązały się z tym problemy, zwłaszcza że jesteśmy w większości krajem nizinnym i ludzie nie mają gdzie nabyć kultury górskiej. To, że jest coraz więcej ludzi w górach, powoduje, że TOPR staje się też inną instytucją. Nie ma możliwości, aby był tylko organizacją ochotniczą. Teraz ciągle ktoś w górach jest i ktoś może potrzebować pomocy, więc TOPR stał się profesjonalną służbą.


Czytaj także: Bartek Dobroch: Dramat średniej burzy


Kto powinien ją opłacać? Czy nie same ofiary wypadków, a raczej ich ubezpieczyciele?

Z punktu widzenia TOPR-u najważniejsze jest utrzymanie całej tej machiny w gotowości: ratownicy, piloci, wyposażenie, śmigłowiec. Godzina pracy ratownika czy helikoptera nie jest wymierna, ponieważ największym kosztem okazuje się utrzymanie gotowości. Dużo lepszy jest dla nas scenariusz, wedle którego dostajemy stałe i pewne dotacje pozwalające nam spokojnie funkcjonować. Nie chcemy być zależni od systemu ubezpieczeń, który powoduje ogromną biurokrację i trudności w uzyskiwaniu pieniędzy.

„Powinno być tak jak na Słowacji” – piszą na forach ludzie po niemal każdym wypadku. Na Słowacji są obowiązkowe ubezpieczenia.

Horská Zachranná Služba finansowana jest w większości z budżetu, a w dużo mniejszym stopniu z ubezpieczeń. W dodatku to drugie źródło nie jest pewne.

Czyli mit?

Wypadałoby go podważyć. Ciągle słychać stwierdzenia, że ludzi należy karać za to, co w górach narobili. „A niech teraz płacą, skoro chcieli ryzykować”.

To element wyższościowego dyskursu?

Tak to odbieram. To forma oceny ludzi. Karanie nie jest dobrą drogą. Wszyscy podejmują ryzyko, wszyscy podejmują złe decyzje. Ten sposób myślenia to efekt mocno zakorzenionego w Polakach podejścia liberalnego, wolnorynkowego, patrzenia na wszystko przez pryzmat pieniędzy i kapitału. Nie wszystko można wyrazić w pieniądzach i wynagrodzić pieniędzmi. Ten kapitalistyczny trend nie przystaje mi do ratownictwa. Tu chodzi o pomoc, zmniejszanie bólu, łagodzenie cierpienia, nieszczęścia, a nie o myślenie, jak finansowo chwycić za gardło.

Inne głosy: „W Alpach jak sam nie zadbasz o ubezpieczenie, ­zapłacisz bardzo wysoki rachunek”.

Nie wszędzie w Alpach tak jest. Sposoby finansowania służb górskich są różne. Np. śmigłowce działające na zasadzie stricte komercyjnej muszą zarobić na siebie, wypełniając różne zadania: od wożenia turystów na heliskiing, przez dostarczanie towarów do schronisk, zwożenie śmieci, po loty ratownicze. Nie jest więc w Alpach rzadkością dłuższe oczekiwanie na śmigłowiec niż w Tatrach, gdzie ten śmigłowiec – służący wyłącznie do ratowania – finansuje państwo.

Nie mówiąc już, że w krajach takich jak Stany Zjednoczone czy Norwegia możemy się w ogóle na śmigłowiec ratowniczy nie doczekać.

W związku z tym, że ratownictwo górskie może być uznane za nieopłacalne, w niektórych miejscach na świecie nie jest ono odpowiednio rozwijane. A w Polsce jest na tak wysokim poziomie właśnie dlatego, że na co dzień nie musimy walczyć o pieniądze.

I spędzać więcej czasu w sądach niż na akcjach, co mogłoby mieć miejsce w sytuacji finansowania z ­ubezpieczeń?

To jest coś, czego nie chcemy. Wypełniania ogromnej liczby druków, z których będziemy musieli się tłumaczyć przed sądem, bo nieuchronna będzie walka między ubezpieczycielem a osobą poszkodowaną. Na tym to z reguły polega. Ubezpieczyciel bowiem żyje z tego, że nie wypłaca odszkodowań, a przyjmuje składki, wobec czego wiele z wniosków byłoby kwestionowanych. My musielibyśmy występować jako strona, tłumaczyć zakres, formę, rodzaj pomocy. Każda z tych czynności byłaby fakturowana. Chcielibyśmy działać zgodnie z zasadami sztuki i swoim sumieniem, a nie zastanawiać się, czy stać nas na użycie jeszcze jednego bandaża, wysłanie jeszcze jednego ratownika, czy jesteśmy finansowo w stanie zaryzykować jeszcze jeden lot. Nikt by nie chciał, żeby karetki w Polsce działały na tej zasadzie.

Dziś dostajecie 15 proc. zysku ze sprzedanych przez Tatrzański Park Narodowy biletów wstępu. Resztę daje państwo.

Otrzymujemy też wsparcie od sponsorów i Fundacji Ratownictwa Tatrzańskiego. Ten system działa, choć nie ukrywamy, że jako ratownicy chcielibyśmy zarabiać więcej i mieć możliwość przejścia na emeryturę nieco wcześniej. Bycie ratownikiem, gdy ma się ponad 60 lat, nie jest chyba ideałem. Nie chcemy sobie napchać kieszeni, mieć najlepsze samochody, ale zarabiamy tyle, że nie da się utrzymać z jednej pracy. Pracujemy gdzieś na drugi etat. To nie jest dobre, jeśli chodzi o nasze samopoczucie, gotowość do działania, często bywamy przemęczeni. Ostatnio nie mam czasu, żeby pójść w góry, na rower, odstresować się, pożyć normalnie, bo jestem na dyżurze albo jako ratownik TOPR-u, albo w karetce jako ratownik medyczny.

Zdecydowana większość ratowników to ochotnicy, ale jest też trzon ratowników zawodowych, do których należysz. Czy jest on wystarczająco liczny?

Przydałoby się co najmniej kilka dodatkowych osób. Żebyśmy nie musieli przez kilka miesięcy być na nadgodzinach. Żebyśmy mieli czas pójść z pracy na szkolenie, tak jak to powinny robić profesjonalne służby ratownicze. A co do ochotników, część to ratownicy bardzo aktywni, a część osoby, które z uwagi na ograniczenia czasowe, miejsce zamieszkania czy pracę angażują się mniej. Praca rozkłada się głównie na ratowników zawodowych i czynnych ochotników. Jest rozdźwięk pomiędzy nazwą naszej firmy – Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe – a rzeczywistością. Tak naprawdę jesteśmy służbą profesjonalną z dużym wsparciem ze strony ochotników.

Zarabiacie mało, nawet w porównaniu z innymi mundurowymi, jak straż pożarna czy wojsko.

Nie chcę się licytować: kto ma więcej, kto mniej, kto się przy tym bardziej naraża. Chodzi o to, żebyśmy zarabiali takie pieniądze, które pozwolą nam się w Zakopanem utrzymać. A to jedna z droższych w Polsce miejscowości. Potrzebujemy być w stanie ekonomicznie funkcjonować, nie popadając w ekstremum, jeśli chodzi o godziny pracy. Nie chodzi o to, żeby ratownik pracował, łącząc obowiązki w TOPR-ze i poza nim, przez 450 godzin miesięcznie, sam stając się zagrożeniem dla siebie i innych.

Jakie są to zarobki?

Ja otrzymuję nieco powyżej 3 tys. zł, ale są osoby, które zarabiają zdecydowanie mniej z uwagi na to, że nie mają dodatkowych obowiązków. Jest wewnętrzny schemat dodatków, które pozwalają zarobić więcej, pracując więcej. Ale chcielibyśmy mieć spokój finansowy i czas dla rodziny, żeby też zabierać dzieci w góry. Chciałbym mieć czas na to, by pokazać córce, że chodzenie w góry jest fajne.

Pieniądze, o których mówisz, moglibyście w zaledwie kilka dni zarobić jako przewodnicy, instruktorzy narciarscy czy wspinaczkowi.

I większość z nas wie, jak zarobić większe pieniądze. Mimo to decydujemy się zarabiać mniejsze. Nie jestem teraz aktywnym przewodnikiem, bo bardziej czuję się potrzebny jako ratownik. Mamy poczucie, że państwo, gdyby chciało nas wynagrodzić, mogłoby to zrobić z dużą łatwością. Budżet nie doznałby większego uszczerbku, a nasza grupa zawodowa mogłaby lepiej wykonywać swoje obowiązki.

Bo poza tym jesteśmy w bardzo komfortowej sytuacji. Mamy śmigłowiec do dyspozycji nonstop w warunkach dziennych, stanowimy wszyscy zespół, zgraną ekipę, znamy się z pilotami, nie musimy jak niektóre służby współpracować z firmami zewnętrznymi, które działają wedle własnego algorytmu.

Przy takim natężeniu ruchu turystycznego w Tatrach sytuacja, że będziecie potrzebni w dwóch lub kilku miejscach naraz, może się powtarzać.

I na razie sobie z tym radzimy. Sytuacja na Giewoncie była absolutnie poza standardem. Dwa lub trzy wypadki jednocześ­nie wcale nie należą do rzadkości. Trzeba ustawiać priorytety, co jest bardziej, a co mniej pilne. W standardowej sytuacji wystarczy ekipa ze śmigłowca. Ratownik pokładowy, dwóch lub trzech dołowych. Nie raz, nie dwa okazuje się jednak, że działania wymagają większej liczby ludzi. Wtedy angażuje się ludzi z centrali, ze schronisk, wysyła SMS-y. Przychodzą ochotnicy, ratownicy zawodowi mający wolne.

Masz podwójną perspektywę: ratownictwa górskiego i medycznego, którego sytuacja w Polsce jest kiepska.

Ponieważ opiera się zwykle na samozatrudnieniu. Występuje dramatyczna asymetria: pacjent ma swoje prawa, a osoba, która ma dbać o te prawa, nie jest nawet chroniona kodeksem pracy. W TOPR-ze wszyscy jesteśmy zatrudnieni na etat. Daje nam to poczucie spokoju, co w pewnym wieku jest istotne, szczególnie w zawodzie, w którym łatwo się uszkodzić, utracić zdrowie, nie być zdolnym do dorabiania.

W relacji z pacjentem też się spotykacie z arogancją, z nadużywaniem wzywania pomocy, chociaż chyba jeszcze nie z przemocą.

Jeszcze nie. Zdarzają się nieprzyjemne sytuacje, ale to nie jest większość. Sytua­cje chętnie kupowane przez media, rażące zachowania, te wszystkie klapki i szpilki w górach stanowią mniejszość. To nie jest tak, że ratujemy rozwrzeszczanych ludzi w klapkach, którzy mają ogromne roszczenia.

Masowa popularność Tatr przyciąga w nie jednak ludzi coraz mniej, a czasem w ogóle niedoświadczonych.

W „Dziennikach” Mrożka pojawia się takie zdanie, że „Polak jest indywidualistą stadnym”. W Tatrach widzę to tak, że Polacy lubią iść tam, gdzie jest ich już dużo, i tam zaznaczać swoją indywidualność, postępować wedle własnych pomysłów. Tymczasem praktycznie żaden prawdziwy górski turysta nie poszedłby w wakacyjny dzień asfaltem do Morskiego Oka. Każdy z nas szukałby miejsca, gdzie jest trochę bezludnie, gdzie może doświadczyć przyrody, gór.

W statystykach TOPR-u jest coraz więcej nie tyle obrażeń wynikłych z upadków czy innych typowo górskich zdarzeń, ile po prostu zachorowań, które przypominają wezwania w zespołach ratownictwa medycznego. W miarę możliwości chcemy ludzi edukować, mamy programy profilaktyczne, które uruchamiamy, ale ogromna liczba ludzi przybywających w Tatry nie korzysta z tych materiałów, kieruje się własnym nosem.

TOPR siłą rzeczy musi się do tej sytuacji przystosować. Nie jesteśmy w stanie kreować wyborów trzydziestokilkumilionowego narodu.

Ciężko też oczekiwać, by ludzie, którzy przyjeżdżają na wakacje, dla relaksu, zaczęli masowo wstawać o piątej rano i wychodzić w góry o świcie.

Chociaż niewątpliwie wraz z pojawianiem się w Tatrach mas pojawia się też coraz większa grupa ludzi, których można nazwać turystami kwalifikowanymi, mającymi dużą świadomość. I wcale nie jest rzadkością, że gdy lecimy w Tatry bladym świtem, na Orlej Perci już są ludzie. Chcą pokonać trudne odcinki odpowiednio wcześnie, by zdążyć przed burzą. Zachowują się prawidłowo, są dobrze wyposażeni. To nie jest tak, że większość ludzi w Tatrach jest niekompetentna i nieprzygotowana. Jest coraz więcej ludzi, i to o najróżniejszym poziomie umiejętności.

Tak jak różnią się ich umiejętności, różnią się też akcje, które przeprowadzacie. Skręconą nogę na Kalatówkach i akcję w Jaskini Wielkiej Śnieżnej dzieli niemal wszystko.

Działając w ekstremalnych warunkach, można się spodziewać, że ewentualna pomoc też będzie ograniczona. Tak samo jak w Himalajach czy gdziekolwiek wysoko w górach. Każdy ma tam świadomość, że pomoc nie będzie dostępna w takim zakresie jak niżej. Będąc głęboko w jaskini, trzeba także mieć taką świadomość.

Byłeś w tych zaciskach?

Nie wchodziłem w najciaśniejsze miejsca. Jest to bardzo trudna część jaskini, trudno jest tam nawet dotrzeć, już nie mówiąc o dotarciu ze sprzętem ratowniczym. Ewakuowanie tamtędy ludzi w noszach wymagałoby wprost niewyobrażalnej pracy ratowników strzałowych, która jest czasochłonna i niebezpieczna.

Na czym polega jej niebezpieczeństwo?

Używanie materiałów pirotechnicznych w przestrzeniach zamkniętych sprawia, że może dojść do nieprzewidzianych zdarzeń. Przy najmniejszym błędzie ze strony pirotechnika on sam może doznać obrażeń. Może nastąpić nieprzewidziany obryw, co w jaskini zdarza się też samoistnie. Przy samej eksplozji dochodzi do powstawania gazów toksycznych, przy braku odpowiedniej wentylacji może dojść do zatrucia tlenkami azotu i tlenkiem węgla, co 500 m pod ziemią jest szalenie dużym ryzykiem.

O jakich przestrzeniach mówimy?

O tak wąskich miejscach, że nie wszyscy są w stanie się tam wcisnąć. W niektórych, żeby przejść, trzeba ściągnąć kask.

W takich warunkach ratownicy pracują dzień i noc, więc tym bardziej zarzut, który się pojawił wobec TOPR-u, jest przykry.

Nasze prawo się amerykanizuje: jeśli jest ofiara, „musi być winny”. Zdarzało się już wcześniej, że ratownikom ktoś zarzucał, iż źle ratowali?

W TOPR-ze powoli zaczyna się to dziać, w ratownictwie medycznym czy w medycynie sprawa jest już właściwie na porządku dziennym. To może znak czasu. Trudno powiedzieć, czy wynika to z zawiści czy z tego, że są prawnicy, którzy specjalizują się w uzyskiwaniu odszkodowań, w związku z tym zachęcają rodziny do występowania o nie.

Zawsze pojawiają się też po wypadkach głosy wzywające do wprowadzenia limitów wejść.

My stoimy na stanowisku, że zakazy muszą być sensowne i musi je mieć kto egzekwować. Bardziej zasadne wydaje się popularyzowanie wiedzy. Bo co: mielibyśmy stawiać płoty, szlabany?

Doświadczeni turyści często też nie są bez winy. Czytając fora górskie, widzę mnóstwo wyższościowego ­stosunku do mas. Jedni mówią, że góry są dla wszystkich, a inni, że nie powinny być dla tych, którzy idą w nie w trampkach czy adidasach. Choć na większości naszych szlaków adidasy są wystarczające.

Obuwie sportowe świetnie się nadaje do chodzenia po górach, jak mówił nawet Włodek Cywiński [znany taternik i tatrzański topograf – BD]. Z niejednego, jak się kiedyś mówiło, „płaszczowca” wychodził taternik i z niejednego znudzonego na wycieczce do Kościeliskiej dzieciaka wychodził człowiek, który te góry doceniał.

Każdemu z nas, kto chodzi w góry, przytrafiło się zrobić w nich głupotę. Ja też popełniłem wiele głupot. Kompletnie nie w porządku byłoby, gdybym teraz tych ludzi oceniał, że popełnili błąd w ocenie pogody. Choć pewnie zdarza się przekląć pod nosem, gdy trzeba kogoś znosić nocą z gór. Czy będę ratował katolika, Żyda, czarnoskórego, czy jest to kobieta na Świnicy, która idąc w półbutach, spadła po zlodowaciałym śniegu, czy taternik, który się sypnął na Kazalnicy w ambitnym przejściu – nie może to mieć żadnego wpływu na to, jak udzielam pomocy.

I czy będziesz z kolegami dla tej pomocy podejmował ryzyko.

Ostatnie zdarzenia to sytuacje zwiększonego ryzyka nawet jak na pracę ratowniczą, w której zawsze licho nie śpi, a błąd czeka, żeby go popełnić. Ale tutaj, zarówno w tej burzy można było znacząco ucierpieć, jak i w jaskini jest ogromna liczba miejsc, w których każdy z ratowników może doznać poważnych obrażeń ciała. A nawet zginąć, bo dotarcie na miejsce trwa kilka godzin, wyjście kolejne kilka. Wszyscy boimy się o ratowników, którzy tam wchodzą, walczą na zmianę w pocie czoła, narażając siebie, słysząc zarzuty, że inni mogli to zrobić lepiej. Wszyscy jesteśmy w niemałym stresie, chcielibyśmy, żeby te ciała już wydobyto, sytuacja uległa rozwiązaniu, bo takie trwanie jest też męczące.

Wypadek na Giewoncie dla nas po 4–5 godzinach się skończył. Przeniosło się to na szpitale, oddziały ratunkowe. Już przy wcześniejszych porażeniach piorunem obserwowałem charakterystyczne objawy traumy psychicznej różnego rodzaju, zaburzenia zachowania. Bo burza w górach to niebywały stres. Nie ma ludzi, którzy by wzruszyli ramionami, będąc jej tak bliskim świadkiem, chyba że są to kompletni psychopaci. Sam to przeżyłem kiedyś jako przewodnik, idąc na Rysy ze skautami z Belgii. Potworna sprawa: poczucie bezradności i stres, który naprawdę można odchorować.

Kto z profesjonalistów nigdy nie dał się złapać przez burzę, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Zdarzyło mi się kiedyś wspinać na Kopie Spadowej, gdy w Dolinie Ciężkiej, po słowackiej stronie, była jakaś burza roku. A u nas nic, sucho, gdy za ścianą rozgrywało się piekło. Bywa i tak. Jeśli chodzi o klasyczne turystyczne porady, to nie ma w nich żadnych nowości. Trzeba się starać zdążyć przed burzą, czyli przed godzinami, w których ona ma większe szanse wystąpić. Ale wczoraj też mnie sprało gradem na rowerze na Słowacji.

Oceniamy, że ci ludzie powinni byli schodzić ze szczytu Giewontu przed burzą, ale z drugiej strony tworzą się tam zatory, korki na łańcuchach. Tam ­mogły być najróżniejsze sytuacje, od przejawów wielkiej głupoty po przejawy wielkiej szlachetności. Nie byłem świadkiem żadnych zachowań nikczemnych, a widziałem bardzo dużo zachowań szlachetnych. Ludzie sobie pomagali, pomijając już te resuscytacje, sprowadzali się nawzajem, opatrywali sobie obrażenia. Widziałem np. duże krwawienie z rozerwanej nogi – zaopatrzone podpaską. W zasadzie bardzo kreatywne, zadziałało, pomogło temu człowiekowi, który leżał pod samym krzyżem, w oku cyklonu. Jedna osoba miała całkowicie rozerwany but przez piorun, ktoś znalazł inny, włożył jej na nogę, zawinął chustą i sprowadzał tę osobę. To są bohaterowie. Anonimowi, cisi, nieprzygotowani na to. My, szkoleni do takich sytuacji, wyposażeni, przygotowani doświadczeniem, jesteśmy tu mniejszymi bohaterami. ©

Andrzej Górka / Fot. Bartłomiej Jurecki

ANDRZEJ GÓRKA (ur. 1982) jest ratownikiem TOPR (złożył przysięgę w 2007 r.). Od 2009 r. ratownik zawodowy, pełni dyżur na śmigłowcu. Jest także przewodnikiem tatrzańskim. Filolog angielski oraz tłumacz książek (m.in. biografii „Elizabeth Hawley. Strażniczka gór” autorstwa Bernadette McDonald).

Chcesz pomóc TOPR?

Wpłać darowiznę na konto Fundacji Ratownictwa Tatrzańskiego TOPR: Bank Pekao SA nr 72 1240 5165 1111 0000 5227 9621 lub przekaż 1% podatku, wpisując w rozliczeniu podatkowym nr KRS 0000030706.


Polecamy: TOPR. Sto lat w akcji - dodatek specjalny "Tygodnika Powszechnego" z 2009 r.


Niedole masowości

W październiku tego roku TOPR ukończy 110 lat. Przez ten czas górska turystyka przechodziła wiele przemian. Mariusz Zaruski powołał Pogotowie w 1909 r. jako dopiero czwartą górską organizację ratowniczą na świecie, co przyspieszyły w tym samym roku śmierć w lawinie współinicjatora TOPR-u kompozytora Mieczysława Karłowicza oraz wypadek wspinaczkowy siostrzenicy Marii Skłodowskiej, córki dwojga zakopiańskich lekarzy, Heleny Dłuskiej. Tatry były jednak wówczas oazą spokoju, odwiedzaną przez niezbyt jeszcze licznych turystów, wśród nich często znanych artystów oraz kuracjuszy, częściej wybierających się w doliny niż na szczyty.

Pierwsze objawy masowości to dopiero dwudziestolecie międzywojenne, kiedy to dwukrotnie odbyły się tu narciarskie mistrzostwa świata i wybudowano kolejkę na Kasprowy Wierch. To w tym okresie zdarzyły się też pierwsze masowe wypadki. I były to także wypadki burzowe. 15 sierpnia 1937 r. porażenie piorunem na szczycie Giewontu spowodowało śmierć 4 osób. Dwa lata później, w ostatnie wakacje przed wybuchem II wojny światowej, na szczycie Świnicy doszło do najtragiczniejszego wypadku burzowego na terenie Tatr. Zginęło 6 osób.

Lata późniejsze – okupacja i komunizm – to okres ograniczenia turystyki. Może dlatego głosy, które po każdej serii wypadków lub po takiej tragedii jak ta na Giewoncie wzywają do ograniczenia masowości turystyki, mogą brzmieć niestosownie, nawet jeżeli przyświecają im dobre intencje. Zresztą, jak miałoby takie ograniczenie wyglądać w praktyce? Być może jedyną sensowną metodą mogłoby być podniesienie cen biletów do TPN. Ale nawet taka decyzja nie odciągnie większości chętnych od najpopularniejszych szczytów, i nie przyciągnie w niższe góry, w których wejście na szlak nie wymaga opłat. Masowość turystyki górskiej w Tatrach (i nie tylko w nich, bo dotyka w sezonie Karkonosze, Pieniny, a nawet puste do niedawna Bieszczady), która osiąga co roku niespotykane wcześniej rozmiary, jest przede wszystkim wypadkową poprawy sytuacji ekonomicznej rodzin oraz szerokiej i stosunkowo taniej oferty noclegowej Zakopanego, przyciągającej pod Tatry coraz więcej gości także z zagranicy. Z tą masowością, z której korzyści czerpią pod Tatrami tysiące ludzi, trzeba się raczej pogodzić, traktując ją jako kolejny „nieszczęsny dar wolności”.

Pękające w sezonie w szwach Zakopane nie ma pomysłu, a często nawet możliwości, by zatrzymać te masy w swoim obrębie lub w pozatatrzańskich okolicach. Zresztą trudno tego oczekiwać, jeśli celem są właśnie Tatry. Masowość sprzyja wypadkom, „owczemu pędowi”, a czasem także arogancji wobec wiedzy ratowników czy przewodników.

Choć bywa też, że – paradoksalnie – poprawia bezpieczeństwo. W odpowiedzi na zapotrzebowanie większa część Tatr objęta została już zasięgiem telefonii komórkowej, pomoc wezwać można także za pomocą aplikacji RATUNEK, inne aplikacje pozwalają monitorować na żywo pogodę i burze. „Niestety, nowoczesność ma drugą, ciemną stronę – psuje ludzi, rozleniwia ich i sprawia, że często nie potrafią realnie ocenić sytuacji” – pisze w książce „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” Beata Sabała-Zielińska, podając przykłady największych grzechów turystów: traktowanie numeru alarmowego 601100300 jako infolinii pogodowej, śmigłowca jako taksówki czy wzywanie TOPR-u do oświetlenia drogi po zmroku.

Pięć lat temu ratownik Andrzej Maciata skierował do turystów mocny apel z pozornie elementarnymi poradami:

▪ „prognozy się sprawdzają,
▪ jak grzmi w oddali, to zaraz będzie burza i będzie padał deszcz, nie minie nas, nie przejdzie bokiem, a piorun może nas porazić (…)
▪ śmigłowiec nie lata we mgle i w nocy,
▪ ratownicy nie są supermenami (...)
Ludzie, zlitujcie się, dajcie nam szansę was uratować!”.

W 2018 r. liczba wypadków w Tatrach przekroczyła 600, ratownicy TOPR-u przeprowadzili 691 działań, 230 razy używając śmigłowca. Jeszcze więcej wypadków było w 2017 r. W obu tych latach zginęło w Tatrach po 15 osób.

Tragiczny bilans ostatnich dni wakacji zwiększy zapewne ogólny bilans tegorocznych ofiar.

 

© BARTEK DOBROCH

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2019