Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To było ponad 300 kilometrów, ale jednak. Co drugie auto miało przyczepioną wstążkę georgijewską. Pomarańczowo-czarną. Za cara była żółto-czarna i miała symbolizować ogień i dym, czyli męstwo w boju. Komuniści dla niepoznaki trochę przyciemnili żółte i tak zostało. Stonkę trochę przypominało. No, ale mieli przyczepione. Czasem do anten, ale najczęściej z tyłu, do haków holowniczych. Niby o bohaterstwo szło, ale dyndało nieco niepoważnie i utytłane było. Jednak widać, że raczej za wojną oraz zwycięstwem się opowiadali.
Z. powiedział, że powinniśmy w ramach sojuszniczego wsparcia przyczepić sobie niebiesko-żółte. Przypomniałem mu, że jedziemy na polskich blachach i to powinno wystarczyć. Ale nikt na nas nie trąbił, na południu cisza i skazani byliśmy na własną wyobraźnię. Zresztą, co było sobie wyobrażać: Ruscy znowu walczyli. Jak zwykle nie mogli usiedzieć na miejscu. Nie mogli się zdecydować co do przebiegu własnych granic. Trudno im się było dziwić, bo dziwne mieli te granice. Niejasne.
Z plamki Księstwa Moskiewskiego wielka płachta się zrobiła. Jakby się coś po cichu wylało i ani się obejrzysz, już skapywało z krawędzi kontynentu. Nikt nic nie zauważył i larum nie podniósł. Bo niby kto miał podnieść? Chantowie i Mansowie? Nieńcy i Sepulkowie? Telengici, Teleuci, Tolofarzy, Tubalarzy i Tuwińcy? Może i podnosili, ale się nie przebili do opinii publicznej. A teraz raptem krzyk się zrobił o jakiś Krym. Wcześniej nikt się nie odzywał. Afganistan? To przecież komuniści zrobili, a teraz komunistów nie ma, więc już miało być powszechne oświecenie, postmodernizm, ścieżki rowerowe, prawa zwierząt i mniejszości oraz koniec historii zamiast parowozu dziejów. I znowu nie wyszło. Jak z końcem komunizmu, którego jakoś nikt na Zachodzie nie przewidział. Bo nie chciał. No bo w gruncie rzeczy to źle było? Demokracja demokracją, ale Ruscy pół świata za ryj trzymali, paszporty leżały w urzędach i żadna wschodnia hołota liberalnej cywilizacji nie zanieczyszczała, nie spała po parkingach, szyb na skrzyżowaniach nie myła, nie łowiła w parkach karpi i nie łapała łabędzi w charakterze drobiu.
Jerofiejew – Wiktor, nie Wieniedikt – powiedział mi parę lat temu: „Do Rosji? A proszę cię bardzo, tylko nie do Moskwy, nie do Petersburga. Ze wsi jesteś i sobie nie dasz rady. W pizdu jedź, w głubinku”. No to jechałem. Woroneż miał jednak ponad milion mieszkańców i ominąć się go nie dało. Żadnych znaków nie było. Albo jakieś oblazłe, powyginane i zarośnięte, bo dużo zieleni mieli. I zdaje się nic starego. Socrealizm raczej. Wieżyczki, iglice, pilastry. Chciałem popatrzeć, a trzeba było uważać, bo ze trzy albo cztery pasy, ale żadnych linii. Nerwowa płynność ruchu. Światła mniej więcej jak znaki. Kolory zlazły i wszystkie się paliły na rudawo. Nerwowo sobie przypominałem, że czerwone na górze, zielone na dole. Albo odwrotnie.
Chyba Z. prowadził, ale i tak deptałem podłogę w poszukiwaniu hamulca. Spaliny się unosiły w upale. Nasz osiołek jak jechał wolno, to mu klima trochę siadała. Trzeba było otwierać okna. Odurzająco pachniało Rosją. W głowie się kręciło. Diesle waliły na czarno, benzyniaki na niebiesko. Na jakiś bazar się wpakowaliśmy. Trąbienie, kraciaste pakuny na dachach, tragarze, taczki, Cyganie, Tatarzy już jacyś albo inni koczownicy, w poprzek jechali, pod prąd, tyłem. Aż chciało się wysiąść i zostać. Zagrać w trzy karty, kwasu popić, kurzem się zaciągnąć.
No ale nie mogliśmy za bardzo, bo byliśmy umówieni w Biszkeku. Krzyczeliśmy przez okna, każdy w swoją stronę. Z. zaczynał od „izwienitie”, a ja się darłem „kak w Satatow?!”, bo się bałem, że w nas wjadą i jeszcze poprawią za te wraże blachy. Ale wszyscy tłumaczyli: pierwyj pieriekros, wtoryj pieriekros, zaprawka, czetwiortyj cwietafor, diasiatoj cwietafor, kalco… Chcieli dobrze, tylko miasto mieli skomplikowane. Po godzinie znowu byliśmy na bazarze.
©