Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest środa, 14 września, Łódź, budynek Toya Studio, trwają ostatnie szlify nad udźwiękowieniem do filmu „Wołyń” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Za kilka dni mają się odbyć się jego premierowe pokazy na festiwalu w Gdyni. W roli widza, wbita w skórzaną kanapę od pierwszej do ostatniej minuty, patrzę na ekran, na którym toczy się werystyczna i wielowątkowa rzecz o apokalipsie na Kresach. Epicka historia o konsekwencjach nasilającego się nacjonalizmu ukraińskiego rozwija się wokół kameralnego wątku zakazanej miłości. Klamrą czasową są lata między wiosną roku 1939 a latem 1943. Miejsce akcji to wioska zamieszkała przez Ukraińców, Polaków i Żydów. Jest cerkiew i kościół, zawierane są mieszane małżeństwa. Aktorzy mówią po ukraińsku, polsku, rosyjsku, niemiecku, w jidysz – kresowy tygiel uobecnia się w melodii wielu języków.
17-letnia Zosia Głowacka (Michalina Łabacz), główna bohaterka, zakochuje się ze wzajemnością w równolatku Petrze – Ukraińcu (Wasyl Wasylik). Ojciec (Jacek Braciak) ma jednak inną wizję przyszłości córki: postanawia ją wydać za Macieja Skibę (Arkadiusz Jakubik), majętnego polskiego gospodarza, wdowca z dwójką dzieci. Dla dziewczyny to pierwszy koniec świata. Wkrótce nastąpią kolejne – najpierw przychodzi okupacja sowiecka, później niemiecki atak na ZSRR, w końcu rzecz najbardziej potworna: rzeź wołyńska. Zosia i jej synek stają się świadkami tego, jak dotąd żyjący w zgodzie sąsiedzi zamieniają się w bestie, a banderowcy odcinają głowy, ręce i języki, wydłubują oczy, piłami przepoławiają ciała, z brzucha wypruwają flaki. Permanentny strach zabija ludzkie dusze.
Po ponad dwugodzinnym seansie gratuluję dzieła obecnym na sali twórcom – reżyserowi, kompozytorowi, dźwiękowcowi i konsultantce językowej. Po krótkiej pauzie reżyser dźwięku Jacek Hamela mówi łagodnie: „Trudno przyjmować gratulacje po filmie o ludobójstwie…”. ©