Wirus i teoria spisku

Na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga trwa od dziewięciu miesięcy druga, najgroźniejsza w historii epidemia eboli. Śmiercionośny wirus zabił już prawie tysiąc osób, a lekarzom walkę z nim utrudniają zabobonni pacjenci i partyzanci-rabusie.
w cyklu STRONA ŚWIATA

26.04.2019

Czyta się kilka minut

Lekarze i pracownicy służby zdrowia maszerują w mieście Butembo we wschodnim Kongu po tym, jak napastnicy zastrzelili epidemiologa z Kamerunu, który pracował dla WHO, 24 kwietnia 2019 r. /  / Fot. Al-hadji Kudra Maliro / AP / Associated Press / East News
Lekarze i pracownicy służby zdrowia maszerują w mieście Butembo we wschodnim Kongu po tym, jak napastnicy zastrzelili epidemiologa z Kamerunu, który pracował dla WHO, 24 kwietnia 2019 r. / / Fot. Al-hadji Kudra Maliro / AP / Associated Press / East News

Lekarze, sanitariusze i pielęgniarki z Butembo zapowiedzieli, że jeśli kongijskie władze nie zapewnią im bezpieczeństwa, a także należytej ochrony szpitali i klinik, w których pracują, od maja przestaną opiekować się przebywającymi w nich pacjentami. Od jesieni szpitale na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga, a zwłaszcza kliniki przyjmujące chorych na ebolę, są napadane przez buszujących w okolicy partyzantów i bandy pospolitych rabusiów, a także przez okolicznych mieszkańców przekonanych, że nieznaną im wcześniej zarazę przywlekli do nich biali.

Najnowsza epidemia eboli wybuchła w sierpniu w targowym miasteczku Bikoro w prowincji Północne Kivu. Przyniesiona przez sprzedających i podróżnych, szybko rozprzestrzeniła się dalej. Dziś za epicentrum epidemii uważa się ćwierćmilionowe miasto Butembo i nieco mniejsze od niego, pobliskie Beni. Tam mieszczą się kliniki, do których zwożeni są chorzy na ebolę i gdzie zajmują się nimi lekarze ze stołecznej Kinszasy i z zagranicy. Choroba dotyka jednak przede wszystkim okoliczne wioski.

Od sierpnia na ebolę zachorowało prawie półtora tysiąca osób, a prawie tysiąc z nich zmarło. Lekarze ze Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), którzy jeszcze niedawno zapowiadali, że do września uda się im opanować epidemię, teraz tracą nadzieję. W kwietniu liczba zarażonych wirusem nagle wzrosła o 250 osób.

Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest działalność niezliczonych ugrupowań partyzanckich, które korzystając z powojennego chaosu i bezkrólewia, prowadzą lokalne wojny o miedzę czy pastwiska, albo po prostu żyją z grabieży.

Napaść na szpital

Północne Kivu – położone nad jeziorami Edwarda i Kivu, u podnóża gór Ruwenzori i na pograniczu najstarszego w Afryce parku narodowego Virunga – jest jednym z najpiękniejszych zakątków Afryki. Od prawie ćwierć wieku jest jednak także najważniejszym bitewnym polem kongijskich wojen, w których na przełomie wieków zginęło około 5 milionów ludzi. Wielkie wojny, w których uczestniczyło tuzin ościennych państw, zostały przerwane w 2003 roku. Ale na kongijskim wschodzie, oddalonym prawie 2 tysiące kilometrów od Kinszasy i będącym wobec niej od lat w opozycji, wciąż, nie robiąc sobie nic z obecności wojsk pokojowych ONZ, krążą po lasach zbrojne oddziały, które nigdy nie złożyły broni.


CZYTAJ WIĘCEJ

STRONA ŚWIATA to autorski serwis Wojciecha Jagielskiego, w którym dwa razy w tygodniu reporter i pisarz publikuje nowe teksty o tych częściach świata, które rzadko trafiają na pierwsze strony gazet. Wszystkie teksty są dostępne za darmo. CZYTAJ TUTAJ →


Tydzień temu jeden z takich oddziałów, mieniący się Patriotyczną Unią na rzecz Wyzwolenia Konga napadł na cudzoziemskich lekarzy i ich klinikę w Butembo. Partyzanci oskarżyli obcokrajowców, że przywlekli do nich zarazę, i kazali im wynosić się precz. Doszło do szamotaniny, w której zastrzelony został epidemiolog z Kamerunu, dr Richard Vakery Mouzoko, a dwóch innych lekarzy zostało rannych. Kilka godzin później inna banda, uzbrojona w maczety, napadła na klinikę w pobliskiej Katwie i próbowała puścić ją z dymem. Kilka dni wcześniej inni napastnicy zaatakowali jeszcze inną klinikę i porwali pracującą w niej pielęgniarkę. W marcu i lutym, z powodu napadów na szpitale i kliniki leczące chorych na ebolę, większość z nich została zamknięta, a zagraniczni lekarze odwołani. Wyjechali nawet Lekarze Bez Granic.

Przedstawiciele WHO szacują, że od jesieni napadniętych, ograbionych lub zniszczonych zostało około 30 szpitali i klinik leczących chorych na ebolę. W grudniu, z powodu zbrojnych napadów i epidemii, w Północnym Kivu zrobiło się tak niebezpiecznie, że władze z Kinszasy postanowiły nie przeprowadzać tam wyborów prezydenckich i parlamentarnych. To jeszcze tylko utwierdziło miejscową ludność i partyzantów, że padli ofiarą kolejnych intryg rządzących z Kinszasy. Jako odwieczna twierdza wszelkiej maści buntowników, Północne Kivu miało zapewnić wygraną kandydatowi opozycji Martinowi Fayulu, który ostatecznie został pokonany przez Feliksa Tshisekediego.

Partyzanci, którym przyświecają jakieś polityczne cele, uważają lekarzy i kliniki eboli, a także pracujących w nich miejscowych sanitariuszy i pielęgniarki za wysłanników Kinszasy, a więc wrogów. W przekonaniu tym utwierdza ich fakt, że w poszukiwaniu chorych cudzoziemcy jeżdżą po wsiach w eskorcie policji albo „błękitnych hełmów”, również uważanych przez partyzantów za sprzymierzeńców władz. Dla rabusiów, których polityka nie obchodzi, napady na zagranicznych lekarzy, bogatszych niż tubylcy, a także na ich nowocześnie wyposażone kliniki, są gwarancją łupów.

Mieszkańcy z Północnego Kivu boją się partyzantów i obawie przed nimi wolą nie wozić chorych krewnych do klinik w Butembo czy Beni. Większość podziela zresztą podejrzliwość partyzantów i ich przekonanie, że ebola jest jedynie wymysłem cudzoziemców i rządu z Kinszasy, żeby zarobić pieniądze i ukarać Północne Kivu za jego krnąbrność. Według badań, przeprowadzonych przez medyczne pismo „Lancet”, w teorię kongijsko-światowego spisku wierzy prawie połowa mieszkańców Północnego Kivu.

Lekarze, znachorzy i partyzanci

Kongo jest ojczyzną eboli. Właśnie tu, nad rzeką, od której nazwę wziął zabójczy wirus, w 1976 roku odnotowano pierwszą epidemię – zmarło w niej prawie 300 osób. Od tego czasu epidemie wybuchały jeszcze osiem razy, ale nigdy w Północnym Kivu. W rozmowach z zagranicznymi dziennikarzami miejscowi wieśniacy skarżą się, że zarazę przywlekli do nich cudzoziemscy lekarze tylko po to, żeby zbić na niej majątki. Ubogich tubylców rażą drogie samochody obcokrajowców, a podejrzliwość wzbudza fakt, że przywożą lekarstwa i szczepionki przeciwko eboli, ale nie zajmują się innymi, znanymi tu i dokuczliwymi chorobami jako choćby cholerą, odrą czy malarią.

Zakażenie chorobą następuje przez kontakt z krwią, potem czy śliną chorego. Ponieważ wirus jest wyjątkowo zabójczy, najlepszą metodą walki z epidemią jest izolacja, nierzadko przymusowa, osób już zarażonych. Miejscowi uważają, że ich chorzy krewni są porywani i więzieni. „Każdy, kto trafia do kliniki, przepada na zawsze” – mówiła dziennikarzowi jedna z mieszkanek Butembo.

Podejrzliwość i niechęć tubylców budzą też ochronne kombinezony lekarzy, którzy dodatkowo nie pozwalają chować zmarłych zgodnie z tradycyjnym obrządkiem, nakazującym m.in. ablucję. A lokalni znachorzy, których autorytetowi zagrażają zagraniczni lekarze, rozpuszczają o cudzoziemcach plotki, że zamykają w klinikach pacjentów, żeby ich zabić i pobrać z ich ciał potrzebne organy. Często zdarza się więc, że chorzy pacjenci uciekają z klinik, albo są z nich uwalniani przemocą przez krewnych przybyłych ze wsi na pomoc. Zdarza się też, że krewni wzywają na pomoc partyzantów.

Pod koniec kwietnia do Beni zjechał z Kinszasy sam prezydent Felix Tshisekedi. Obiecywał lekarzom ochronę, a mieszkańców miasta przekonywał, że choroba eboli naprawdę istnieje i żeby pozwalali lekarzom się leczyć.

Przedstawiciele WHO ostrzegają, iż każdy kolejny miesiąc epidemii w Północnym Kivu grozi, że zabójczy wirus zostanie przeniesiony do stolicy prowincji, milionowej Gomy, a stamtąd, przez miedzę do Rwandy, jednego z najgęściej zaludnionych krajów świata, Ugandy czy pogrążonego w wojnie, chaosie i nędzy Południowego Sudanu, najmłodszego i najbardziej nieszczęsnego państwa Afryki.

Trzy lata, trzydzieści tysięcy

Najgroźniejsza jak dotąd epidemia eboli wybuchła w 2013 roku w zachodnioafrykańskiej Gwinei, z której przeniosła się do sąsiednich Liberii i Sierra Leone, w tym do slumsów w ich stolicach – Monrovii i Freetown. W pewnej chwili wydawało się, że epidemia wymknie się spod kontroli. Przypadki choroby zanotowano w 20-milionowym Lagos w Nigerii, najludniejszym i najbardziej zatłoczonym mieście zachodniej Afryki, w którym znajduje się w dodatku jedno z najruchliwszych lotnisk międzynarodowych. W 2014 roku zarażony wirusem eboli pasażer przeleciał samolotem Atlantyk i wylądował w amerykańskim Dallas. Zachodnioafrykańska epidemia trwała trzy lata. Zachorowało prawie 30 tysięcy ludzi, a ponad 11 tysięcy zmarło.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej