Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdyby Justin Bwambale, 22-latek z Butembo, kilkusettysięcznego miasta na wschodzie Konga, był zwykłym studentem, o tym, że obronił pracę dyplomową, nie dowiedziałyby się z radia miliony jego rodaków.
Stało się jednak inaczej. Jeszcze niedawno Bwambale walczył bowiem o życie. Zapadł na gorączkę krwotoczną ebola, chorobę wywoływaną przez wirus, którego epidemia, największa w historii Demokratycznej Republiki Konga, trwa już rok. Umiera 68 proc. zarażonych. On miał szczęście – wypisano go ze szpitala w Nowy Rok, od razu wrócił na studia. Obrona dyplomu była dla mediów okazją, by rozprawić się z mitem, że groźny wirus trwale pozbawia ludzi mądrości.
Czy to aby nie spisek
Takich mitów jest więcej. Niektórzy Kongijczycy wierzą, że w chronionych przez wojsko klinikach chorzy, aby umrzeć bez cierpień, dostają śmiertelny zastrzyk. Albo że podczas szczepień dzieci celowo zarażane są wirusem. Leczyć ma sporządzana w domu mikstura z gorącej czekolady, kawy i cebuli. Z ciał zmarłych zaś pobiera się jakoby narządy do przeszczepów. W Kiwu Północnym, prowincji, gdzie od miesięcy trwa lokalna wojna domowa, aby powstał taki mit, nie trzeba wiele: wystarczy, że wojsko otoczy kordonem dom osoby podejrzewanej o nosicielstwo wirusa eboli, wywiezie je w nieznanym kierunku, chory nigdy nie wróci...
W Kiwu Północnym i sąsiedniej prowincji Ituri wirusem zaraziło się już ok. 2600 osób (zmarło ponad 1800). Z początku wiejski, trudno dostępny teren, utrudniał chorobie rozprzestrzenianie się, lokalne ogniska epidemii za każdym razem udawało się opanowywać. Aż do minionego tygodnia – wtedy, niemal dokładnie w rocznicę ogłoszenia epidemii, potwierdzono pierwsze przypadki transmisji wirusa w dwumilionowej Gomie, regionalnej stolicy.
Z Vincentem Kulimushi, lekarzem z tego miasta, skontaktowałem się przez Facebooka. Zapytałem go, dlaczego walka z ebolą akurat w tym miejscu i czasie jest tak trudna. „Z kilku powodów – odpisał. – Po tym, gdy wykorzystując epidemię długo opóźniano wybory, Kongijczycy nie ufają władzom. Na temat choroby utrzymują się mity oraz zwykła niewiedza. Do tego dochodzi wiara w tzw. Ebola business. Na obronę przed wirusem wydano już miliony dolarów. Są tacy, którzy uważają, że wirus nie istnieje, że wymyślono go tylko po to, aby ktoś zarobił”.
Punkt zwrotny
To ostatnie tylko z pozoru brzmi niewiarygodnie. We wschodnim Kongu, jednym z najbardziej skorumpowanych regionów świata, wiadomości z dalekiej Kinszasy – obojętne czy dotyczą wyborów, czy ochrony przed ebolą – z zasady uznaje się za kłamstwo. Efekt? Według cytowanego przez „The Economist” koordynatora ds. walki z epidemią w Butembo, ok. 40 proc. mieszkańców prowincji Kiwu Północne nie wierzy w istnienie choroby.
Kulimushi – z którym wymieniam wiadomości kilka godzin po tym, gdy w Gomie potwierdzono piąty przypadek choroby – pisze o panice wśród mieszkańców: „Do niektórych dzielnic władze zabroniły wjazdu. Na ulicach ustawiono punkty sanitarne, przy których, w ramach profilaktyki, myje się dłonie. Strach i niepewność wzmogło zamknięcie na kilka godzin granicy z Rwandą. Wielu z nas zarabia na życie w Gisenyi, położonym po drugiej stronie”.
Sąsiadujące z kongijskim Północnym Kiwu Rwanda i Uganda za wszelką cenę nie chcą dopuścić do rozprzestrzenienia się wirusa na wschód, w stronę Jeziora Wiktorii. Obecność eboli w Gomie to punkt zwroty epidemii. Po niedawnej dymisji ministra zdrowia prezydent Félix Tshisekedi powołał specjalną komisję. Mówi się o tym, że ma dwa cele: zastosować nową wersję próbnej szczepionki przeciwko wirusowi – oraz przekonać do niej tych, którzy w Kongu już nikomu nie ufają. ©℗