Wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę

Iwaszkiewicz nieustannie rozmijał się z życiem i życie się z nim rozmijało. Nigdy nie żył, nigdy się w życiu nie umościł, lecz tylko do życia się rwał lub z niego usuwał.

30.03.2010

Czyta się kilka minut

W "Pasjach błędomierskich", przedwojennej powieści Jarosława Iwaszkiewicza, dedykowanej pierwotnie Czesławowi Miłoszowi, występuje postać hrabiego Tadeusza Zamoyłły, największego polskiego pisarza, laureata Nobla. W pewnym momencie rozmawia on z córką, która postanawia wygarnąć mu prawdę.

"- Byłeś zawsze takim oportunistą!

- Ja oportunistą?

- Szedłeś zawsze po linii najmniejszego oporu...

- Po linii najmniejszego oporu? Co ty tam wiesz - zaśmiał się gorzko. - Nie masz pojęcia, co to znaczy twórczość. [...] Ja odpowiadam tylko za moje dzieła.

- Byłeś szambelanem dworu!

- To wszystko jest bez znaczenia".

Nie sposób czytać tego fragmentu, nie mając w pamięci powojennych ataków na Iwaszkiewicza, któremu zarzucano właśnie oportunizm i wycieranie się po partyjnych dworach. Komentarz Miłosza: "Jarosław Iwaszkiewicz był, wraz z Marią Dąbrowską, jednym z niewielu literatów, których Polska Ludowa odziedziczyła po panteonie Polski dwudziestolecia. Zarówno to, jak godności, które sprawował w ciągu powojennych dziesięcioleci, łącznie z prezesurą Związku Literatów Polskich, przyczyniło się po 1989 r. do prób przedstawiania go jako wzorcowego niemal oportunisty". Rzecz ciekawa: w postaci Kanickiego, od którego wizyty u Zamoyłły zaczynają się "Pasje błędomierskie", Iwaszkiewicz sportretował Miłosza, który swoją pierwszą wizytę na Stawisku zapowiedział listem, zaczynającym się od słów "uwielbiam Pana!". Stosunek obu pisarzy był skomplikowany, przyjaźń mieszała się z nienawiścią, lecz obydwaj na starość porzucili animozje. Miłosz w swoim komentarzu do bloku listów z Iwaszkiewiczem (dodajmy jednak, że nie wszystkie ujrzały światło dzienne; niektóre Miłosz obłożył 50-letnim zakazem publikacji) broni Iwaszkiewicza przed zarzutem oportunizmu. Pisze: "Nie mógłbym się więc zgodzić z tymi, którzy tak pełnego sprzeczności pisarza chcieliby zamknąć w jednej formule". Zgadzam się: nie ma jednej formuły na Iwaszkiewicza, trzeba szukać wielu określeń, przyglądać mu się z wielu stron, o niczym nie zapominając, ale też niczego zbyt łatwo nie odrzucając. Byłżeby Iwaszkiewicz oportunistą?

Oportunista to, mówiąc najzwięźlej, człowiek bez zasad, gładko przystosowujący się do każdych okoliczności. Człowiek bez właściwości? Owszem, sam Iwaszkiewicz o tym wielokrotnie wspomina, w pełni świadom, że tak właśnie o nim mówią, krytykując brak moralnego kręgosłupa. Przyznaje, że nie bierze moralnej odpowiedzialności za swoje życie, że jest ślepy i niewiele rozumie, co wpędza go w ciągłe kłopoty. Wstydzi się co paskudniejszych zachowań i chciałby wymazać swoje przewiny.

Nie interesuje mnie jednak wystawianie mu moralnych rachunków. Ciekawi mnie inne pytanie: co można o życiu Iwaszkiewicza powiedzieć, co nie ograniczałoby się ani do opowiadania anegdot, ani do pośpiesznej oceny. Nie interesuje mnie plotka. Zajmuje mnie egzystencja. A Iwaszkiewicz - tak go czytam - ma coś na ten temat ważnego do powiedzenia.

Wespół z narodem

Znane są powody, jakie podawał Iwaszkiewicz, by wyjaśnić swoje poparcie dla PRL. Z ideowego punktu widzenia, Iwaszkiewicz był nacjonalistą: wierzył w wielki naród polski, którego nie wolno zostawić w biedzie. Z tej perspektywy potępiał Miłosza, który według niego zdradził Polskę, cóż z tego, że komunistyczną. Komuniści, dowodził Iwaszkiewicz, przyszli może z zewnątrz, ale naród (piękny i szlachetny) nie jest komunistyczny i trzeba dla niego się trudzić i nawet cierpieć. Emigracja była więc zdradą: prawdziwy Polak powinien żyć w Polsce. Iwaszkiewicz mógł nie cierpieć Dąbrowskiej i być zazdrosnym o Nobla (pewien był, że to ona ją dostanie zamiast niego), lecz jednocześnie ją podziwiał i uważał "za prawdziwego pisarza, za sumienie narodu". Podczas rozmowy z Konstantym Jeleńskim w Paryżu przyznał, że bardziej się czuje Polakiem niż pisarzem, choć najchętniej mówił o sobie po prostu jako pisarzu polskim. Wielkim pisarzu polskim, który rodzi swe dzieła "wespół z narodem" ("Dziennik" tom I, str. 527).

Te wszystkie wyjaśnienia są ważne (nawet Iwaszkiewiczowi wierzę, kiedy to mówi), ale nie najważniejsze, gdyż nie biorą pod uwagę rzeczy najistotniejszej. Otóż Iwaszkiewicz został w Polsce i poszedł na współpracę, żeby się z nim wreszcie, jako pisarzem i jako człowiekiem, liczono. Wcale nie chodziło o zaszczyty, gdy zostawał Przewodniczącym Polskiego Ruchu Obrońców Pokoju, naczelnym "Twórczości", szefem ZLP, posłem. W sumie, jakie to zaszczyty? Raczej udręka odciągająca od prawdziwego powołania, jakim była literatura.

Jako ekonom, gospodarujący sporym majątkiem, Iwaszkiewicz wiedział, jak układać kolumny zysków i strat. Po stronie "winien" wpisywał liczne funkcje, spotkania z sowieckimi i PRL-owskimi dygnitarzami, wyjazdy na konferencje obrońców pokoju. Po tej stronie przemawiał drewnianym językiem, mówił o sobie jako "pracowniku kultury" ("Dziennik" tom II, str. 65), i popełniał głupstwo za głupstwem. Po stronie "ma" wpisywał jednak nieodmiennie sztukę, której cel był zawsze jeden. "Jakieś oczyszczenie, czy odkupienie całej tej niedobrej atmosfery" (D I 525). Powiedzmy wprost: bez sztuki Iwaszkiewicz nie mógłby żyć i zrobiłby wszystko, żeby nikt mu nie odebrał możliwości tworzenia. Trzeba było pójść na ustępstwa z komunistami? Trudno. Największy jednak dramat Iwaszkiewicza polegał na tym, że sztuka, którą uwielbiał, czyli muzyka, nie odpłaciła mu za jego oddanie najlepiej, natomiast sztuka, z którą mordował się przez lata - literatura - tylko małym ułamkiem odwzajemniła jego trud. Muzyka jest dla aniołów, literatura dla pokracznych istot zwanych ludźmi. Z tej dysproporcji między polityką a sztuką, między literaturą a muzyką, między tym a tamtym światem bierze się wieczne niedopasowanie Iwaszkiewicza, jego wieczna starość, jego bycie nigdzie.

Starość

"Pasje błędomierskie" powstały w 1938 r., Iwaszkiewicz był ledwie po czterdziestce, ale kiedy czyta się tę książkę po lekturze jego późniejszych dzienników i listów, odnosi się nieodparte wrażenie, że Zamoyłło, choć wzorowany na starym Tołstoju, to sam Iwaszkiewicz. Albo lepiej: stary Iwaszkiewicz przewidziany przez Iwaszkiewicza młodego. Sam pisarz, niemal dwadzieścia lat później dziwił się swojej przenikliwości. "Skąd ja wiedziałem wówczas tak dobrze o tym, co odczuwa stary człowiek?"

(D I 485). To dobre pytanie i dobrze jest zacząć właśnie od niego próbę rozumienia Iwaszkiewicza. Otóż Iwaszkiewicz zawsze był stary, w takim sensie, w jakim Gombrowicz zawsze był młody. Stary, czyli jaki?

"Życie mijało go, natężając i gasnąc". To wprawdzie o Zamoylle, ale także o samym pisarzu. Wieczna starość Iwaszkiewicza polegała na tym, że nieustannie rozmijał się z życiem i życie się z nim rozmijało, to natężając jego pragnienia, to gasząc. Iwaszkiewicz nigdy nie żył, nigdy się w życiu nie umościł, lecz tylko do życia się rwał lub z niego usuwał, pozostając zwykle poza nim. Jego życie, jak to widać choćby z "Dziennika", z listów, ale też z powieści i opowiadań, w które zawsze wpisywał samego siebie (nie zawsze tam, gdzie się tego spodziewano), nigdy nie było całkiem jego życiem. Choć bardzo pragnął się z nim pojednać, to zawsze mu się wyślizgiwało. "Bolesny brak formuły dla własnego życia i dla życia w ogóle dolegał mu dotkliwie, fizycznie jak ból głowy" (to także z "Pasji błędomierskich").

Starość to nie wiek, lecz kondycja, dla której sam Iwaszkiewicz miał trafną formułę - "stałe cierpienie niedopasowania" (D II 74). "Całe życie śpię w za krótkim łóżku i kąpię się w za ciasnej wannie", notuje w 1958 r. (II 247). Powtarza nieustannie, że "tęskni do życia w zwyczajnym wymiarze", a jednak, gdy staje "twarzą w twarz z życiem" (D I 455), to okazuje się, że patrzy na starożytną rzeźbę w muzeum. Iwaszkiewicz ciągle tęskni do życia i wie doskonale, że jego symbolem są piękni chłopcy, do których także tęskni, kiedy jednak pojawiają się oni z całą swoją żywiołowością i obnażeniem, Jarosław ucieka w popłochu. Iwaszkiewicz nie żyje, ale pragnie żyć. Doświadcza życia najmocniej wtedy, gdy mu ono ucieka albo nie zwraca na niego uwagi. Na jednym z włoskich kongresów w 1949 r. przy stole zebrała się elita Europy, natomiast przy wejściu do kuchni siedział robotnik w niebieskim swetrze i dłubał w zębach. Wtedy Iwaszkiewiczowi objawia się "prawdziwe" życie. Na próżno. "On mnie nie potrzebował!" (D I 287).

Szklana pułapka

Gorzka mantra Iwaszkiewicza: jestem sam i nikt mnie nie rozumie, między mną i światem tkwi szklana tafla. Można cytować pełnymi garściami, z całego życia. "Doprawdy, ta ciągła samotność nie ciała, a ducha, to można się obwiesić" (1911). "Zawsze samotny i zawsze nic nie rozumiejący człowiek" (1939). "Jakież potworne męczarnie i jaka samotność" (1951). "Czuję się samotny, jak w szklanym kloszu" (1955). "Jakaż głęboka, do dna sięgająca samotność" (1956). "To okrutne poczucie samotnego zamarzania" (1957). "Świadomość, że jest się zupełnie samotnym - i ta cisza, aż dzwoni w uszach - jak w grobie" (1960).

Iwaszkiewicz całe życie jest samotny. W Stawisku żyje raczej obok rodziny, nie z nią, i wcale go ta osobność nie raduje. Bo samotność Iwaszkiewicza nie jest jego samotnością, samotnością z wyboru, lecz efektem opuszczenia. "Ale dlaczego ja jestem zawsze sam, to dla mnie pytanie? Mam żonę, dzieci, wnuki, siostry, tak zwanych przyjaciół... i zawsze jestem sam w teatrze, sam w kinie, sam w restauracji" (D I 275).

Na czym jednak ta samotność polega? Na tym, że nikt się Iwaszkiewiczem nie interesuje. "A co ja czuję, to tak samo nikogo nie obchodzi, jak i to, co ja robię, nad czym pracuję, jakie mam klęski, czy sukcesy" (D I 276). Iwaszkiewicz co chwilę robi w "Dzienniku" histeryczny łuk, by zwrócić na siebie, choćby samemu sobie, uwagę. Do wszystkich ma pretensje - do żony, do córek, do polityków, pisarzy - że się nim nie interesują, że ich nie obchodzi, że tylko go na wszystkie sposoby wykorzystują. Czuje, że żyje za szklaną ścianą, w "samotnej klatce" (D II 407). "Nie mam żadnego znaczenia dla nikogo, dla żadnego pokolenia w Polsce" (D II 120).

Skąd to dramatyczne poczucie opuszczenia i niezrozumienia? Iwaszkiewicz to człowiek resentymentu. Nie może pogodzić się z tym, że się go nie zauważa, pomija, sadza w kącie, nie potrzebuje. Największe pretensje do Miłosza ma za to, że nie wspomina jego nazwiska w "Rodzinnej Europie". "Pomija on zupełnie moją osobę, która odgrywała w wielu omawianych przez niego momentach życia przecież ważną rolę" (D II 421). PRL-owskich politruków nie cierpi, bo nie chcą go lepiej wykorzystać na "literackim froncie". "Wszyscy mnie lekceważą", pisze w lipcu 1960. A tydzień później: "Trudne życie, smutne życie - niedocenione i przez nikogo niezrozumiane". O kanadyjskich znajomych emigrantach napisze, że nie potrzebują (uwaga kanon!) ani "Dziadów", ani "Trenów", ani Iwaszkiewicza. Gdy na Stawisku nie chcą wezwać do niego lekarza, notuje: "Przecież do mnie chyba można wezwać najpoważniejszych lekarzy? Ale im to do głowy nie przychodzi. Po prostu nie uświadamiają sobie, jak poważnym człowiekiem ja jestem. Dla nich zawsze »Jarosław«" (D II 372).

W tym sęk. Iwaszkiewicz nie chce być Jarosławem, chce być zawsze kimś innym. Wie jednak, że to niemożliwe. "Bardzo to przykre zostać niepełnym, niedokończonym, niezupełnym pisarzem, czymś marginesowym, kiedy się miało taki głód wielkości" (D II 75). Gdy Jarosław miał lat dwanaście, nie wyobrażał sobie życia inaczej, jak tylko, że zostanie królem Polski. Ciężko się spada z takiego konia.

Purchawka

W 1954 r. tak o Iwaszkiewiczu pisał w swoim "Dzienniku" Lechoń: "Gdyby istniał jako człowiek - byłby to świetny pisarz. I gdyby go w gruncie rzeczy obchodziło coś naprawdę poza nim samym i jego wrażeniami". Przyganiał kocioł garnkowi! Lechoń wypominający Iwaszkiewiczowi zapatrzenie w samego siebie, to dość komiczne, choć typowe dla opinii o Iwaszkiewiczu. I właściwie słuszne. Iwaszkiewicza rzeczywiście obchodził najbardziej on sam, choć nie był zbyt biegły w introspekcji. Lubił się za to porównywać. To bodaj największe jego przekleństwo, które opiera się na prostym założeniu: "jestem postacią na miarę największą" (D II 211). Iwaszkiewicz ciągle się porównuje i nie może zrozumieć, dlaczego jest gorszy: od Tołstoja, od Goethego, od Żeromskiego. Przepraszam, wie. Wie, że jest płytki, że brak mu erudycji, że jest prowincjuszem.

Ale wie też najważniejsze: że jego egzystencja opiera się nie na nadmiarze, jak się przypuszcza, ale na braku. "Po prostu pustka wewnętrzna mnie zmarnowała. Wyrosłem jako pieczarka - a później okazało się, że purchawka. Nie Gide, nie Tołstoj, ale Iwaszkiewicz". (D II 212). Samotność można by znieść, gdyby zamiast braku był nadmiar, ale z Iwaszkiewicza ciągle wycieka pustka, której tylko sztuka mogłaby zaradzić. Ale sztuka, prawdziwa sztuka, pojawia się z rzadka i niechętnie przy boku Iwaszkiewicza.

Mała syrenka

W latach 30. Iwaszkiewicz pracował w Kopenhadze jako sekretarz ambasady RP. Poznał na tyle duński, by tłumaczyć Kierkegaarda i Andersena. Do obu było mu blisko. Kierkegaard wskazywał mu fundamentalne dla człowieka napięcie między życiem estetycznym a etycznym. Andersen był mu bliski z innego powodu. W "Szkicach o literaturze skandynawskiej" pisał o nim tak: "Andersen opowiada bez przerwy o sobie. Nie ma prawie bajki, w której by nie grała pewnej chociażby roli autobiografia. Raz będą to szczegóły zewnętrzne [...] jak w »Dziewczynce z zapałkami«, innym razem jest to autobiografia przeżyć, stosunku do ludzi, jak w »Małej syrence«. Neurasteniczna, delikatna natura Andersena, a jednocześnie głęboka świadomość, że jest istotą niezwykłą, sprawiały, że każdy krok między ludźmi bolał go, jakby stąpał po ostrych nożach".

Iwaszkiewicz chętnie się z małą syrenką utożsamia, figura ta pojawia się w "Dziennikach" kilka razy. "Na wszystko ja muszę się zdobywać, a przecież ja nawet do starości [jak] syrena: każdy konkretny krok, każde posiedzenie, każda konferencja, każda wizyta u ministra, każde podjęcie pieniędzy - to przeżycie związane z ogromnym wysiłkiem" (D I 287). Cel porównania jest jasny: Iwaszkiewicz cierpi nie tylko w życiu codziennym, ale także - co ważniejsze - w życiu politycznym. Tym samym chce powiedzieć, że jego prawdziwa natura nie tkwi w życiu ludzkim, które przynosi tylko niepotrzebne, choć nieuniknione cierpienie, lecz gdzie indziej. Gdzie? Za chwilę do tego wrócę.

To, co piszę, wyda się wątpliwe nie tylko dla tych, którzy zawsze mają na podorędziu zgrabne potępienie Iwaszkiewicza za jego kolaborację, ale też dla tych, którzy przywykli widzieć Iwaszkiewicza w postaci wielkiego, zmysłowego zwierzęcia, który nieustannie pisze o intensywności swojego życia zmysłowego i nawet polityków sowieckich dzieli na ładnych (Mołotow) i brzydkich (Malenkow). ­Ja Iwaszkiewicza widzę całkiem inaczej, o czym przekonuje mnie fragment z "Dziennika" poświęcony rzeźbie Michała Anioła przedstawiającej Chrystusa z kościoła Santa Maria sopra Minerva w Rzymie. Iwaszkiewicz ogląda Chrystusa, ale widzi jedynie pięknie wyrzeźbione, "triumfalne, bogate, dojrzałe, podobne do owocu ciało". I zachwyca się tym, jak ręka Michała Anioła, "rzeźbi te muskuły, głaszcze je i wygładza". I w chwili, w której pada zdanie o rękach artysty, które z czułością gładzą męskie ciało, że były one "nieładne, duże, robotnicze", Iwaszkiewicz pisze, że tak właśnie o jego dłoniach pisała "Die Welt".

Ręce Iwaszkiewicza to ręce Michała Anioła i odwrotnie. Brzydkie ręce stwarzają piękne formy: oto cud przejścia od życia do sztuki. W tym momencie Iwaszkiewicz wyznaje: "ta cielesność jakoś godzi mnie z życiem" (D II 252-253). Jaka cielesność? Jakie życie? Chodzi tu niewątpliwie o sztukę, która brzydkie ciało przemienia w ciało chwalebne. Czy wiecie, co Iwaszkiewicz najbardziej cenił u Hłaski? Umiłowanie czystości.

Mała syrenka cierpi, każdy jej krok wywołuje cierpienie. Jednak przeniesiona do bajki dostępuje zbawienia i już nic jej nie boli. 4 grudnia 1955 r. Iwaszkiewicz notuje: musi być gdzieś kraina, gdzie Stawisko nie przysparza kłopotów, gdzie żona jest czuła i mądra, gdzie Jurek Błeszyński, największa miłość jego życia, nie ma gruźlicy (i nie umiera na nią), gdzie "tańczą piękni i czyści - gdzie jest dobrze, dobrze, dobrze. Bo tu jest źle, źle, źle" (D I 529).

Oczywiście wie, gdzie to jest: w muzyce, w poezji, w zachodzącym słońcu. Tam jest prawdziwy - choć nieosiągalny - świat Jarosława Iwaszkiewicza, nie tu. A skoro tak, to naprawdę wszystko jedno, jakie na tym świecie głupstwo się popełni, albowiem i tak to nie ma żadnego znaczenia. Nie chodzi mi tu o estetyzm, który przywołuje się zawsze, gdy się chce komuś wyciągnąć chodnik spod nóg. Chodzi o coś znacznie więcej. Kiedy mówię, że Iwaszkiewicz nie jest z tego świata, to chcę powiedzieć, że tu - być może - tkwi odpowiedź na pytania, które on sam sobie tak jasno stawiał i na które sobie nie odpowiadał. Dlaczego jestem taki sam? Dlaczego ludzie się mnie boją? Dlaczego nikt mnie nie kocha? Nie są to pytania błahe.

Lacrimosus

Dwa doznania przeważają u Iwaszkiewicza: smutek i zachwyt. Zwykle pojawiają się osobno, jednak jest coś, co je łączy. Łzy. Iwaszkiewicz to bodaj największa beksa polskiej literatury. Płacze cały czas: przy słuchaniu Konopnickiej, patrząc na zachód słońca, słuchając muzyki, siedząc w kinie, tęskniąc do Błeszyńskiego, ale też wtedy, gdy jest sam i ta samotność jest nie do zniesienia.

W tej trwałej dyspozycji do płaczu Iwaszkiewicz przypomina Ciorana. Co ciekawe, z Cioranem Iwaszkiewicz spotyka się także w dwóch innych wymiarach. Jak on ciało uważa za klęskę człowieka i jak on wie, że brud cielesności oczyszcza się najskuteczniej przez muzykę. Gdzie znaleźć tu miejsce dla łez? W sferze pośredniej, między ciałem a muzyką, między radością a smutkiem, między nadmiarem a brakiem, między miłością a samotnością, w tej sferze pośredniej, w której, chcąc nie chcąc, ulokował się ze swoim smutno-ekstatycznym życiem Jarosław Iwaszkiewicz.

W recenzji z "Tataraku", Maria Danilewiczowa pytała, dlaczego w nowelach Iwaszkiewicza wszyscy mężczyźni płaczą? Odpowiedź zirytowanego pisarza: "Bo wszystkie nowele są o mnie, droga pani Danilewiczowa" (II 410). Bo "wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę", jak napisał w jednym z piękniejszych swoich, ostatnich, wierszy, musi jakoś żyć. Ni tu, ni tam. "Poza życiem" (D I 497). Płacząc.

Jarosław Iwaszkiewicz "Dzienniki 1911-1955" (tom I); "Dzienniki 1956-1963" (tom II), Czytelnik, Warszawa 2007 i 2010. W tomie trzecim znajdą się zapiski z lat 1964-1980.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2010