Wielki bunt w małej wsi

Apatyczne dotąd serbskie społeczeństwo zmienia się, a motorem zmian jest ekologia. Wspólne działania pomagają odbudować poczucie wspólnoty.
z Serbii

26.07.2021

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Starej Planiny i aktywiści usuwają rury z dna rzeki we wsi Rakita, 15 sierpnia 2020 r. / MILAN SIMONOVIĆ / MATERIAŁY PRASOWE OBRONIMO REKE STARE PLANINE
Mieszkańcy Starej Planiny i aktywiści usuwają rury z dna rzeki we wsi Rakita, 15 sierpnia 2020 r. / MILAN SIMONOVIĆ / MATERIAŁY PRASOWE OBRONIMO REKE STARE PLANINE

Trafić do Toplego Dolu nie jest łatwo. Wieś leży na odległych, południowych peryferiach Serbii, kilkanaście kilometrów od granicy z Bułgarią. Aby tu się dostać, jedziemy 30 km wąską drogą: po jednej stronie las i urwisko, po drugiej pionowe skały. Trzeba uważać, bo czasem odłamki odrywają się od nich i spadają na jezdnię. Z oddali słychać szum wodospadów, z których słynie okolica. Droga wprawdzie asfaltowa, ale dwa auta już się na niej nie wyminą. Telefony milkną – nie ma zasięgu.

W zielonej dolinie nad strumieniem schowały się domy, zbudowane z gliny, słomy i kamieni – jedynych dostępnych tu dawniej materiałów. Kiedyś ta wieś tętniła życiem, mieszkało w niej ponad tysiąc ludzi: górali produkujących kačkaval, ser słynny na całe Bałkany. O dawnej świetności przypomina rozpadająca się szkoła i murowana cerkiew. Dookoła szczyty Starej Planiny, Starej Góry, znanej też jako Bałkan – łańcucha ciągnącego się aż do Morza Czarnego, od którego swoją nazwę wziął cały półwysep.

Dziś szkoła nie jest potrzebna, bo nie ma dzieci. Zresztą prawie nikogo już nie ma. Na stałe żyje tutaj 25 osób; najmłodszy mieszkaniec ma ponad 50 lat. Do niedawna wydawało się, że to miejsce jest skazane na wymarcie.

Los jednak zadecydował inaczej. Pewnego dnia cała Serbia dowiedziała się o istnieniu tej górskiej osady. Stało się tak za sprawą inwestora, który chciał zabrać mieszkańcom to, co mają najcenniejsze – ich rzekę.

W imię postępu

Nie bez powodu formacja rządząca w Belgradzie od 2012 r. nosi nazwę Serbska Partia Postępu. Po dekadach zapaści gospodarczej, spowodowanej wojnami lat 90. XX w., trudną transformacją (a właściwie przejmowaniem państwowego majątku) i globalnym kryzysem ekonomicznym – po tym wszystkim takie hasła jak inwestor, nowe miejsca pracy czy modernizacja zamykają wszelkie dyskusje. A trzeba przyznać, że w ściąganiu inwestycji władze są skuteczne.

Złośliwi mówią, że inwestorów do Serbii przyciąga także i to, że nie trzeba spełniać wyśrubowanych norm dotyczących ochrony środowiska. O koszty społeczne i ekologiczne mało kto pyta – najważniejszy jest postęp. Mało kto zawraca też sobie głowę pytaniem lokalnych społeczności, czy chcą jakiejś inwestycji na swoim terenie. Po prostu pewnego dnia zjawiają się buldożery i w ten sposób mieszkańcy dowiadują się, że ich życie całkowicie się zmieni. Władza wie lepiej, co ludziom potrzebne. A że przy okazji zwykle korzystają biznesmeni powiązani z rządem, to już zupełnie inna historia.

Podobnie było w przypadku Toplego Dolu. O tym, że w ich wsi ma powstać mała hydroelektrownia, ludzie dowiedzieli się na początku 2019 r. – z chwilą, gdy inwestor przyjechał, by ogłosić rozpoczęcie budowy. Obiecał pracę i rozwój.

Na początku ludzie widzieli w tym szansę na uratowanie wsi. Ale, jak mówi Milan Pešić z ruchu Obronimy Rzeki Starej Planiny, który oprowadza mnie po wsi, nikt nie wspomniał, że hydroelektrownie są w pełni zautomatyzowane, i że praca będzie tylko przez chwilę przy budowie (a i to pewnie nie dla ludzi ze wsi).

Co więcej, ciągnie Pešić, przemilczano skutki inwestycji dla Toplego Dolu i otaczającej go przyrody – czyli pozbawienie wsi dostępu do wody. Bo w warunkach bałkańskich mała hydroelektrownia to nie jest niewielki stopień wodny, generujący czystą i przyjazną środowisku energię. To coś zupełnie innego.

Osiemset projektów

Inwestycja w Toplim Dole, podobnie jak inne tego typu w regionie, to elektrownia derywacyjna. Oznacza to, że cały górski potok biegnący przez wioskę miałby zostać przekierowany do wkopanego w ziemię rurociągu o długości 2,5 km.

Jak tłumaczy mi Tibor Moldvai z serbskiego przedstawicielstwa Fundacji im. Bölla (związanej z niemiecką partią Zielonych), teoretycznie w pozwoleniach na takie projekty określa się minimalny przepływ wody w rzekach; ma to zapewnić ochronę życia biologicznego wód. W praktyce cała woda z potoków trafia jednak do rur, bo to pozwala generować większe zyski. Koryta rzek wysychają, rolnicy nie mają dostępu do wody, przy budowie wycinane są drzewa, ciężki sprzęt rozjeżdża zbocza gór i drogi – wylicza Moldvai.


CZYTAJ TAKŻE

COŚ SIĘ KOŃCZY, COŚ SIĘ ZACZYNA: W Kosowie polityczne trzęsienie ziemi. Dawnych partyzantów odesłano na polityczną emeryturę lub przed sąd w Hadze. Nowy rząd ma być ostatnią szansą na zbudowanie sprawnego państwa.


W serbskich warunkach nikt nie jest zainteresowany, by kontrolować takie inwestycje. Na papierze wszystko wygląda w porządku, bo powszechną praktyką jest staranie się o pozwolenie na budowę każdego elementu instalacji osobno, co umożliwia uzyskanie pozytywnej oceny oddziaływania projektu na środowisko.

Kolejny istotny element to kwestia skali. Aktywista Dragan M. Jonić opowiada mi, że w samym tylko Parku Przyrody Stara Planina miały powstać aż 63 takie instalacje – praktycznie co najmniej jedna na każdym potoku. Trudno sobie wyobrazić, jakie skutki miałoby to dla przyrody, która powinna być tutaj szczególnie chroniona przez państwo. W całej Serbii planowano zbudować ich ponad osiemset.

Ciemne strony zieleni

Dlaczego aż tyle? Odpowiedź jest prosta: budowa małych hydroelektrowni to w Serbii inwestycja bardzo lukratywna, a dodatkowo realizowana pod hasłem transformacji energetycznej i przejścia na odnawialne źródła energii. Rzecz w tym, że hasła niewiele mają wspólnego z realiami.

W Serbii większość energii produkowana jest w przestarzałych instalacjach węglowych, a jakość powietrza należy do najgorszych w Europie. Władze zobowiązały się zwiększyć do 27 proc. udział odnawialnych źródeł w produkcji energii. Ale jak mówi mi Iva Marković z organizacji Prawo do Wody: system taryf gwarantowanych, który wspiera rozwój źródeł odnawialnych, został skonstruowany tak, że najbardziej opłacalne jest generowanie energii z małych hydroelektrowni. Co więcej, dodaje Marković, w przypadku paneli słonecznych i turbin wiatrowych ustalono limity energii, którą państwowy koncern energetyczny musi odkupić od producentów. W przypadku hydroelektrowni takich limitów nie ma.

Ważne są też koszty. Hydroelektrownia to inwestycja relatywnie niewielka i łatwa w realizacji – jej wartość oscyluje wokół miliona euro. Banki chętnie dają na to kredyty. Zysk jest gwarantowany, bo państwo musi odkupić potem energię po określonej cenie. Według Centrum Dziennikarstwa Śledczego Serbii jednym z istotnych beneficjentów tego systemu jest Nikola Petrović – kum prezydenta Aleksandra Vučicia.

Tak znaczącego wsparcia jak hydroelektrownie nie mają np. panele fotowoltaic zne – one umożliwiłyby zwykłym ludziom produkowanie energii, ale to rozbijałoby monopol państwa i powiązanych z władzą biznesmenów.

Kwestia hydroelektrowni jest dobrą ilustracją tego, co się dzieje w całej Serbii, gdzie wąska grupa ludzi realizuje swoje przedsięwzięcia kosztem dobra wspólnego, a inwestorzy są właściwie bezkarni. Np. w Belgradzie planuje się budowę bloków mieszkalnych na terenach, gdzie pobiera się wodę dla całego miasta.

Nieufni wobec instytucji

Dragan M. Jonić mówi, że małe hydroelektrownie budowane są na terenach odludnych, często chronionych – tam, gdzie mało kto mógłby patrzeć inwestorom na ręce. Również w przypadku Starej Planiny zakładano zapewne, że wiekowi mieszkańcy nie będą protestować.

Nie przewidziano jednego – w trudnych górskich warunkach ludzie tworzą zwartą i solidarną społeczność. Jest ona dobrze zorganizowana: każda z osiemnastu górskich wiosek w tej okolicy ma swoją radę, a wspólnie tworzą one nieformalną reprezentację mieszkańców. Gdy inwestycja w Toplim Dole miała się już rozpoczynać, mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce.

Wcześniej w innych miejscach próbowano blokować budowy, odwołując się do instytucji państwa i sądów. Ale nawet jeśli decyzje były dla mieszkańców korzystne, niewiele to zmieniało, a prace postępowały. Tak było w leżącej na skraju Starej Planiny wsi Rakita, gdzie też budowano hydroelektrownię. W Serbii instytucje państwowe bronią interesów polityków i inwestorów, a nie zwykłych ludzi – mówi mi jeden z aktywistów. Stąd obywatele nie mają zaufania do instytucji.

Również decyzja związku rad Starej Planiny, że mieszkańcy nie chcą na swoim terenie hydroelektrowni, została po prostu zignorowana. Ludzie zdecydowali więc, że jedynym wyjściem jest fizyczne blokowanie dostępu do rzek i strumieni – i to nie tylko w Toplim Dole, ale też w innych wsiach, gdzie planowano podobne projekty.

Rzeki nie oddamy!

Tak zaczęła się obrona Starej Planiny. Obrona w sensie dosłownym: zablokowano drogi, a na moście w Toplim Dole zbudowano barykadę, której pilnowano dzień i noc przez wiele miesięcy. Na szlakach ustawiono straże. Na drogach dojazdowych stanęły tablice: „Inwestorzy, nie jesteście tu mile widziani”.

Milan Pešić z ruchu Obronimy Rzeki Starej Planiny opowiada, że gdy robotnicy z inwestorem, otoczeni przez ochroniarzy, kilkukrotnie próbowali przedrzeć się do wsi, dochodziło do rękoczynów. Kilka osób wylądowało w szpitalu, w sąsiedniej wsi znaleziono bombę, a jeden dom podpalono.

Mieszkańców wsparli byli wojskowi, którzy kiedyś służyli na posterunku w Toplim Dole, dziś opuszczonym. Niegdyś w pobliżu przebiegała pilnie strzeżona granica między blokiem wschodnim a Jugosławią. Mieszkańcy pogranicza byli przyzwyczajeni do zwracania uwagi na obcych. Teraz te umiejętności bardzo się przydały.

Starcia i protesty przyciągnęły uwagę mediów. W końcu nie codziennie można zobaczyć wiekowe kobiety, które pełnią dyżury na barykadach. Do wsi zaczęli ściągać ludzie z całej Serbii. W prorządowych mediach próbowano dyskredytować demonstrantów, twierdząc, że to terroryści i agenci zagranicy. Próbowano ich też zastraszyć, wytaczając im procesy cywilne. Lecz sympatia społeczeństwa była po ich stronie. W końcu musiał się z nimi spotkać sam prezydent Vučić.

Mieszkańcy jednak nie wierzyli władzom – pozostali na barykadach aż do czasu, gdy inwestorowi wygasło pozwolenie na budowę.

Nauką i motyką

Dragan M. Jonić uważa, że protesty zakończyły się sukcesem także dlatego, że w walkę z hydroelektrowniami zaangażowali się naukowcy z Serbskiej Akademii Nauk, wcześniej niechętni krytykowaniu rządzących. Protestujących wsparł Ratko Ristić, dziekan Wydziału Leśnictwa z Belgradu. Dzięki temu łatwiej było przekonać opinię publiczną, że inwestycje naprawdę szkodzą środowisku i że nie jest to wymysł ekologów-terrorystów, stojących na drodze rozwoju.

Ostatecznie budowę hydroelektrowni zablokowano dzięki przyjęciu nowego planu zagospodarowania przestrzennego całej gminy Pirot, której podlegają wsie Starej Planiny. Plan zakłada zakaz budowy hydroelektrowni na terenie gminy przez kolejnych 15 lat.

Wprawdzie prezydent Vučić obiecywał mieszkańcom zablokowanie takich inwestycji na drodze ustawy, ale w serbskich regulacjach zwykle pojawia się furtka pozwalająca na samowolę władz i inwestorów. I tak, według obiecanej ustawy budowa hydroelektrowni miałaby być zakazana na terenach chronionych, chyba że przemawia za tym ważny interes społeczny. Iva Marković z organizacji Prawo do Wody wskazuje, że nie wiadomo, kto miałby definiować ten interes, a poza tym problem dotyczy nie tylko terenów chronionych.

Nie obyło się też bez dalszych radykalnych działań, tym razem we wsi Rakita. Choć różne instytucje uznały zbudowaną tam hydroelektrownię za nielegalną, nikt nie kwapił się z egzekwowaniem nakazu rozbiórki (to też typowe dla Serbii, gdzie pełno jest samowoli budowlanych). Choć wydobycie rur z dna potoku nie jest możliwe bez ciężkiego sprzętu, mieszkańcy i aktywiści, zbrojni w motyki, na tyle naruszyli konstrukcję, że rzeka płynąca przez Rakitę stała się znowu wolna – o czym dziś mówią z dumą.

Prawo do czystej wody

Komentując protesty ekologów, premier Ana Brnabić stwierdziła, że pokazują one, jak bardzo Serbia się zmieniła: priorytetem nie są już miejsca pracy i płace, lecz środowisko naturalne. Tymczasem to problemy pierwszego świata, stwierdziła Brnabić.

Większość osób, z którymi rozmawiam, jest przeciwnego zdania. Często konstatują: jako społeczeństwo doszliśmy do ściany, nasz system trudno nazwać demokratycznym, państwo nie jest po naszej stronie, żyjemy w poczuciu bezsilności i braku wpływu na rzeczywistość.

Jednocześnie, jak tłumaczy mi Iva Marković, wielu Serbów podziela romantyczne przekonanie, że wszystko są w stanie znieść, gdy mają czyste powietrze, potoki i rzeki oraz ziemię, która ich wyżywi; to pozwoliło im przeżyć wojny i kryzysy. Teraz poczuli, że nawet to ktoś chce im zabrać. Podobnego zdania są mieszkańcy Toplego Dolu. – Niewiele mamy i niewiele nam potrzeba, przeżyjemy bez pieniędzy, ale bez rzeki nie przeżyjemy – mówią.

Problem braku ochrony środowiska jest widoczny na pierwszy rzut oka, komentuje Iva Marković, i trudno go ignorować. W trzecim największym mieście Wojwodiny, ponad 70-tysięcznym Zrenjaninie, od 2004 r. woda w kranach nie nadaje się do picia ze względu na duże stężenie trującego arsenu. Także w całym regionie jakość wody pozostawia wiele do życzenia. Furorę w mediach społecznościowych zrobiło nagranie pokazujące, jak ze względu na wysokie stężenie metanu pali się woda płynącą z kranu.

Do tego dochodzi problem ścieków komunalnych. Zaledwie 14 proc. z nich trafia do oczyszczalni, pozostałe są wpuszczane prosto do rzek. Podobnie dzieje się ze ściekami przemysłowymi. A ponieważ stan wód w kraju jest coraz niższy, skutki są coraz bardziej dotkliwe. Przykładem rzeka Pek w zachodniej Serbii, która mieni się różnymi odcieniami czerwonego, a w najlepszych okresach jest szara i mętna. Mieszkańcy twierdzą, że za zmianę koloru wody odpowiada kopalnia miedzi w Majdanpeku, należąca do chińskiego inwestora. Czysta woda staje się w Serbii dobrem luksusowym.

Podobnie zresztą jak czyste powietrze. Zimą w Belgradzie i innych miastach trudno jest oddychać. Władze wolą utrzymywać mieszkańców w nieświadomości, mówi mi Nataša Rašković z 60-tysięcznego miasta Smederevo nad Dunajem. Nataša współorganizowała kampanię „Crveni bedževi” („Czerwone odznaki”), która miała zwrócić uwagę na problem zanieczyszczenia powietrza. Aktywiści domagali się, by władze ustawiły w mieście czujnik monitorujący jego jakość. W końcu zrobili to sami.

Co tydzień protest

Sukces mieszkańców Starej Planiny, którzy obronili swoje góry, dodał wiatru w żagle ruchom protestu w innych częściach kraju. Fakt, że ktoś na dalekich serbskich peryferiach przeciwstawił się skutecznie inwestorom i władzom, tchnął w innych odwagę. Część aktywistów ze Starej Planiny wspiera teraz swym doświadczeniem innych. Dziś w Serbii nie ma właściwie tygodnia bez protestu: zawiązują się grupy i organizacje domagające się włączania lokalnych społeczności w podejmowanie decyzji, które ich dotyczą.

Igor Stojilovic z organizacji CRTA (wspiera ona lokalnych aktywistów w ramach kampanii „Działania obywatelskie na rzecz odpowiedzialności”) mówi mi, że Serbowie wiedzą, iż może nie są w stanie zmienić systemu politycznego, i nawet tego nie chcą, ale mogą żądać od samorządów i instytucji egzekwowania prawa. Coraz chętniej biorą udział w akcjach przeciw samowoli inwestorów czy zabudowywaniu terenów zielonych, manifestując w ten sposób, że to obywatele mają władzę.

Takie działania są też coraz bardziej skuteczne – udało się zablokować budowę kilku kolejnych małych elektrowni wodnych, upadł rządowy projekt budowy kolejki linowej na twierdzę Kalemegdan w Belgradzie. W apatycznym dotąd społeczeństwie, w którym raczej decydowano się na emigrację niż na działanie w obronie wspólnego dobra, to duża zmiana.

Nowa nadzieja na Bałkanach

Niszczenie środowiska to problem bardzo demokratyczny, dotyka wszystkich tak samo. Wśród obrońców Starej Planiny są przedstawiciele wszystkich opcji politycznych i ideowych – zarówno młodzi lewicowcy, jak też osoby przywiązane do wartości konserwatywnych. – Nie zgadzamy się w wielu sprawach – mówi mi Dragan – ale łączy nas wola walki o przyrodę i najbliższe otoczenie.


PIERWSZY KONIEC ŚWIATA

"Osoby w żałobie klimatycznej często mówią, że straciły wiarę w ludzkość. A ja myślę, że może to dobrze" - rozmowa z psycholożką Magdaleną Budziszewską


Podobnie heterogeniczne ruchy powstają w innych częściach Serbii. W kraju, gdzie władze lubią pogłębiać podziały społeczne i zarządzać poprzez konflikt, wspólne działania pozwalają odbudowywać poczucie wspólnoty.

Dotyczy to zresztą nie tylko Serbii, lecz całych Bałkanów. Podobny problem małych elektrowni wodnych występuje w Czarnogórze, gdzie takie inwestycje realizowała rodzina wieloletniego premiera i prezydenta Mila Đukanovicia. W Kosowie plany budowy małych hydroelektrowni w Štrpcach doprowadziły nawet do wspólnych serbsko-albańskich protestów – po raz pierwszy od wojny z 1999 r. Sprawa była niewygodna dla władz w Prisztinie i Belgradzie: trudno było im wpisać ten protest w tradycyjną narrację o etnicznych podziałach. W Albanii aktywiści walczą o ustanowienie parku narodowego obejmującego rzekę Vjosę, gdzie planowana jest budowa wielkiej hydroelektrowni.

Na początku lipca w Sarajewie aktywiści broniący rzek powołali platformę Brońmy Rzek Bałkanów. Inicjatorkami były działaczki z Bośni i Hercegowiny. Iva Marković, która brała udział w ich spotkaniu, opowiada, że mimo różnic w ocenie przeszłości mieszkańcy Bałkanów dostrzegają, że mają podobne problemy – w tym problem słabych instytucji zawłaszczonych przez polityków, zainteresowanych pogonią za zyskiem. Aktywiści ze wszystkich państw chcą się wzajemnie wspierać.

W tym nowym zaangażowaniu wielu Serbów widzi szansę na zmiany polityczne w kraju, gdzie praktycznie nie ma opozycji, a media i instytucje służą rządzącym. Niektórzy działacze chcą wykorzystać swoją popularność i startować w wyborach lokalnych w Belgradzie w 2022 r.

Serbskie władze na razie nie zmieniły modelu postępowania: jeśli kontrowersyjne inwestycje nie budzą protestów, są kontynuowane. Podjęto też działania mające ograniczyć dostęp do informacji publicznych, gdyż w wielu przypadkach uzyskane tą drogą dane pozwalały zaskarżać decyzje dotyczące poszczególnych projektów. Ludzie powiązani z rządem tworzą własne organizacje ekologiczne, by wprowadzić zamęt w społeczeństwie.

Czekając na kolejne starcie

Tymczasem w Toplim Dole widać zmiany. Popularność tchnęła w górskie wsie nowe życie. Tym bardziej że gdy pandemia uniemożliwiła Serbom podróżowanie za granicę, masowo ruszyli zwiedzać góry Starej Planiny. Na wąskiej drodze do wsi robiły się korki. Wysiłkiem lokalnych aktywistów odnowiono cerkiew. Tradycyjne domy są remontowane. Powstają małe pensjonaty. Podobnie jest w sąsiednich wioskach.

Władze chcą wykorzystać tę sytuację we własnym stylu. Powstają plany wielkich inwestycji – w malowniczych górach można przecież zbudować luksusowe hotele, koniecznie z lądowiskiem helikopterów, bo przecież drogi są w fatalnym stanie. Większość ludzi, z którymi rozmawiałam, takich inwestycji nie chce.

– Turystyka to dla nas jedyna szansa, ale turystyka rozwijana z poszanowaniem przyrody i potrzeb mieszkańców – mówi Dragan M. Jonić. Ludzie nie chcą pracować w wielkich hotelach – chcą gościć turystów u siebie, proponować im lokalne jedzenie, kultywować własne tradycje.

Wizja rozwoju tego regionu generuje więc nowe konflikty. Jednak, jak mówi Milan Pešić: – Gdybyśmy nie obronili rzeki, nikogo już by tu nie było. A tak do wsi wróciła nadzieja. Mieszkańcy poczuli, że mogą mieć wpływ na swoje otoczenie.

Tymczasem Serbia szykuje się na kolejne starcie. Międzynarodowe koncerny chcą w żyznej dolinie rzeki Jadar uruchomić kopalnię litu – bardzo rzadkiego pierwiastka wykorzystywanego w nowoczesnym przemyśle. Mało kto wierzy w zapewnienia władz, że projekt zostanie przygotowany z poszanowaniem przyrody i potrzeb mieszkańców. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2021