Wielebni, przewielebni, najprzewielebniejsi

Kościół nie urodził się w purpurze, lecz na nizinach społecznych. Apostołowie wyruszyli w świat z wieczernika bez pastorałów, mitr, złotych łańcuchów i pierścieni. Uczniowie Pana, pomni Jego zaleceń, nazwali się braćmi.

28.04.2014

Czyta się kilka minut

Ks. Jan Kracik (11 listopada 1941 – 24 kwietnia 2014) / Fot. Danuta Węgiel
Ks. Jan Kracik (11 listopada 1941 – 24 kwietnia 2014) / Fot. Danuta Węgiel

On do nich: bracia i siostry! Oni do niego: ekscelencjo! Czy byłby mile zaskoczony, gdyby usłyszał: bracie biskupie!? Braterstwo zatem dziwne jakieś, bo tylko w jedną stronę? Łatwa odpowiedź brzmi: w obydwie, ale tytułowanie wyrażać ma uszanowanie dla piastowanego wśród braci i sióstr urzędu. Stosownie do jego rangi ulegają stopniowaniu i określenia – od licznych wielebnych i przewielebnych, po kilkadziesiąt eminencji i jedną jego świątobliwość. O godnościach owych przypominają także odrębne stroje oraz insygnia, noszone na co dzień czy przy ołtarzu. Bo czyż i adwokata nie zowie się mecenasem, lekarza doktorem, a farmaceutki panią magister? Czy sędzia lub profesor nie przywdziewa togi i łańcucha, by zaznaczyć oficjalny albo uroczysty charakter swego wystąpienia? A służby mundurowe – od żołnierza po kolejarza?

Pożyczane blaski

Analogie niektórych przekonują. Inni zaś powiedzą, że jak na społeczność szczycącą się wysoce egalitarną konstytucją, czyli Ewangelią, zatem jak na Kościół, do tego w świecie współczesnym, to chyba nieco za dużo owych słownych i tekstylnych, a dość archaicznych wyróżników dla przełożonych braterskiej wspólnoty. Wszak nawet do prezydentów, ubranych nie inaczej niż pozostali obywatele, zwracamy się dziś całkiem po prostu: panie prezydencie! Resztki zaś dawnej tytulatury, przysługującej oficjalnie koronowanym głowom i dyplomatom, brzmią dziś nieco operetkowo. A w Kościele to niby brzmią inaczej? – pytają niepoprawni malkontenci.

Cóż im odrzec? Że sekularyzacji ulegając, zapomnieli, iż szaty, tytuły, insygnia kościelne mają przypominać o sakralnym charakterze osób, funkcji, czynności? Zastanawianie się nad stosownością eklezjalnego nazewnictwa i garderoby nie jest więc pragnieniem wprowadzenia do Kościoła światowych wzorców? Czyżby jednak biorąc pod uwagę, skąd, kiedy i po co wzięły się w Kościele owe splendory (co innego proste i do dziś czytelne symbole) – nie jest to raczej chęć akurat wyprowadzenia owej światowości z Kościoła?

Przypuszczenie takie raziłoby pobożne uszy jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Od czasu jednak, gdy Jan XXIII uznał, że trzeba zdmuchnąć konstantyński kurz z Piotrowego tronu, a Paweł VI w duchu Soboru poddał znacznej redukcji kościelny ceremoniał, stroje i tytuły, trudno obronić zdanie, że to, co jeszcze pozostawiono, jest dokładnie w sam raz na dziś i znów nietykalne przez najbliższe kilkaset lat.

„Wyróżniać się nie strojem,lecz wiedzą”

Kościół nie urodził się w purpurze, lecz na nizinach społecznych. Apostołowie wyruszyli w świat z wieczernika bez pastorałów, mitr, złotych łańcuchów i pierścieni. Uczniowie zaś Pana, pomni Jego zaleceń, nazwali się braćmi (Mt 23, 8-10). Kierujący ich gminami zwani byli zwyczajnie starszymi (prezbiterzy) lub nadzorcami (biskupi). Ci zaś przez pierwsze wieki nie potrzebowali żadnych odrębnych strojów, nosząc się ciągle jak reszta, czyli najzupełniej po cywilnemu. Czy byli przez to mniej pobożni od swych następców?

Tytuły i ozdoby rozpowszechniły się wśród nich, gdy w IV w. Kościół zyskał w Cesarstwie status religii państwowej, stając się instytucją potężną i uprzywilejowaną. Niejeden urzędnik cesarski zostawał biskupem, zachowując często przynależne mu dotąd splendory. Biskupi uzyskali także niektóre uprawnienia sędziowskie. Powierzano im też niekiedy pełnienie innych urzędów świeckich, oddając związane z tymi funkcjami honory. Tytułowano ich jak senatorów illustris (dostojny, znakomity). Biskupi zaczęli się ubierać jak ówczesna arystokracja. O ich wystawności (powozy, orszaki, pierścienie, elegancja) pisali z sarkazmem ówcześni Ojcowie Kościoła, święci Grzegorz z Nazjanzu, Jan Chryzostom (obaj biskupi) i Hieronim.

Skromna dotąd liturgia sięgnęła po ceremoniał dworu cesarskiego, wzorując strój celebransa na galowych szatach najwyższych dygnitarzy państwowych. Przejęte ze świeckich i sakralnych rytów pogańskich świece, kadzidła, baldachimy, podobnie jak bogactwo barw, ozdób, złoto i srebro ­naczyń kościelnych, miały przyćmić obrzędy starej religii.

Wędrujące ludy rozbiły Cesarstwo Zachodnie, tworząc na jego ruinach własne państwa. Słabe kadry administracji uzupełnili duchowni chrystianizujący owych barbarzyńców. W kręgu najbliższych współpracowników panujących znaleźli się dobierani przez nich biskupi. Z czasem ich włości z poddanymi i zamki z rojami służby wyrażały status książąt Kościoła. Unaoczniały go coraz wyrazistsze lub nowe insygnia – pastorały, pierścienie, krzyże pektoralne mitry, wydłużone płaszcze (cappa magna), trony z baldachimami. Kościół wrastał w feudalizm.

Strój duchownych i świeckich nie różnił się aż do V w. Gdy tuniki i togi ustąpiły obcisłym i różnobarwnym ubiorom germańskich zwycięzców, kler zachował dawne długie szaty, z których z czasem miały się rozwinąć najrozmaitsze fasony sutann czy habitów. Służyło to dobrze zarówno podtrzymywaniu respektu, z jakim barbarzyńscy zdobywcy przyjmowali z rąk duchownych rzymskochrześcijańskie dziedzictwo, jak i zaznaczaniu rosnącej odrębności stanowej kleru. Przed tymi odzieżowymi wyznacznikami prestiżu przestrzegał jeszcze w 428 r. papież Celestyn I, ganiąc biskupa Arles, że jego duchowieństwo, chcąc wyglądać inaczej niż świeccy, ubiera tuniki i pasy. „Powinniśmy wyróżniać się nie strojem, lecz wiedzą” – pisał.

Piotr i Konstantyn

Najwyższe tytuły i najniższe wyrazy rewerencji, przejęte czy kreowane, a dziś znacznie zredukowane, dotyczyły oczywiście głównej godności kościelnej.

Określenia papież (od greckiego: pappas – ojciec) używano pierwotnie w odniesieniu do biskupa, opata, a nawet zwykłego prezbitera. Na Zachodzie od III w. obdarzano tym tytułem biskupów, a od V w. niemal wyłącznie biskupa Rzymu. On sam zwał siebie namiestnikiem św. Piotra (od początku XIII w. – Chrystusa). W XI w. Grzegorz VII odmówił władcom sakralnego charakteru, państwo uznał za twór grzeszny, pożyteczny dopiero po uzyskaniu kościelnego błogosławieństwa. Papież (nikomu innemu nie przysługuje ta nazwa) może usuwać panujących z tronu, gdyż sam jest jedynym władcą uniwersalnym. Tylko papież może używać insygniów cesarskich, a książęta mają całować jego stopy – postanawia Grzegorz VII. Zaczynało się zastępowanie cezaropapizmu papocezaryzmem. „Jedno z dwu słońc ludzkości zgasiło drugie, a miecz został połączony z pastorałem” – napisze Dante Alighieri. Św. Bernard z Clairvaux upominał w XII w.swego ucznia, papieża Eugeniusza III, by stał się bardziej następcą Piotra niż Konstantyna, pamiętając, że ma do spełnienia zadanie, które przypomina „raczej ciężką pracę wieśniaka aniżeli przepych władcy”, gdzie potrzebniejsza jest motyka niż berło.

Od XIII w. kuria rzymska upowszechniała absolutystyczną teorię, że papiestwo ma nie tylko religijną, ale i doczesną władzę nad światem, czyli pełnię wszelkiej władzy. Za hierokratycznym programem szedł ceremoniał i tytuły czerpane z cesarskich rytuałów, sięgających pogańskich czasów i wyobrażeń. Faraonów, domagających się dla siebie czci boskiej, całowano ongiś w stopy. Bizantyńskich cesarzy chrześcijańskich tytułowano: święty, a nawet: boski, i honorowano na klęczkach, z czołem przy ziemi. Klękanie przed papieżem i całowanie jego stóp (tj. krzyżyka na prawym bucie) zaczęło się we wczesnym średniowieczu i trwało aż po wiek XX, do czasów Piusa XI. Jeszcze w 1873 r. w poznańskim „Tygodniku Katolickim” obruszano się na liberalnych chrześcijan, których razi „całowanie nogi Ojca Świętego”. Tak czynili przecież nawet władcy, tak składają hołd kardynałowie po konklawe, tak dzieje się podczas audiencji prywatnych czy grupowych – uzasadniano.

Od XII w. papieża zwie się Ojcem Świętym. Do dziś zwracamy się tak w liturgii do Boga Ojca, a poza nią do biskupa Rzymu (czasem tylko ktoś w modlitwie wiernych poleci Ojcu Świętemu... Ojca Świętego), co nikogo nie dziwi jedynie wskutek przyzwyczajenia (por. Mt 23, 9). Używanie tego najważniejszego w języku religijnym przymiotnika – święty – w ogóle zbyt łatwo przenoszono z Boga na ludzi, urzędy i rzeczy. Nie troszczono się przy tym wystarczająco (jak ongiś apostoł Paweł, gdy tytułował świętymi ogół ochrzczonych) o upowszechnianie tkwiących w teologicznych rozprawach zastrzeżeń: że ze względu na Boga, że w różnym stopniu, że analogicznie itd. Będą więc nie tylko święte kongregacje (np. Święte Oficjum, czyli dawna inkwizycja), ale i święta purpura kardynalska.

Skoro w sferze kościelnej co rusz można się było natknąć na coś świętego, tedy dla określenia najwyższego zwierzchnika sięgano i po takiż stopień przymiotnika. W kierowanych do diecezji pismach rzymskich kongregacji kurialnych jeszcze w XIX w. przed imieniem papieża można przeczytać: najświętszy pan nasz. Nie inaczej jak przed imieniem Chrystusa. Kanoniści papiescy XV w. snuli śmiałe analogie między mocą Boga a władzą rzymskiego biskupa, tytułując go nawet Bogiem na ziemi. Od cezarów także pochodzi purpurowy płaszcz papieski oraz tytuł kapłana najwyższego (pontifex maximus, dziś summus pontifex), przejęty z pogaństwa i używany do XI w. przez biskupów, a od XIV–XV w. przypisany papieżom.

Po 1870 r. papież przestał być władcą osobnego (od VIII w.) państwa i monarszy ceremoniał, rozbudowany w epoce renesansu i baroku, stracił swą naturalną podstawę. W demokratyzującej się Europie słabło znaczenie feudalnych tytułów i insygniów. Ich uporczywe zachowywanie sprzyjało kojarzeniu hierarchii z mijającym porządkiem społecznym. W Kościele żyjącym w poczuciu oblężenia przez świat pielęgnowano bowiem dawny rytuał, coraz słabiej rozumiany, z niejaką nostalgią, wzbogacając nawet kompensacyjnie tytulaturę.

„Kto by chciał być pierwszym między wami”

Biskupi zostali oto ekscelencjami. Tytuł ten (łac. znakomitość) przysługiwał ongiś co ważniejszym przedstawicielom bizantyńskiego cesarza, w średniowieczu królom i książętom, a od XIX w. wysokim urzędnikom. Gdy Mussolini przyznał tytuł ekscelencji włoskim prefektom, Pius XI, dbając, by ranga biskupów nie pozostała mniejsza, nadał im i niektórym prałatom tenże tytuł w 1931 r. Władze włoskie zrezygnowały potem z owej tytulatury (w 1956 r. nawet w stosunku do prezydenta), nie znajdując naśladownictwa w Kościele. Stało się to, choć połowicznie, dopiero w 1969 r., gdy instrukcją Sekretariatu Stanu zniesiono obowiązek (co nie jest równoznaczne z zakazem) tytułowania biskupa ekscelencją.

Tytuł eminencja (łac. dostojność), przysługujący długo wszystkim prałatom, został w 1630 r. zastrzeżony przez papieża Urbana VIII dla kardynałów, wielkiego mistrza zakonu maltańskiego i trzech arcybiskupów-elektorów Rzeszy. Stan taki (oczywiście, bez tych ostatnich) utrzymała wspomniana instrukcja z 1969 r., gdzie pozwolono też na pomijanie w oficjalnych pismach do kardynałów formuły uszanowania: „całując świętą purpurę” (lub „święty pierścień”).

Kardynałom i biskupom pozwolono zachować herby, byle proste, bez otaczania tarczy herbowej insygniami (infuła, pastorał). Na odesłanie do lamusa historii całej owej tarczy zabrakło już wytrwałości. Podobnie jak w przypadku pełniejszej realizacji postulatów dotyczących widzialnego decorum eklezjalnego, a zgłaszanych przed rozpoczęciem Vaticanum II przez biskupów, zwłaszcza z krajów ubogich. Domagali się oni uproszczenia pozaliturgicznych strojów duchownych, ograniczenia insygniów, rezygnacji z fioletów i tytułów, przypominających szlacheckie. Niektórzy z Ojców Soboru powiadali, że trudno przybywać do parafii limuzyną i w kosztownych insygniach głosić Chrystusa ludziom, z których wielu głoduje i mieszka w slumsach.

Przez posoborowe ustawodawstwo nie przebiły się głosy za zniesieniem biskupstw tytularnych. Biskupstwa istniały realnie, upadły zaś przeważnie w średniowieczu w wyniku najazdów arabskich i tureckich. Na islamizowanych terenach zanikło chrześcijaństwo, a pustynne piaski zasypały niejedną ruinę starej katedry. Ich dawni biskupi mają jednak nadal formalnych następców. Są nimi biskupi bez własnych diecezji, a więc urzędujący w kurii rzymskiej, nuncjusze, a głównie biskupi pomocniczy. Ustanawiani dla wyręki biskupa diecezjalnego (ordynariusza), otrzymują wraz z nominacją przypisanie do tytularnej siedziby, której starożytną nazwę trudno zidentyfikować na współczesnych mapach Maghrebu czy Małej Azji (np. Filadelfia w Arabii, Turrisblanda – tytularne biskupstwa zmarłych w ostatnich latach sufraganów krakowskich). Nie wynika to z misjonarskich czy rewindykacyjnych zamierzeń kościelnych, lecz nawiązuje do starochrześcijańskiej zasady: jeden biskup dla konkretnej gminy. Gdy ta liczy dziś już nie paruset, lecz milion czy więcej diecezjan, jej biskup potrzebuje pomocników swego urzędu. Czy jednak koniecznie z tytułami księżycowych diecezji?

Ucieczka z muzeum

Pod tchnieniem soborowego ducha znikło wiele anachronizmów w kościelnym życiu. Papieżowi nie towarzyszy już podczas uroczystości gwardia szlachecka w napoleońskich mundurach ani ogromne wachlarze z piór, jakie oglądać można jeszcze na fotografiach z Piusem XII. Paweł VI pozbył się tiary, a jego następca nadto nie daje się nosić w lektyce. Pomniejszono papieski dwór, zniesiono kilka rodzajów prałatów. Czasem jeszcze jakiś ksiądz po staremu przyklęknie, całując biskupi pierścień, a ta czy inna kuria diecezjalna bywa tytułowana: prześwietna. Co w konkretnym przypadku może oznaczać inercję zwyczaju, a niekoniecznie czołobitność czy napuszoność. Ale bywa i tak, że słowo osiągnie skromną postać szybciej niż rzecz sama. Choćby wtedy, gdy pałac biskupi przemianuje się na dom biskupi, a kościelną władzę na posługę. Bo lepsze służenie, co zwie się rządzeniem, niż odwrotnie.

Część duchownych mianowanych prałatami i kanonikami (soborowa odnowa i tu powstrzymała się od likwidacji) nie przywiązuje wagi ani do tych wyróżnień, ani do przysługujących im z tej racji drobnych korekt stroju. Inni przeciwnie – traktują swe odznaczenie nader poważnie i dbają o pokazanie się przy uroczystości z podbiciami, wypustkami, tasiemkami, guzikami, pomponami, pelerynkami.

Obrońcy obecnego stanu kościelnych tytułów i strojów powiadają chętnie, że to znak i świadectwo, zapominając przy tym, że społecznego odbioru symboliki nie da się zadekretować. Jeśli nie używana gdzie indziej tytulatura, nie spotykane w cywilu powłóczyste szaty różnego kroju i barwy, tudzież niezwykłe nakrycia głowy postrzegane są tylko jako przypomnienie ewangelicznego posłannictwa i ułatwiają komunikację z jego przedstawicielami, to należy pilnie strzec owych tytułów i strojów, ubolewając nad ich redukowaniem. Gdyby się jednak okazało, że więcej jest tych, którym niezwykła oprawa słowno-odzieżowa stanu duchownego kojarzy się nie tyle z transcendencją, ile z próżnością, utrwalając podejrzenia, że równie anachroniczna, nieżyciowa, mało na co dzień przydatna jest sama treść religijnego przesłania, wtedy należy się poważnie zastanowić: co kosztem czego? Co poprawia, a co zakłóca obraz Kościoła i czytelność jego misji? Zdania są podzielone.

Kiedyś uznano, że upodobnienie się w słowno-wizualnej ozdobności do wielkich i ważnych tego świata najlepiej zamanifestuje rangę ludzi religii. O ile jednak pożyczane splendory odpowiadały ówczesnym wyobrażeniom i oczekiwaniom społecznym (znacznie bardziej niż biblijnym), o tyle przecież za historycznymi przemianami tychże oczekiwań kościelna tytulatura i strój na długo przestały nadążać. Dawna szata przywarła do ciała niczym skóra. Nie zmieniano jej więc, nakładając na nią ubiory następnych epok, w praktyce aż po Vaticanum II. Jeśli tradycja ma pozostać autentyczna, a więc uniknąć przeciążenia ciągle powiększanym bagażem czasowych adaptacji, absolutyzowania względności i popadania w tradycjonalizm, musi się ciągle orientować na dwie linie odniesienia: Ewangelię i współczesność. Miejsce przecinania się tych linii tworzy ważny znak, doceniony przez posoborowy Kościół: znak czasu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2014