Wieczny powrót

Dla Kotta dramat jest zawsze, nieustająco współczesny - tak samo w momencie swojego powstania, jak w chwili, gdy kolejny reżyser postanawia użyczyć mu energii życia tkwiącego w aktorach i widzach.

20.12.2011

Czyta się kilka minut

Dziesięć lat temu, po śmierci Jana Kotta zaroiło się od pożegnań, wspomnień, epitafiów, a w nich jak refren powracało zdanie "Kott nosił się z angielska". Cecha ta - zaiste wyróżniająca go z szarego, zgrzebnie odzianego tłumu obywateli Polski ludowej - z perspektywy czasu urasta do rangi symbolu, atrybutu wyrażającego i definiującego najbardziej chyba fascynującą jego cechę: prawdziwie dickensowską, fanatyczną, łapczywą, niewyczerpaną miłość świata. Świata postrzeganego nie jako Platońska jaskinia cieni ani Koheletowski padół marności, ale świata ludzi, natury i przedmiotów, afirmowanego we wszystkich swoich materialnych, fizycznych, cielesnych przejawach.

Ten rodzaj szalonego zakochania w świecie - pomimo jego odwiecznych wad i nazbyt ulotnych zalet - chronił Kotta przed rozgoryczeniem i rezygnacją, pozwolił mu wyjść cało zarówno z wojennych prześladowań, jak z pięciu zawałów serca i niezliczonych zapaści. Nade wszystko obronił go przed pesymizmem, choć nie uczynił odpornym na głęboki egzystencjalny smutek.

Gilbert Keith Chesterton w słynnej biografii Charlesa Dickensa rozgraniczył silnie te dwa pojęcia: smutek rodzi się z przywiązywania wielkiej wartości elementom świata rzeczywistego, pesymizm wynika z tej wartości zaprzeczenia. Kott, choć zmienny w poglądach politycznych i estetycznych oraz niekonsekwentny w naukowych i egzystencjalnych wyborach, nigdy nie zwątpił w wartość człowieka, życia, sztuki.

Płaszcz kolejarza i płaszcz Prospera

Powikłana biografia Jana Kotta stawia go - obok Miłosza, Czapskiego, Różewicza, Kantora, których dzieła nota bene podziwiał i znakomicie interpretował - w rzędzie najważniejszych polskich świadków XX wieku. Świadka nieco paradoksalnego, bo grzesznego i błądzącego, opowiadającego o tragicznych huraganach dziejowych z perspektywy Sanczo Pansy, z grzbietu osiołka opisującego odjeżdżających w śmierć kolejnych Don Kichotów.

Kasztan

Michał Kott

Nie chciałem opuścić kasztana

pod moim oknem,

choć wyjechać chciałem.

Lubię wracać i uciekać

do miejsc, których nie ma

i nie było.

Żenię się ciągle z tą samą kobietą

- jej też nie ma i nie było.

Za to ją biję.

Lubię mieszkać w mieszkaniu,

w którym nie mieszkam,

w mieście, które nie istnieje.

Tu rosną prawdziwe dzieci,

a kasztan stoi pod oknem,

którego nie ma.

Gdyby nakręcić film według jego "Przyczynku do biografii", gdzie pochodzący z inteligenckiej żydowskiej rodziny Kott relacjonuje doświadczenia okupacji i Holokaustu, wyszłoby z tego raczej coś w rodzaju "Życie jest piękne" Roberto Benigniego niż "Shoah" Lanzmanna: ucieczki, przebieranki, zamiana ról, gdy przypadkowo nałożony płaszcz kolejarza ratuje życie. Komedia omyłek ze śmiercią w tle.

A potem wstydliwy okres gorliwej służby nowemu ustrojowi - być może wyraz konsekwencji Kotta-przedwojennego komunisty, być może efekt jego naiwności, być może najzwyklejszy strach cudem ocalonego. Kott długo nie zdecyduje się na otwarty protest, za to próbował będzie nosić kajdany tak, jakby to były eleganckie mankiety angielskiego dżentelmena.

"Moje literackie gusta były jednak lepsze od politycznych wyborów. I styl od myślenia" - skwituje później ten "okres błędów i wypaczeń", zakończony odejściem z partii po październikowym przełomie, a następnie (po pozbawieniu go profesury Uniwersytetu Warszawskiego) emigracją do USA w 1966 roku.

Już wcześniej jednak Kott udał się na emigrację wewnętrzną. Tym razem schronienia użyczyły mu szerokie poły płaszcza Prospera: najpierw uciekł od ograniczonej doktryną realizmu socjalistycznego literatury współczesnej i marksistowskiej krytyki literackiej w uniwersytecką niszę badań nad dorobkiem oświecenia polskiego i francuskiego (mało kto pamięta, że był jednym z założycieli Instytutu Badań Literackich), potem wycofał swój "fotel recenzenta" z tłumnego teatralnego parteru do cichego pokoju, gdzie powstawały jego słynne - tyleż odkrywcze, co kontrowersyjne - teksty interpretacyjne dotyczące sztuk Szekspira i greckich tragików. Po latach znalazł dla tego fotela całkiem nowe miejsce: plac publiczny, gdzie Halina Mikołajska grać będzie rolę w widowisku "Polska współczesna" - już nie przez Wyspiańskiego, ale przez życie pisanym.

Krytyk wyemancypowany

Złośliwi często wytykali Kottowi nieścisłość i nienaukowość: mimowolne lub świadome przekręcanie cytatów, na fundamentach których budował interpretację sztuk, opieranie się w opisach spektakli raczej na przywidzeniach i wyobrażeniach niż na rzeczywistości (chociażby w recenzji z Bergmanowskiej "Nory", gdzie najpierw nakreślił efektowną scenę epilogu, w którym tytułowa bohaterka trzaska drzwiami, by zaraz potem bezwstydnie przyznać się, że nie pamięta, czy w przedstawieniu w ogóle były jakiekolwiek drzwi). Można się na to zżymać, ale też można się zachwycić, postrzegając praktykę Kotta w odmiennej niż tradycyjna, analitycznobadawcza, perspektywie.

Jego dorobek wydaje się dziś najdoskonalszą w dziejach polskiej krytyki realizacją opisanego przez Jacques’a Ranci?re’a ideału "widza wyemancypowanego" - aktywnego, kreatywnego, asertywnego wobec dominujących dyskursów krytycznych; takiego, który w reakcji na przeczytany wiersz pisze własny wiersz, w odpowiedzi na obejrzany obraz - maluje własny obraz. Albo pisze wiersz...

Najlepsze, najbardziej inspirujące eseje Kotta mają w sobie właśnie coś z poezji. Dostrzeżony bystrym okiem krytyka szczegół pęcznieje w nich do poziomu uniwersum, konkret nabiera metafizycznej wagi, a rzeczywistość przeradza się w mit. Jak w tekście "Cudowny kołatek z Mickiewiczowskiego kantorka", gdzie z entomologicznego zbliżenia na najbardziej niepozorny detal - owada żyjącego w deskach kantorka - wyrasta niespodziewanie jedna z najgłębszych, najbardziej całościowych interpretacji "Dziadów", a z poziomu brudnej podłogi jasno widać nie tylko "ziemi padół", ale całe niebo i piekło.

Kontrowersje budziło również bezpardonowe wprowadzanie przez Kotta współczesnego kontekstu jako klucza pozwalającego otworzyć antyczne i renesansowe teksty, przygwoździć to, co w nich żywe, aktualne, bolesne. Nowojorscy transwestyci i kalifornijscy hippisi wtajemniczający w Szekspirowskie zagadki seksualności zaszokowali czytelników tomu "Płeć Rozalindy"; w sukurs przyszedł jednak Kottowi teatr, na deskach którego jego pomysły interpretacyjne pomyślnie przeszły test prawdy w spektaklach niezliczonej już rzeszy reżyserów, od Petera Brooka po Krzysztofa Warlikowskiego i Maję Kleczewską. Dla Kotta dramat jest zawsze, nieustająco współczesny - tak samo w momencie swojego powstania, jak w chwili, gdy kolejny reżyser postanawia użyczyć mu energii życia tkwiącego w aktorach i widzach.

Traktaty o życiu i śmierci

"Kto nie spędził ostatniego wieczoru przed premierą z reżyserem albo aktorką grającą główną rolę, nie wie, czym są za kurtyną ambicje, porażenia, rywalizacje. Ambicje i lęki. Są także nieodłączną częścią widowiska osobnego. Grają go żywi dla żywych. Kto o tym zapomniał, powinien zmienić zawód z teatralnego krytyka na buchaltera" - pisał Kott w 1995 r. na łamach raczkującej wówczas Gazety Teatralnej "Didaskalia", której był jednym z ojców chrzestnych. Rezygnując z pielęgnowania utopijnych marzeń o krytyce obiektywnej i bezstronnej, autor "Poskromienia złośników" zyskiwał coś bezcennego: wiarę w wartość teatru rozumianego nie jako podrzędna rozrywka czy pretensjonalna celebracja, ale jako pewien fragment rzeczywistości, gdzie relacje ulegają szczególnemu zagęszczeniu i wyostrzeniu. Teatr i dramat były dla niego modelem umożliwiającym ogarnięcie i uporządkowanie chaosu rzeczywistości - analiza Szekspirowskiego Wielkiego Mechanizmu Historii pozwoliła poradzić sobie z doświadczeniami XX-wiecznych totalitaryzmów, antyczni bogowie--mordercy dostarczyli przykładów do medytacji nad zredefiniowaną po Auschwitz teodyceą.

Redaktor "Pism wybranych" Kotta, Tadeusz Nyczek, rozdzielił jego teksty między trzy tomy: "Wokół literatury" (analizy utworów niedramatycznych), "Teatr czytany" (interpretacje dramatów) i "Fotel recenzenta". W tym ostatnim woluminie zgromadzone zostały nie tylko recenzje teatralne, ale też - w części zatytułowanej "Eros i śmierć" - najbardziej osobiste eseje. Teksty o umieraniu, gdzie doświadczenie kolejnych zawałów, wielogodzinnych wypraw "na tamtą stronę" spotyka się z opowieściami o Gilgameszu, Prometeuszu i bohaterach Biblii. I teksty o erotyce - jedne z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek powstały na gruncie polskiej literatury (nie wiadomo, czy bardziej pruderyjnej, czy bardziej bezradnej wobec tej tajemnicy), na czele z bezbrzeżnie smutnym "Małym traktatem o erotyce", gdzie nierozerwalny związek miłości z fizjologią okazuje się równocześnie największym dostępnym człowiekowi szczęściem i najstraszniejszą tragedią. Dokładnie tak samo, jak uwikłanie wielkości sztuki teatru w arcyludzką małość: strach, próżność i zazdrość, które Kott postrzegał będzie jako tryumf nieokiełznanego życia nad martwą teorią.

Tym, co dziś najbardziej porusza i zachwyca w tekstach autora "Zjadania bogów", jest chyba właśnie ów smutek pozbawiony pesymizmu, heroiczna afirmacja życia i sztuki, które w elegijnym, pożegnalnym "Nigdy już tu nie powrócę" Kantora każą mu widzieć radosny teatralny cud wiecznego powrotu. W tekście "Gilgamesz albo śmiertelność" Kott przeciwstawił sobie skąpany w równomiernym, łagodnym świetle, zanurzony w mitycznym bezczasie świat Homera oraz dramatyczny, ukazany w ostrych, rembrandtowskich kontrastach światła i ciemności świat Starego Testamentu: "Abraham, Jakub, Dawid targani są wątpliwościami, nieprzezroczyści dla samych siebie, jak nieprzezroczysty jest świat dla nich samych i dla biblijnego narratora. I nieprzezroczysty jest Bóg, i jego wyroki. Wyszli ze »smugi cienia« na chwilę w oślepiającą jasność, której nigdy do końca nie pojmą i nigdy nie zapomną, ale zanim jeszcze zapadnie wieczór, pogrążają się z powrotem w smugę cienia".

Czytane dziś, słowa te brzmią jak najpiękniejszy testament pogodzonego ze śmiercią i zakochanego w życiu artysty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2011