Wieczerze literackie

Szykowała się wielka komunia obżarstwa. Była szansa na dania szwedzkie, fińskie, amerykańskie, białoruskie, hinduskie, niemieckie... sam już nie pamiętam, skąd jeszcze ci ludzie byli.

27.12.2010

Czyta się kilka minut

Piknik literatów, wyspa Faro, 2010 r. / fot. Wojciech Nowicki /
Piknik literatów, wyspa Faro, 2010 r. / fot. Wojciech Nowicki /

Niebo zrobiło się bure, spadł deszcz i zacinał bokiem. Pod dachem, w poczekalni, było nas dwóch, tylko Murzyn jakiś i ja. On wyjął ze schowka walizkę i rozłożył swój kram na stoliczku, obok zamkniętej kawiarni: chipsy, chleb tostowy, parówki, dżem, robił sobie kolację. Po godzinie w holu było już pełno, bo prom miał niedługo odpływać, a on nadal się metodycznie objadał, nadal składał równiutkie kanapki, zatopiony w tłumie. Ja sobie suszyłem parasol.

***

O tej porze roku promy, wielkie jak góra Ararat, odpływają z Nynäshamn niemal puste. Kapitan zapowiadał przez głośniki, że płynie setka samochodów, choć może się zmieścić pół tysiąca; i trzystu dwudziestu sześciu pasażerów, choć miejsca jest na pięć razy tyle. Prom odpłynął, zaczęło się szturmowanie baru, jedzenie, byle jakoś zabić ten czas, te trzy i pół godziny podróży w ciemnościach. W końcu, po północy, wyspa. Gotlandia.

Sezon się właśnie skończył. Tylko w weekendy jeszcze jakieś pojedyncze grupy włóczyły się z planem miasta w ręce, żeby zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia w tym mieście, jedynym na wyspie: ruiny kościołów, mury obronne, drewniane domki. Widywałem czasami zza biurka, jak podchodzą pod nasz dom na wzgórzu (z widokiem na miasto, na dachy liźnięte światłem, na morze), słyszałem, jak przewodnik ogłaszał: "Proszę państwa", a za moimi plecami słynne centrum dla pisarzy, i wtedy wszystkie oczy patrzyły nam w okna.

Współmieszkańców widywałem na promenadzie, jak rzucają kamieniami w wodę albo wracają skądś rowerem. Spotykałem ich w sklepie, witaliśmy się zdawkowo. Czasem nie było ich całymi dniami, i to znaczyło, że siedzą pozamykani w swoich pokojach, pracują. Jeden jedyny Grek był widoczny od rana do nocy, bo miał pokój na parterze, od ulicy. Tłumaczył na przemian grecką poezję i niemieckie książki kucharskie, palił azerskie papierosy i popijał wino, poczerniały mu zęby od tego. Czasem do mnie machał zza biurka, żebym podszedł zapalić i napić się trochę; umawialiśmy się na wieczór, żeby posiedzieć w kuchni.

Do kuchni poszedłem już pierwszego wieczora, to była noc właściwie, cichutko, żeby zobaczyć, co i jak. Trzy kuchenki. Trzy lodówki. Kilka ekspresów do kawy. Pełno książek kucharskich w kącie, bo każdy sobie sam gotuje. Szykowała się wielka komunia obżarstwa, była szansa na dania szwedzkie, fińskie, amerykańskie, białoruskie, hinduskie, niemieckie; sam już nie pamiętam, skąd jeszcze ci ludzie byli.

***

Wieczorami siadywaliśmy razem, przy odrapanym stole w kuchni. C., Szwed z Finlandii, wpadał, mamrocząc coś pod nosem. Wyszarpywał największą patelnię, a wszystkie garnki spadały na podłogę. Wszyscy milkli. C. sięgał po oliwę, po bekon w plastikowym pudełku, ćwierć kilo, po jajka - brał sześć, jeśli akurat kupił mniejsze opakowanie, albo osiem, jeśli akurat miał większe. Z wściekłością smażył jajecznicę na bekonie, która mu przywierała do dna, bo w tym domu dla pisarzy były tylko żeliwne patelnie; więc skrobał drewnianą łyżką, rzucając mięsem w pięciu językach. (A ubrany był w kurtkę wojskową; bo był niski i ta kurtka miała mu przydać powagi). Na koniec siadał z patelnią do stołu, nadal w milczeniu, nadal w kurtkę dla powagi ubrany. Żarł jajecznicę, gryzł chleb zachłannie, byle szybciej. Po chwili znikał, z kieszeniami wypchanymi piwem. Stół wtedy ożywał. To jednak jest nieuprzejme, mówiła Amerykanka, nie wiem, jak to interpretować, proszę państwa. Należy mu zwrócić uwagę. I wracała do swojej sałaty z awokado.

Czymś się trzeba przecież zabić, mówił mi potem C., kiedy mijały mu te dni wściekłe, dni jajecznicy z bekonem. Na spokojnie jadał owsiankę, rozmawiał na błahe tematy i pił swoje piwo razem ze wszystkimi. Mawiał, że owsianka jest dobra na wszystko, że to właściwie lekarstwo. Pięć minut, wrzeszczał od kuchenki do stołu, wydając instrukcje na resztę mojego życia, masz gotować pięć minut, i mieszać w jednym kierunku, jak ja! Tak mnie ojciec uczył, i miał rację, choć był z niego skończony alkoholik. (A ja odburkiwałem, że owsianki nie lubię).

Białorusin S., dla ułatwienia zwany Ruskim, po cichu nie znosił Szweda, jego napadów furii, nawet jedzenia. Widywałem, jak Ruski robi sobie zupę z proszku, pół porcji, to był jego obiad; i znad tej zupy rozpuszczonej niechętnie spoglądał na S. Po tygodniu odkrył w sklepie fasolkę w pomidorach, jadał prosto z puszki, żeby było szybciej, i też tylko połowę, nieodmiennie. Którejś soboty usmażył dwa kotlety, sobotni i niedzielny, i zjadł je z köttbullar, klopsikami z supermarketu; i wreszcie przemówił znad tego podwójnie mięsnego dania. Spędza całe dnie w swoim pokoju, bo pisze powieść, powiedział, piórem wiecznym, tylko tak się tworzy prawdziwą literaturę. To będzie pamflet poświęcony współczesnej Białorusi; i ma nadzieję, że nareszcie skończy tom o Grodnie, sto pięćdziesiąt esejów, wielki tom, bo to miasto zasługuje na wielkie rzeczy.

C., ten od furiackiej jajecznicy, spokojnie hodował swoje literackie dziełko, to nasionko, jak się wyrażał; czasem wściekał się i żarł bekon, bo nie wiedział jeszcze, czy nasionko mu nie uschnie po drodze; z rozpaczy tak żarł i niepewności. Co rano dopisywał kilkadziesiąt słów, cztery-pięć linijek, miał to dokładnie policzone; a partia pisarzy wydajnych śmiała się za każdym razem, kiedy to wyznawał. Pili wino z kartonu, jedli chipsy i pytali: ile? Ile? Cztery-pięć stron chyba? No, nie za dużo, nie za dużo. Ale on wtedy mawiał: ja, proszę państwa, nie jestem taki utalentowany jak wy, ja nadrabiam uporem. (Tylko w dniach jajecznicy pisywał wiele stron jednym ciągiem, od rana do nocy, wkurzony i pełen wiary we własne moce; a następnego dnia wszystko skreślał, i znów jadł owsiankę).

Z Ruskiego też się śmiali, trudno było się nie śmiać, z tego pióra wiecznego, i z tych drobnych tików wschodnich, kiedy jadł czekoladę do wina, bo wino było za cierpkie (a reszta przecież w napadach wytworności porzucała piwo i piła wino z kartonu, i tym winem ośmielona mówiła, ależ ten Ruski dziwny jakiś). Więc Ruski milczał całymi dniami; ludzi się bał, bo brakowało mu języka; do obcego jedzenia miał stosunek nieufny. Nie pił, bo wychodziło za drogo. Współczuł mu trochę F., pisarz na dorobku, właśnie pracował nad swoim debiutem: pisał pamflet na Szwecję, widzianą w zwierciadle szwedzkiej reklamy. Tak mówił. Też jadł wyłącznie dania gotowe, ale gardził oczywiście jedzeniem Ruskiego, sam kupował droższe klopsiki, wyższej jakości, kupował zupy, ale nie w proszku, tylko w kartonie, porządne, z napisem "zupa włoska", "zupa hiszpańska", wszystkie ze szwedzkiej fabryki; kupował też ser w kilogramowym bloku. Znakomity, duński, mawiał, starcza na bardzo długo.

Była też C., Niemka o polskim nazwisku, spędzała całe dnie w lasach, a lasy tam, na Gotlandii, są dziwaczne, jakby karle, niziutkie, bo pod trawą zaraz skała; i pasą się w nich czarne owce, razem to wygląda jak ponura bajka.

C. siedziała wśród drzew z laptopem. Pisała sztukę o Holokauście, dramat dla dzieci w wieku przedszkolnym. Dom i miasteczko były bezczelnie piękne, więc jechała między drzewa, bo tam było dziwacznie, nieprzyjaźnie trochę, i mogła się lepiej wczuć w atmosferę. Wracała wieczorami i jadała już zupełnie zwyczajnie - ziemniaki, kiełbasy, cebula, grzyby, sporo piwa, jadała jak u siebie w domu, na wsi w Meklemburgii. Chętnie siadała przy naszym stole, szczególnie przy P., też Niemcu, który pisał powieść dla dojrzewających dziewczynek i jadał to samo, co ona. (Pisał powieść dla dziewcząt. Kiedyś zaczął książkę, miał nadzieję, że to będzie wielka literatura; ale wydawca powiedział, że bardziej się nada na literaturę dla młodzieży. To się nie sprzeda, tłumaczył wydawca, lepiej to przerobić, i P. posłuchał tej rady).

Jeden jedyny K. niczego nie widział, nie zaglądał nikomu w talerz, i sam pozostawał przezroczysty. Jego obecność oznajmiał suchy trzask, dwa razy dziennie, w godzinie lunchu i późnej kolacji. K. zaczynał właśnie książkę, sam dobrze nie pamiętał którą, trzynastą czy piętnastą, więc był skupiony i jak nie z tego świata. Pierwszego dnia kupił w Coopie wielką torbę mrożonek na cały pobyt: w każdym pudełku po dwie czarne tacki, w każdej tacce trzy wgłębienia: mięso, ziemniaki, warzywa. Do tego zupa w kartonie, chyba w sklepie w ogóle nie patrzył na smaki. (Przypomniał mi B., bułgarską tłumaczkę Prousta, którą kiedyś poznałem we Francji, w podobnym domu. Jak on, dzieliła dzień na porcje mrożonek, bo było jej szkoda czasu na życie; na śniadanie jadła konserwy, na kolację mrożonki z Carrefoura. Poza tym żywił ją Proust, przekonywała wszystkich uparcie, że pierwszy tom trzeba na nowo przetłumaczyć. A w chwilach ciemności, po winie, opowiadała, że jest sama, mieszka w bloku, a pod jej oknami zalegają śmieci; bo w takim żyje kraju, dlatego chowa głowę w swojego Prousta).

Fin jadł machinalnie przed komputerem, odrętwiały na świat, ogłuchły na wrzaski z kuchni. Grecy gotowali niemieckie jedzenie i chcieli się przy tym pobić, a Z. (jeszcze jeden Fin, ale pisał po angielsku) opowiadał o sobie z hinduskim akcentem i gotował makaron, jego hinduska dziewczyna znosiła do stołu dodatki. Jedno, czego mi czasem w Indiach brakuje, mówił Z., w Indiach od dwudziestu lat, to naszego europejskiego jedzenia, chociaż oczywiście uwielbiam indyjskie żarcie. Mówił tak i badał nitki makaronu; pytał A.: gotowałem dwadzieścia minut, myślisz, że wystarczy? A A., Hinduska, stawiała obok talerzy musztardę i ketchup, i mówiła, pogotuj jeszcze trochę, nigdy nie wiadomo. Tak jedli, trochę rozgotowanego makaronu, trochę musztardy z ketchupem. U nas w Indiach, mówiła ona, choć w jej mowie nie było cienia Indii, nie ma takich makaronów. Chociaż, dodawał Z. , ten jest trochę bez smaku, nie wiem czemu.

***

W tamtych dniach na wyspę przyjechał Leon. Chodziliśmy razem po wino do Systembolaget, a potem do Coopu po jedzenie (a Leon opowiadał mi między półkami swoje żywoty, swoje areszty, swoje internowania, swoje przygody szwedzkie). Kupowaliśmy ziemniaki i cebulę, pomidory, sałatę, śledzie, kupowaliśmy pasztetówkę i masło, wszystko, czego do życia trzeba.

Leon uwodził pannicę na stoisku z rybami, mrugał do mnie znacząco, stawiał głupie pytania, żeby tylko więcej mówiła; a Leon słuchał, urzeczony, bo ona mówiła z wyspiarskim akcentem, zupełnie inaczej od reszty. Gadała o łososiu, że ten kawałeczek czy nie za chudy, może wolisz inny kawałek, bardziej od środka, a Leon się wahał, że może tak, a może i nie, i ona znów gadała. (A jeszcze wcześniej chodziłem czasem do wesołka takiego, który z córką handlował serami, ukryty w bocznej uliczce; ten ser, perorował, tu niedaleko jest robiony, potrzebuje jeszcze dwóch-trzech dni, wtedy będzie najlepszy). I tak sobie wszędzie gadaliśmy o jedzeniu, bo ja byłem ciekaw, co się tam je, a Leon był głodny po prostu i chciał posłuchać ludzi.

Siedzieliśmy wieczorem nad strömmingiem, chudym śledzikiem z Bałtyku, nie takim tłustym jak atlantyckie śledzie i nie takim dużym; do tego ziemniaczane purée. Od stołu padały pytania, śledzia smażycie, takiego z zalewy? Co to za zapach? A to tylko gałka muszkatołowa była, dodana do ziemniaków. No to my z Leonem: a co, chcecie zjeść? Noo, jak można, krygowali się tamci, odrobineczkę tak tylko, żeby spróbować, i jedli, zadziwieni, to jest jakieś danie chyba z Ukrainy, jakieś wschodnie?

C., ten od jajecznicy i owsianki, od rzucania patelnią w dniach wścieklicy, jechał wtedy Platonem i nieodmiennie kończył Marksem. Jadł naszego strömminga i mówił, a, właśnie, Platon, proszę państwa, i coś tam labidził; bo lubił jedzenie, ale pogardzał sobą za tę słabość, więc musiał odpokutować wykładem. Nawet Hinduska próbowała śledzia, bo chciała być europejska, wkurzała ją ta cała India matka; tylko sera nie dawała rady zjeść, bo dla Hindusów ser to zgnilizna. Ruski uciekał od razu, kiedy gromadzili się ludzie, kiedy Leon zaczynał swoje koncertowe opowieści, kiedy się zaczynało picie, palenie i wrzaski.

Zawsze było tak samo, Grecy pierwsi wyciągali papierosy, a wtedy ci pozostali, ta partia klopsików z supermarketu, partia mrożonek i zup z tetrapaku, oni wszyscy też jakoś wstydliwie, boczkiem, sięgali po papieroski swoje gdzieś tam poukrywane, po żarcie, które było im obce, sięgali po swoje zapasy taniego wina, jakoś starali się pozapominać szybko, że nulla dies sine linea, że robota w pokoju czeka, i dawajże siedzieć do rana.

***

Nędzna jest miska pisarza, na wpół pusta i obtłuczona, myślałem, kiedy się tak rozbestwialiśmy. Ale nie z biedy jest nędzna: czasu im tylko szkoda, tym moim współmieszkańcom, ciekawości żadnej w nich nie ma. Są jak moje pomarłe ciotki, jak ich mężowie, ludzie niewykształceni, dbający, żeby grządki były równe, a płot pomalowany, żeby ogórki podlewać; ludzie, którzy nigdzie nie podróżowali, bo się bali pociągu, jeżdżenia, wszystkiego; przerażała ich myśl o wyjeździe, bo byli pewni, że pod ich nieobecność pojawią się złodzieje. Swoje mieszkania woleli od całego świata (mieli własne powody, ale to inna historia).

Tak i ci tutaj, kompani zza stołu na wyspie, dbają tylko o proste grządki swojej literatury, tak różni od swoich żarłocznych antenatów, zupełnie niepodobni do tamtych Balzaków, do tamtych Pepysów; jakby pochodzili z innego świata.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2011