Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Czterdzieści procent całej energii, jaką zużywa Europa, idzie na ogrzanie budynków. To nie wygląda wcale zielono, szczególnie w tych regionach, gdzie kaloryfery zasilają ciepłownie opalane węglem. Na co dzień mierzymy się z bolesnymi wizualnie skutkami tego problemu. Szeroko dokumentowana pasteloza spadła na kraj niejako przy okazji opakowywania osiedli styropianem, czyli ich dekarbonizacji.
Mierzi mnie ten słowotwórczy pokurcz (odwęglowienie nie brzmi wcale lepiej). Sam jednak wysiłek wydaje się słuszny i niepodlegający dyskusji. Ludzkość produkuje coraz lepsze izolacje i inteligentne systemy sterowania obiegiem powietrza. Ale oto na prostym, świetlistym szlaku inżyniera i urzędnika rozkraczył się ciągle jeszcze niewyrugowany ze społeczeństwa zwyczajny człowiek ze swoimi przyzwyczajeniami. W Niemczech ambitny cel redukcji zużycia energii w budynkach o trzy czwarte w 30 lat szlag trafi nie z braku pieniędzy na modernizację, tylko dlatego, że miłujący higienę naród lubi wietrzyć pokoje. I upiera się, by robić to tak, jak czynili pradziadowie: uchylając lufcik. Gdybyż jeszcze stosował zalecaną przez ekspertów metodę Stoßlüften, czyli szokowej wentylacji – otwieramy na oścież okno na 10 minut i gotowe! Ale to niemożliwe, z prostej przyczyny, której nie uwzględnili projektanci lepszego jutra: w każdym porządnym domu parapet służy do trzymania kwiatków i ozdób umilających paskudny nieraz widok za oknem. Okna zaś otwierają się do środka, zatem szokowy system wymagałby uprzątnięcia całego tego majdanu.
Bratki, hiacynt, rozmaryn, werbena, gliniane jajo, płaskie kamyki, osmalona pamiątkowa maszynka do kawy i liczne zdjęcia dzieci w ramkach – podnoszę wzrok znad blatu i nagle widzę swój zabarykadowany parapet jako problem planetarny. Oswajam mikroświat, czyniąc szkodę światu w skali makro. Na tym nie koniec. Przecież mój upór, żeby nie mieć kuchenki indukcyjnej, to brzemienny w konsekwencje gest.
Wiem, że jest energooszczędna, korzystałem często-gęsto w cudzych domach i lokalach, ale dalej jej nie znoszę. Przyznaję jej pomocnicze funkcje: można w try miga zagotować wodę na makaron. Albo odgrzać już gotową zupę (chociaż to sprawniej załatwi mikrofala – w dodatku zaoszczędzimy wodę na zmywanie garnka). Mógłbym mieć jedną pomocniczą płytkę z boku. Ale zasadniczo musi być żywy ogień.
Nie jestem aż takim nostalgikiem, jak mój serdeczny druh od garnka i butelki, który jeździ specjalnie na wieś, żeby robić bigos na opalanej drewnem kaflowej kuchni. To już się nie wróci. Nie w kamienicy, nie przy tym trybie życia. I nie kiedy miasta kaszlą od smogu. Gaz i jego płomień – ulotniejszy, bledszy – to dla mnie wystarczający kompromis. Muszę widzieć żywioł, muszę móc go regulować w ułamku sekundy.
Dlatego przenosząc się do kolejnych mieszkań, pytam zawsze: jest gaz? Coraz trudniej go znaleźć, zapewne z racji niewygody w podłączaniu i lęku przed wybuchem – a nie z powodu troski o klimat czy geopolitycznej niechęci do korzystania z ruskiej rury. Powiecie, że ilekroć pstryknę rano iskrą, aby zeszklić słoninkę i cebulę do jajka – czyli praktycznie codziennie – to Putin na Kremlu woła „Nu, molodec!”, a z arktycznego lądolodu odrywa się kolejna kra? Co gorsza, potem tę cebulę muszę wywietrzyć, ziębiąc mieszkanie. Dodacie, że cała ta miłość do ognia, wszystkie te atawizmy – to tylko tani wykręt, bo czemuż w takim razie nie śpię na gołej ziemi? Może się w końcu przełamię, jeśli za którąś bytnością w Berlinie zobaczę puste parapety. ©℗
Na ostatnie dni chłodu zróbmy sobie bardzo sycącą, choć w sumie nie taką ciężką dla wątroby zapiekankę, która mylnie bywa zwana „bakłażanami po parmeńsku”. Włoska nazwa nie brzmi: „melanzane alla parmigiana”, lecz odwrotnie: „parmigiana di melanzane”, i nie ma w tym odwołania do Parmy, z całym szacunkiem dla tego miasta, które dało nazwę szynce i serowi. To słowo w południowych dialektach określa drewniane listewki w żaluzjach, co zaś ma korzeń w łacińskim „parma”, czyli „tarcza”. Kroimy ok. 1 kg bakłażanów w cienkie plasterki (4-5 mm), jeśli mamy czas, to posypujemy je solą i przekładamy do durszlaka, dociskamy i czekamy pół godziny, aż odsączy się z nich część wody. W tym czasie przygotowujemy sos pomidorowy: dusimy aż do gęstości dwie puszki pomidorów na oliwie z dwoma ząbkami czosnku. Płuczemy i delikatnie suszymy bakłażany. Na patelnię wlewamy sporo oliwy i zaczynamy je smażyć. Kiedy osiągną złoty kolor (po ok. 3 minutach), przekładamy je na talerz wyłożony ręcznikiem papierowym. Można też spróbować zrumienić je na suchej patelni albo w piecu, wyjdzie lżejsze danie. Dno brytfanki ok. 20x30 cm smarujemy sosem, kładziemy warstwę bakłażana „w dachówkę”, dalej znów sos, plasterki mozzarelli, powtarzamy tak ze dwa razy, na wierzch oprócz sosu szczodra garść parmezanu. Pieczemy co najmniej pół godziny w 200 stopniach, aż utworzy się skorupka. Dobrze dać daniu „odpocząć” parę godzin i znów podgrzać przed podaniem. Znam takich, którzy wzmacniają moc tej tarczy przeciw smutkom, dokładając pośrodku warstwę cienko pokrojonej szynki.