Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jak pisał w poprzednim numerze "TP" ks. Adam Boniecki, autor przystąpił do pracy nad nią w porozumieniu z naszą redakcją. Jednak to wyłącznie autor odpowiada za zawarte w książce tezy, jej kształt i zawartość. Na żadnym etapie jego praca nie była z nami uzgadniana. Te - wydawałoby się - oczywistości wymagają wyjaśnienia, ponieważ ku naszemu zaskoczeniu treści w niej zawarte stały się - za sprawą wywiadów, których udzielił Roman Graczyk - przedmiotem publicznej debaty i pytań kierowanych pod adresem "Tygodnika".
Jesteśmy takim obrotem spraw zaskoczeni. Wypowiedzi Romana Graczyka o tajnych współpracownikach Służby Bezpieczeństwa w kierownictwie redakcji, bez podania nazwisk, szczegółów i kontekstów, stawiają wszystkich jej członków sprzed 1989 r. w sytuacji podejrzanych. Kiedy zaś w odpowiedzi na pytanie portalu "Frondy" o przyczyny odmowy wydania książki przez wydawnictwo Znak pada odpowiedź, że motywem jest zapewne fakt wykazania przez autora uwikłania środowiska "TP" w komunistyczny system w stopniu większym "niż »Tygodnik« chciałby przyznać" - okazujemy się również winni odmowy jej publikacji przez instytucję, z którą nie łączą nas obecnie żadne instytucjonalne czy personalne związki, o wpływie na jej politykę wydawniczą nie mówiąc.
Z wypowiedzi Romana Graczyka dowiadujemy się, że wspierając Sobór Watykański II ludzie "Tygodnika" służyli de facto komunistycznej władzy i choć pismo "nigdy nie sprzeniewierzyło się swojemu sensus catholicus" i nigdy "nie szło na pasku", to jednak "dało się wpuścić w maliny", bo "w entuzjazmie prosoborowym, tak daleko idącym, ludzie ci gubili z oczu fakt, że są manipulowani". Więc szli na pasku czy nie szli? Kto nimi manipulował? Padają kolejne oskarżenia i żadnych dowodów...
Nie sposób z tymi wypowiedziami polemizować, bo albo nie wiemy, o kim mowa, albo mamy do czynienia z mglistą tezą, która bez zapoznania się z materiałem dowodowym wydaje się niepoważna. Wielka szkoda, że autor rozpoczął debatę, nie dając jej potencjalnym uczestnikom szansy na rzeczowe odniesienie się do swoich tez. Zapewne są to zabiegi marketingowe mające podgrzać atmosferę wokół przyszłej publikacji. Tym trudniej nam się z takim postępowaniem pogodzić. Książkę zrecenzujemy na łamach "Tygodnika" po jej wydaniu.