W Szwajcarii

Na rogu Freie Strasse i Kaufhausgasse obracał się diabelski młyn. Siąpił deszcz i było rano. Faceci w kapturach sprawdzali urządzenia. Kręciła się pusta karuzela. Patrzyłem na to z okna hotelu. Szwajcaria zaczynała dzień.

25.11.2019

Czyta się kilka minut

Ilekroć tu przyjeżdżam, czuję się tak, jakbym dotarł na biegun cywilizacji. Albo do domku dla lalek: musisz się pilnować, żeby czegoś nie potrącić. Żeby nie było, że kręcę nosem: to nie jest wina domku, tylko moich odczuć, odczuć syna innej przestrzeni cywilizacyjnej. Przyzwyczajony do przypadku, chaosu, ostrych krawędzi rzeczywistości, jak jakiś zwierz węszę za niebezpieczeństwem, drugim dnem albo zasadzką. Po prostu nie ufam, że ten świat da się tak poukładać.

No więc sprawdzali karuzelę, w budce obok mężczyzna w czerwonej czapce rozpalał ruszt z kasztanami i podgrzewał w srebrnym samowarze wino. To wszystko jakby dla nikogo, bo jednak deszcz i ósma rano. Bruk lśnił, czasem zaiskrzył pantograf tramwaju. Jednak była w tym głębsza celowość. Po prostu raz puszczone w ruch musiało funkcjonować, powielając własną doskonałość. Bez ostentacji, bez nowobogackiego blichtru, bez krzykliwości. Wedle naszej miary nawet wstydliwie. Tylko czasem wieczorem, po pustawych ulicach przemknął czarny merc za 200 tysięcy euro, a z uchylonych okien dudnił podkręcony bas, od którego drżało szwajcarskie powietrze. I zapewne spędzał sen z oczu prawdziwym Szwajcarom. Tak było w Bazylei i potem w Zurychu. I tu, i tam wciąż padał deszcz, a ja zastanawiałem się nad swoją obcością.

Byłem dzieckiem biedy, komunizmu i peryferii, a jednocześnie nie wyobrażałem sobie, że mógłbym to dziedzictwo wymienić – dosłownie i symbolicznie – na dziedzictwo szwajcarskie. Ten kraj napełniał mnie obawą. Spacerując po lśniących od deszczu uliczkach zuryskich i bazylejskich starówek, tak wydawałoby się wymiecionych z życia, tak zanurzonych w spokojnym trwaniu, nieustannie myślałem: co dalej? Czy jako gatunek doszliśmy już do jakiejś ściany? To znaczy Szwajcaria doszła w naszym imieniu. I teraz możemy oglądać jako ideał, do którego powinniśmy wszyscy dążyć. Że za tą ścianą nie ma już nic wartego uwagi. Że to jest koniec, koronacja gatunku i wzorzec z Sèvres człowieczeństwa: spokojne trwanie w idealnych w miarę możliwości warunkach. Do tego przecież dążymy. Wszyscy byśmy chcieli, a tylko im się udało. Popijałem bourbona pod kawiarnianym parasolem i patrzyłem na szary Limmat. Barman chciał mi dać paczkę orzeszków gratis, bo to był już mój drugi bourbon u niego tego dnia. Zdziwił się, że nie chcę. Nie chciałem, bo zajęty byłem rozmyślaniem o sprawiedliwości: co w takim razie z resztą? Z tymi wszystkimi spragnionymi, a jednak pominiętymi w podziale łaskawych losów? Co z tymi, których życie jest udręką i niewypowiedzianym trudem? Co z tymi, którym każdego dnia grożą głód i zagłada? Czy w jakiejś uniwersalnej perspektywie ta moja symboliczna Szwajcaria nie jest im coś winna? Och, nie w sensie humanitarnym, bo tutaj zapewne stara się jak może, ale w sensie ogólnej, powiedzmy – wszechświatowej równowagi. Że ma zbyt wiele, zbyt kole w oczy, że jej doskonałość w końcu stanie się zbyt wyzywająca, by wszystkie wyklęte ludy ziemi mogły to znieść. Nas, bezpiecznych i zamożnych, czyli Szwajcarię symboliczną.

Następnego dnia odlatywałem. Widok terminalu nieco mnie pokrzepił. Wszyscy, bogaci, biedni, czarni, biali, żółci, ci, którym bilety kupiły wielkie korporacje albo literaturhausy, i ci, którym przelot finansowały rodzinne składki gdzieś w głębi wynędzniałych kontynentów, uchodźcy, turyści, przedsiębiorcy, kobiety w kwefach, backpackerzy w szortach – wszyscy przypominaliśmy bydło. Uwięzione w zagrodach i przepędzane. Stłoczone, dyszące, spocone. I wystraszone, że w końcu się coś zatnie w tej cywilizacyjnej maszynerii transportu ludzkiego mięsa, coś się zatnie w mechanizmie całego świata. Tak, byliśmy jak bydło potulnie stłoczone i odczłowieczone. Częściowo rozebrane, bose, obmacywane, odarte z intymności, w opadających spodniach. Pakowałem rozbebeszoną torbę, wsuwałem pasek w szlufki i znowu myślałem o sprawiedliwości. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2019