W kulisach

Pisząc o polskiej scenie politycznej i jej obrzeżach, wykorzystuję mniej więcej 30 procent swojej realnej wiedzy. Inaczej być nie może.

15.12.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

W "Polsce the Times" Michał Karnowski ubolewa, że w partiach solidarnościowych ich liderzy o pięknych antypeerelowskich życiorysach nie dochowali się innych następców niż "dynamicznych i brutalnych asystentów", na tyle sprytnych, że "wiedzących, iż SMS-ów z poleceniami liderów nie należy nigdy kasować".

Kto ukrywa SMS-y

Tajemniczy fragment dotyczy prawdziwej i dość świeżej historii. Oto pewien młody polityk jednej z dwóch głównych partii przechowuje własną komórkę, a w tej komórce SMS-a od politycznego przywódcy, licząc, że może mu się jeszcze kiedyś przydać. Kiedy? Kiedy będzie miał kłopoty, a partia zechce się go wyprzeć. Historia jest znana wąskiemu gronu wtajemniczonych, ważnych polityków tego ugrupowania, za to kompletnie nieznana opinii publicznej.

I znana być nie może.

Dziennikarze, którzy o niej wiedzą, nie mogą jej upublicznić. Fakt, że ją poznali, jest wyrazem zaufania ważnych polityków, którzy opowiedzieli ją im tytułem anegdoty, ale przecież nie wyposażyli w narzędzia ułatwiające dekonspirację. Kto by napisał w gazecie: "X przechowuje SMS-a od Y" (a Y to nazwisko nieustannie obecne na pierwszych stronach gazet), mógłby mieć trudności z udowodnieniem tej informacji. Może ta wiedza przyda się kiedyś w przyszłości, złożona do kupy z innymi stanie się newsem. A może jedynie ułatwi wtajemniczonym żurnalistom ogólną orientację w logice współczesnej polityki. Pomoże im wyrobić sobie opinie na temat jej zasad.

Na pytanie zaprzyjaźnionego historyka Jerzego Eislera odpowiedziałem kiedyś, że pisząc teksty, wykorzystuję mniej więcej 30 procent realnej wiedzy o polskiej scenie politycznej i jej obrzeżach. Profesor zadał to samo pytanie dwóm moim kolegom, zajmującym się tym samym, co ja, i padła podobno ta sama liczba: 30 procent.

To wystarczy, aby nam stworzyć wizerunek zblazowanych facetów, którzy w sejmowych barach i przysejmowych kawiarniach delektują się informacjami i plotkami niedostępnymi dla szarego człowieka. Taką wizję dziennikarzy kultywują w swoich pogwarkach np. internauci. Według nich głównym powołaniem dziennikarskiego mais­treamu nie jest opisywanie rzeczywistości, ale jej zatajanie.

Plotki z cmentarza

Ta wizja ma oczywiście coś wspólnego z rzeczywistością - by przypomnieć doświadczenie z okolic afery Rywina, gdy kilka osób chlubiło się tym, że sprawą się nie zajęło, bo nie chciało wchodzić w paradę Adamowi Michnikowi. Ale z drugiej strony nie wszystko nadaje się do ogłoszenia i to wcale nie z powodu przekonania autora, że opinia publiczna nie dojrzała do prawdy.

Oto nie tak dawno publicysta "Rzeczpospolitej" charakteryzując pewnego znanego polityka, napomknął, że w sferach biznesowych człowiek ów bywa nazywany "Mister five percent", co jest czytelną aluzją. Wystarczyło jednak groźne sprostowanie bohatera tekstu, aby publicysta dał za wygraną, przepraszając za dywagacje.

Takie plotki, domniemania, powiedzonka krążą (poświadczam to) naprawdę. Autor nie wziął ich z powietrza. Czy są prawdziwe? Nie wiem. Z pewnością w razie ewentualnego procesu urażonej postaci publicznej z gazetą nikt nie wziąłby za nie odpowiedzialności. Publicysta zostałby na placu boju sam, ze swoimi przypuszczeniami i wrażeniami. Tego nie rozumieją internauci, którzy na swoich blogach spekulują i insynuują na potęgę (czasem zresztą w słusznych i uprawnionych kierunkach), nie odczuwając na karku gorącego oddechu adwokatów ewentualnych pokrzywdzonych.

Jeśli jednak internetowe media staną się naprawdę opiniotwórcze, tacy adwokaci się pojawią. Reakcja szczecińskiego prezydenta na zwykłe obelgi w sieci są pierwszym sygnałem, że tak będzie.

Skądinąd, gdy przychodzi podjąć decyzję: publikować czy nie, na przeszkodzie mogą stanąć nie tylko obawy przed sądem czy szerzej: przed konfliktem z kimś wpływowym i ustosunkowanym. Bywają historie smaczne i brzmiące wiarygodnie, a jednak nieprawdziwe. Warto mieć tego świadomość. Także i wtedy, gdy historii nie wykorzystujemy, ale odkładamy w archiwum pamięci, aby wyrobić sobie prawdziwy obraz świata.

Kilka lat temu, wkrótce po 1 listopada 2006 r., pewien bardzo znaczący polityk opowiedział mi coś, na co każdy rasowy dziennikarz zastrzygłby uszami: "Proszę sobie wyobrazić, że w dzień Wszystkich Świętych zamknięto na parę godzin sporą część cmentarza Bródnowskiego, bo minister Wassermann musiał odwiedzić czyjś grób" - mój rozmówca kręcił ze zgrozą głową. Tak się złożyło, że mam na Bródnie rodzinne groby. 1 listopada byłem na cmentarzu i rzeczywiście z tajemniczych przyczyn policja odgrodziła jego część dla publiczności. Trudno było takie zdarzenie zapomnieć. W dodatku Zbigniew Wassermann sprawiał w tamtych czasach wrażenie polityka chimerycznego i apodyktycznego. Zdolnego do podobnego kaprysu.

Popędziłem do swojej redakcji (wówczas był to "Newsweek") i zażądałem, aby informację sprawdzono. Okazało się, że krakowianin Wassermann Dzień Wszystkich Świętych spędził w swoim rodzinnym mieście. Do dziś jestem przekonany, że mój rozmówca wierzył w to, co opowiadał. Nie zmienia to faktu, że wprowadzał mnie w błąd. Co by się stało, gdybym zamiast sprawdzić, użył tej krzywdzącej anegdoty, zakładając, że brzmi przekonująco i jest opowiedziana w dobrej wierze? A nie każdą taką opowieść sprawdzić równie łatwo.

Kto nie wierzył w Rywina?

Ale bywa też ostrożność, która nie jest błogosławiona. Jak wielu innych dziennikarzy historię wyprawy producenta Lwa Rywina do Adama Michnika poznałem latem 2002 r., na wiele miesięcy przed tekstem w "Gazecie Wyborczej". Opowiedziała mi ją, bez wielu szczegółów, a jednak względnie precyzyjnie, koleżanka z "Gazety". Jak wynika z późniejszych dochodzeń komisji śledczej, realizowała w ten sposób zalecenie swoich przełożonych, którzy z tajemniczych powodów kazali swoim dziennikarzom puszczać ją "w miasto" - ale bez odpalania na łamach gazety.

Spełniłem wtedy swoją dziejową rolę, powtarzając historię kolegom, którzy redagowali rubrykę "Z życia koalicji. Z życia opozycji" we "Wprost" - Robertowi Mazurkowi i Igorowi Zalewskiemu. Oni zaś skontaktowali się z ową dziennikarką i jako pierwsi puścili opowieść w świat - w swoim tygodniku. Lecz nawet czytając o całej sprawie we "Wprost", wciąż trochę lekceważyłem ciąg zadziwiających zdarzeń, uznając go raczej za smaczną i niepewną w szczegółach anegdotę niż punkt wyjścia do poważnej afery.

Może zmyliła mnie droga, jaką historia ta przebyła - kontrolowany przeciek ze szczelnego zwykle wnętrza "Gazety" wydawał się raczej narzędziem jakiejś piętrowej intrygi niż dramatycznym wołaniem o komisję śledczą i dochodzenie prokuratury. A może uśpił mnie wcześniejszy natłok innych domniemań i spekulacji, jakich w erze wczesnego Millera nie brakowało? Wreszcie - przyznam ze wstydem - byłem znacznie mniej niż dziś przyzwyczajony do tego, że afery z wyższych sfer są od tego, by wypływać na wierzch. Takie to były czasy.

Na pociechę czytelnikom wypada jednak powiedzieć, że polskie życie publiczne długi czas ewoluowało w dobrym kierunku. Na powierzchnię wypływało coraz więcej, a nie coraz mniej. Kiedy w 1998 r. obserwowałem sejmową komisję kultury, na której znany poseł SLD prześcigał się ze znanym posłem AWS w stawianiu wniosków korzystnych dla prywatnych telewizji, usłyszałem od wtajemniczonego kolegi: "Nie wiesz? Oni są obaj z Polsatu". W rok później Jacek Łęski i Rafał Kasprów napisali w "Rzeczpospolitej" tekst "Polska Partia Solorza", objaśniający naturę lobbystycznych powiązań wielu czołowych polityków (ponad podziałami) z właścicielem najważniejszej prywatnej telewizji.

Prawdziwe zatrzęsienie takich tekstów przyniosła właśnie afera Rywina. Luiza Zalewska, może najsprawniejsza interpretatorka wiedzy z pogranicza biznesu i polityki, napisała wtedy bardzo wiele o tym, kto w obozie postkomunistycznym gra na kogo. Objaśniała pozornie "obiektywne" ekonomiczne i finansowe decyzje - a to polityczną korzyścią jednego czy drugiego środowiska, a to faktem, że ktoś pijał z kimś wódkę przed dwudziestu laty na obozach ZSMP czy ZSP. Sama mówiła wtedy, że wcześniej nie przychodziło jej do głowy, aby ktoś mógł takie artykuły pisać, ktoś inny puszczać, a jeszcze ktoś inny nie iść z nimi do sądu.

Grzebanie w głowie Tuska

Równocześnie coraz powszechniejszy zaczął się też stawać inny typ wiedzy, którą nazwałbym wiedzą z pogranicza polityki i psychologii. Kiedy ktoś opowiedział mi poufnie historię o Donaldzie Tusku, który podczas kampanii 2005 r. zaczął nagle nosić obrączkę, aby go z nią fotografowano, a ktoś inny naświetlił mi szczegóły jego psychicznego załamania pod wpływem historii z "dziadkiem z Wehrmachtu", pojąłem, że - zgodnie zresztą z najlepszymi zachodnimi wzorcami - będzie to już niedługo atrakcyjne łowisko.

Są tacy, którzy się na takie "psychologizowanie" zżymają - ostatnio Maciej Wierzyński w "Pressie" - ale nie ulega wątpliwości, że (choć może tego jest ciut za dużo) polityka stała się dzięki temu bardziej zrozumiała i atrakcyjna.

Co nie znaczy, że w obu przypadkach nie doszliśmy (my - dziennikarze) do ściany. Plątaniny polityczno-biznesowe, owe pajęczyny, były opisywane coraz sprawniej, a jednak z coraz mocniejszym poczuciem dziennikarskiej bezsilności. Nawet jeśli dziś dobrze już wiemy "kto z kim i dlaczego", niewiele to zmienia. Krzysztof Bondaryk stanął z błogoslawieństwem premiera Tuska na czele najpotężniejszej służby specjalnej kraju z ewidentnym bagażem biznesowych powiązań, które powinny mu przeszkadzać - ale nie przeszkadzają.

Ostatnio zresztą ten typ dziennikarstwa zaczyna przeżywać pewien kryzys. Czy dlatego, że jest ono szczególnie drogie, a media stają się coraz biedniejsze? Czy może dlatego, że podobne teksty biją najczęściej w pupilka mediów - Platformę? Tak czy inaczej świat dość dobrze rozpoznawany i opisywany zaczyna znowu tonąć we mgle.

Zresztą i ta rozpoznawalność staje się problemem. W dobie globalizacji ekonomii poseł Chlebowski naprawdę może się wydawać prawie nieszkodliwym kuglarzem.

Z kolei dziennikarstwo psychologiczno-polityczne ma się dobrze, ale stało się terenem łowów coraz lepiej zorganizowanego przemysłu PR-owskiego. Owe przecieki z rozmów prezydenta z premierem w cztery oczy, owe opowieści o załamaniach Lecha Kaczyńskiego i rozterkach Donalda Tuska, są często produkowane lub obrabiane przez całe sztaby. Nie było właściwie plotki, której nie podsuwano dziennikarzom - od alkoholizmu lokatora prezydenckiego pałacu po bicie żony przez lidera Platformy Obywatelskiej, a ich jałowość nauczyła nas wszystkich cynizmu i ostrożności.

Gdy czyta się "relacje z relacji" w kręgach Tuskowego dworu, nader łatwo rozpoznać, kto jest zainteresowany daną wersją zdarzeń: czy sam premier, czy konkurujący z nim na informacje dawny najbliższy współpracownik Grzegorz Schetyna. Także w PiS wersje spin doktorów, Zbigniewa Ziobro czy pomniejszych graczy fruwają w powietrzu. Wysłuchawszy tego samego dnia dwóch radykalnie rozbieżnych wariantów tego samego prostego zdarzenia, największy rutyniarz, człowiek najbardziej doświadczony, ma dość. I najchętniej nie pisałby niczego.

Nie ma dymu bez...

Jedno zmieniło się trwale. W latach 90. duża grupa dziennikarzy odmawiała wiary w istnienie drugiej, trzeciej lub czwartej utajonej warstwy wydarzeń. Potępiano samo ich dostrzeganie, a dostrzegających wrzucano do worka z napisem "spiskowa teoria". Kiedy sformułowałem w "Życiu Warszawy" nieodkrywczą skądinąd myśl, że różni politycy i partie wchodzą w doraźne alianse z Lechem Wałęsą, bo mają na widoku własne korzyści i interesy (np. związane z lustracją) Jacek Żakowski jeszcze po latach przedstawiał mnie jako niepoważnego obsesjonata. Dziś sam z upodobaniem korzysta z tej metody. Np. twierdząc, że wie na pewno, iż Janusz Kurtyka objął prezesurę IPN po trupie swojego konkurenta. Choć po prawdzie znamy jedynie poszlaki, cienia dowodu.

Po drugie, potwierdza się teza, że niezależnie od bałamutności poszczególnych opowieści - przeważnie nie ma dymu bez ognia. Janusz Tomaszewski stał w cieniu podejrzenia jako bohater lustracyjnego skandalu nieomal od pierwszego dnia swojego urzędowania w roli mocnego człowieka AWS, choć mówiono o tym tylko w sejmowych knajpach. W końcu musiał z tego powodu odejść ze stanowiska, a był potężnym szefem MSWiA. Przemysł hazardowy był tematem najdzikszych plotek i domniemań nieco później. Niektóre z nich stały się tematem debaty po latach.

Nigdy nie zapomnę charakterystycznej sceny. W Sejmie AWS-owskim (1997-2001) idę korytarzem w towarzystwie polityka prawicy. Mijamy innego prawicowca. "Niech pan patrzy, to typ spod ciemnej gwiazdy" - pokazuje mi go nieznacznym ruchem głowy mój rozmówca. Kilka dni później mijamy się w odwrotnej konfiguracji. "Pan patrzy, czego tu chce ten typ spod ciemnej gwiazdy" - słyszę tym razem od tego drugiego. Co zabawne, obaj mieli rację.

Ale dziennikarz nie może tego wszystkiego napisać z nazwiskami. Nie udowodni.

Piotr Zaremba jest publicystą dziennika "Polska the Times".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2009