Przecieki nasze powszednie

Kraj, który pozna kulisy "prac nad ustawą" Chlebowskiego i Drzewieckiego, stanie się chyba lepszy. Jednak choć przeciek spełniać będzie rolę terapeutyczną albo i polityczną, do prawdy nas nie zbliży.

27.10.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Gdy słyszę, jak dziennikarz narzeka na przecieki, to na początku reaguję zdziwieniem. Bo dla każdego rasowego dziennikarza jest to narzędzie pracy, droga do wiedzy, okno na świat. Może przeżywać tysiące dylematów związanych z wykorzystaniem tego czy innego materiału, który wypłynął z instytucji zobowiązanej do przestrzegania tajemnicy. Może kompletnie nie szanować tego, który przecieku się dopuścił i jest informatorem, dostrzegać jego marne motywy i w związku z tym odczuwać, że jest to swoisty pakt z diabłem - bo przecież nie opatrzymy opublikowanego materiału stwierdzeniem, że potępiamy nasze źródło. Ale deklarowana wrogość dla przecieków jako zasady? Włączanie się w kampanię uszczelniania? Nawoływanie do tego w najszlachetniejszej nawet intencji? Toż to byłoby zawodowe samobójstwo! A w każdym razie strzelanie sobie w stopę albo odcięcie dziennikarskiej dłoni.

Tropem głębokiego gardła

Walka z przeciekami co do zasady wydaje mi się nielogiczna nie tylko z czysto zawodowego punktu widzenia. Po co demokratyczne społeczeństwa ustanowiły ochronę dziennikarskiej tajemnicy, jeśli nie dla usankcjonowania sytuacji, gdy w imię dobra publicznego przekazanie obywatelom sekretnej informacji koliduje wprawdzie z innymi, także uzasadnionymi dobrami, ale jest pożądane?

Klasyczne demokracje usankcjonowały przeciek, po części prawnie, a na pewno politycznie i moralnie, nawet gdy nie w każdej sytuacji były pewne jego pozytywnej roli. Przywołajmy czas wyjątkowych przewartościowań, jakie Stanom Zjednoczonym przyniosły lata 70. XX wieku. Był to czas skrajnej nieufności wobec władzy, czas debaty wokół jej nazbyt szerokich uprawnień i wokół prawdziwych, wyolbrzymionych oraz urojonych nadużyć służb specjalnych, administracji, armii, rządu.

Gdy w roku 1971 "New York Times" zdecydował się zamieścić w cyklu tekstów tajny raport Pentagonu na temat amerykańskiego zaangażowania w Wietnamie, sąd federalny zareagował zakazem kolejnych publikacji - w imię ochrony amerykańskiej racji stanu. Te argumenty sędziów można zrozumieć, bo był to akurat przypadek wyjątkowo drastycznego zderzenia różnych racji: obywateli, którzy chcą prawidłowo osądzić utajnianą przed nimi politykę państwa, i narodowego interesu, który każe chronić wrażliwą sferę obronności. A jednak wyrażając zrozumienie dla sędziów, nie umiemy też - przynajmniej ja nie umiem - zanegować racji dziennikarzy.

Z pewnością te graniczne przypadki nie zmieniają ogólnego wrażenia: w wielu przypadkach przeciek pomógł ukrócić realne patologie. Nie interesuje nas już dzisiaj motyw Josepha Felta, nazywanego przez Boba Woodwarda Głębokim Gardłem, który jako zastępca szefa FBI mógł kierować się urażoną ambicją czy czymkolwiek innym, a jednak swoimi sekretnymi informacjami naprowadził dziennikarzy na trop grubych i budzących obrzydzenie nadużyć władzy, które nazwano aferą Watergate.

Nie potrzebuję dodawać, że usunięty w końcu z urzędu falą społecznego oburzenia prezydent Nixon stawiał znak równości między publikowaniem tajnych dokumentów, ważnych dla obronności państwa, i przeciekami, które pomogły zdemaskować jego agentów, porównanych potem przez amerykańskiego senatora Sama Ervina (z przesadą, ale nie bez przyczyny) do gestapowców. Grzechy wściekłej władzy wydają się w tym przypadku - i w wielu innych - dużo większe niż wścibskich dziennikarzy i ich małostkowych lub prowadzących własne gry informatorów. Warto o tym pamiętać szczególnie wtedy, gdy zaczynamy się oburzać na polskie przecieki.

Belki we wszystkich oczach

W naszej debacie na ten temat tkwi grzech widzenia belki w cudzym oku, a niedostrzeganie jej we własnym (o źdźble nie wspomnę, bo od dawna mowa jest wyłącznie o belkach). Gdy "Gazeta Wyborcza" oskarża inny tytuł prasowy o to, że staje się "drukarką CBA", bo zamieszcza przekazane jej stenogramy z podsłuchów, przeprowadzanych przez tę służbę, to bez trudu można udowodnić, że inwektywy są tu zbędne. "GW" pisze bowiem o praktyce, którą sama stosuje, tylko korzystając z informacji innych instytucji, stojących wobec CBA z drugiej strony politycznej barykady.

Czy "Gazeta" byłaby w stanie zrekonstruować tak szczegółowo inne śledztwa CBA, gdyby nie wszechstronna pomoc kontrolowanej przez Platformę Obywatelską prokuratury? Oczywiście, że nie. Można by nawet stwierdzić, że wykorzystanie dokumentów przytaczanych in extenso jest odrobinę bezpieczniejsze niż relacji anonimowych śledczych, które trudno zweryfikować i którym w wielu wypadkach trzeba wierzyć na słowo.

W każdym z tych przypadków gazeta - "Rzeczpospolita", "Wyborcza" czy jakakolwiek inna - ponosi ryzyko. W każdym staje się elementem i narzędziem politycznej rozgrywki. Ale równocześnie udziela czytelnikom ważkich i niedających się uzyskać w inny sposób informacji. Która wartość przeważa? O każdej historii należałoby dyskutować oddzielnie.

To prawda, że dzieje III RP to dzieje przecieków. Licytowanie się więc, kto w którym momencie to robił, a kto się wtedy oburzał, nie ma większego sensu. Robili to wszyscy i oburzali się wszyscy.

Sam w czasie afery Józefa Oleksego, jako dziennikarz "Życia Warszawy", razem z "Wyborczą" i "Rzeczpospolitą" brałem udział w walce na przecieki - i na tym korzystałem. Zarówno służby Andrzeja Milczanowskiego, jak i w mniejszym stopniu członkowie komisji sejmowej badającej tę aferę (jej obrady były utajnione), za pośrednictwem prasy zasypywali opinię publiczną dowodami, jak związane z SLD organy władzy próbują ukręcić łeb sprawie. Dowody były prawdziwe, co nie znaczy, że racje stron zasadniczego sporu (czy Józef Oleksy był agentem, a Milczanowski działał w sposób praworządny) da się opisać w konwencji zerojedynkowej. Czy informowanie społeczeństwa o matactwach przestraszonych prokuratorów miało sens? Moim zdaniem - tak, nawet jeśli cała gra była piętrowa i przerastała nas, dziennikarzy.

Wojna na kwity i plotki

Drugim grzechem w dyskusji o przeciekach jest - pomijając już wątek odpowiedzialności dziennikarzy, którzy zawsze będą mieli pokusę, aby informować - próba oceniania wszystkich sytuacji jedną miarą. Tymczasem najgorsze świadectwo polskim elitom rządzącym wystawiają prasowe "wrzutki" - najbardziej prozaiczne i często wręcz niezauważane.

Jeśli rozmowa w cztery oczy prezydenta z premierem jest natychmiast wynoszona do gazet i szeroko relacjonowana, to dla nas, dziennikarzy, gratka (choć możemy być "wpuszczani w maliny", przecież świadków bezstronnych w takich przypadkach nie ma). Natomiast w następstwie takich epizodów nasze państwo jawi się jako głęboko niepoważne - takie, w którym jeden polityk nie może zaufać innemu, często w sprawach wymagających najwyższej odpowiedzialności i powagi. Tak akurat 10 lat temu nie było, ale teraz jest. Wojna na kwity i plotki w okresie polskich starań o tarczę antyrakietową - w istocie rzeczy wojna o to, kto na tych staraniach zarobi marketingowo - ośmieszyła polską dyplomację.

Pytanie, czy media powinny korzystać z produktów tej wojny bardziej powściągliwie - pozostawiam bez odpowiedzi. W dobie coraz brutalniejszej wojny konkurencyjnej, nas, dziennikarzy, może tłumaczyć tylko następujące przekonanie: jeśli z tego nie skorzystam, to skorzystają inni. I być może zrobią to z jeszcze większą dezynwolturą, opatrzą jeszcze bardziej niemądrym komentarzem.

Kryzys państwa inaczej

Nieco inaczej patrzę za to na przecieki, które w teorii mają służyć walce z nadużyciami jakiegoś segmentu władzy - na przykład służb specjalnych, wymiaru sprawiedliwości itd. Nie każdy taki przeciek zasługuje na mechaniczne zaufanie, ale każdy powinien być traktowany jako potencjalny materiał dla mediów - do publikacji, a potem do dyskusji.

Za czasów rządu PiS "ciekli" niezadowoleni z praktyk ekipy Zbigniewa Ziobry prokuratorzy, teraz z kolei "cieknie" CBA zaniepokojone, że ludzie Donalda Tuska mogą ukręcić łby kolejnym aferom. Oceńmy to spokojnie - za każdym razem sprawdźmy, ale nie uznawajmy za przejaw groteskowego folkloru: ot, walka polityczna, nie warto się nią zajmować, lepiej odwrócić się z pogardą.

Gdy w roku 2004 "Rzeczpospolita" ujawniła sprawę tak zwanego przecieku starachowickiego (korzystając z informacji swoich źródeł w policji), jedna z szanowanych publicystek nie tylko wzywała do lekceważenia tej historii, ale usiłowała publicznie, przed telewizyjnymi kamerami, zdekonspirować wysokiego funkcjonariusza CBŚ, który miał stać za tą rewelacją. Tymczasem takie przecieki są zwykle symptomem kryzysu państwa, jednak o kryzysie świadczy nie fakt, że jakiś funkcjonariusz (policjant, urzędnik czy prokurator) sięgnął po tak nietypową, sprzeczną z całą służbową pragmatyką metodę komunikowania się z opinią publiczną. Znacznie istotniejsze bywa samo nadużycie - stan trwałej patologii, który nie pozostawia takiemu funkcjonariuszowi innej drogi.

Oczywiście, przeciek ma zawsze swoje negatywne strony. Trzymając się ostatnich zdarzeń: tajna służba, która uzna, że nie ma innej drogi, jak "wypuścić" do prasy owoc wielomiesięcznej pracy operacyjnej, podważa własną wiarygodność. Jeśli ujawnia kulisy negocjacji prywatyzacyjnych, wystawia też na szwank wiarygodność handlową własnego kraju. Trudno się oprzeć wrażeniu, że taki gest jest zawsze odrzuceniem drogi, którą można uznać za normalną. Komisja śledcza, a być może tylko historycy będą musieli ocenić, czy Mariusz Kamiński miał lepszy sposób niż publikacja w "Rzeczpospolitej" na przecięcie rozmaitych wrzodów, na jakie - we własnym mniemaniu - natrafił.

Kraj będzie lepszy

A jednak uznając te wszystkie argumenty, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kraj, który pozna kulisy "prac nad ustawą" posłów Chlebowskiego i Drzewieckiego albo kulisy niefortunnej działalności prywatyzacyjnej urzędników (nawet jeśli nie złamali prawa) będzie lepszy, a nie gorszy. Czy to argument za przeciekaniem instytucji, które ze swojej natury powinny być hermetyczne? W żadnym wypadku. To raczej kwestia wrażenia, że kraj nasz nie jest wciąż na tyle normalny, aby wierzyć wyłącznie zwykłym procedurom i utartym rozwiązaniom.

Co powiedziawszy, sam po części podważę swoją wiarę w dobroczynną rolę przecieku. Byłaby ona większa, gdybyśmy mieli przynajmniej kilka wiarygodnych instytucji i utartych standardów.

USA w czasach przecieków Felta do "Washington Post" był krajem upiornych praktyk ludzi Nixona, włamujących się do gabinetów psychiatrów, by znaleźć dowody szkalujące jego przeciwników. Ale był to również kraj niezależnych prokuratorów, zdolnych oprzeć się naciskom tegoż prezydenta, sensownych procedur śledztw parlamentarnych i Sądu Najwyższego, który potrafił jednogłośnie (z udziałem czterech nominatów Nixona) zażądać od niego kluczowego dowodu w sprawie.

Polska tego wszystkiego nie ma, grozi nam zatem, że przeciek spełniać będzie rolę terapeutyczną i czasem polityczną, ale do prawdy nas zbytnio nie przybliży. Zwłaszcza takiej, którą uznaliby prawie wszyscy; że prędzej zabije pojedynczego polityka, niż wyświetli mechanizmy. Działanie Mariusza Kamińskiego nie niepokoiłoby mnie (przy całej świadomości jego dwuznacznych kontekstów), gdyby na końcu było uczciwe śledztwo - w Sejmie lub prokuraturze. Gdybyśmy się mogli dowiedzieć, jak było w rzeczywistości. A to ciągle mocno wątpliwe. Więcej niż wątpliwe.

Piotr Zaremba jest publicystą dziennika "Polska. The Times".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2009