W cieniu Pałacu Sprawiedliwości

Pisarze francuskiej literatury postkolonialnej, Trouillot Chamoiseau czy Laferrière, nie pragną już wyrwać korzeni swoich książek ze slumsów i peryferii,...

21.10.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Mateusz Kaniewski
/ il. Mateusz Kaniewski

...ich marzeniem nie jest wprowadzenie nowych słów do paryskiego salonu i słownika Akademii Francuskiej.

Powolne pleśnienie domów, sznur z łopoczącą bielizną, która przegląda się w kałużach – tak wyglądają przedmieścia haitańskiej stolicy, spokojne niczym stojąca woda, na chwilę przed tym, jak uliczkami przeleci dwójka dzieciaków, ochlapując i porywając za sobą czytelnika. Brat i siostra. Za nimi morderstwo, przed nimi trzy dni ucieczki. Jak wiele ważnych dla francuskojęzycznej literatury opowieści w ostatnich dekadach, także i książka Lyonela Trouillota „Dzieci bohaterów”, bo to o niej mowa, początek swój bierze z dala od księgarnianych witryn i bibliotek Starego Kontynentu. Przychodzi do czytelników z dzielnic biedoty, położonych gdzieś w nadmorskim mieście, które wyjące i zatłoczone rozpaczliwie trzyma się lądu zagubionego we wrzącym, jak określił je inny pisarz z regionu, Morzu Karaibskim.

Woda i ogień

U Trouillota ubogie dzielnice Port-au-Prince są nasycone do granic możliwości wilgocią. Wypełniają je kałuże i bagna: gdzie czytelnik nie stąpnie, tam osuwa się ziemia, w torbie listonosza rozklejają się zamoczone listy z zagranicy, a krew plami obficie pierwsze strony i sukienkę młodocianej morderczyni, Marieli. Niemniej na przedmieściach Port-au-Prince można zobaczyć nie tylko wodę. Rodak Lyonela Trouillota, Dany Laferrière, w powieści „Kraj bez kapelusza”, z którą polski czytelnik miał już okazję się zapoznać, opowiada się z kolei za ogniem. Wybiera apokalipsę na wolnym płomieniu. Przedstawia te same dzielnice haitańskiej stolicy z piekielną zawziętością: ryczące, czarne od spalin taksówki przedzierają się przez tumany pyłu, ziemia jest sucha, pozbawiona drzew. W mieście panuje straszliwy tłok, a ludzie popychają się, szturchają, spychają. Nie ma miejsca, by usiąść, więc wszyscy chodzą, krążą jak zombie. Każdemu z mieszkańców Port-au-Prince towarzyszy lęk, by jedno życiowe potknięcie nie strąciło go w głąb kotła Martissant, gorejącej dzielnicy, tej najgorszej, z której nie ma powrotu.

Literackie przedstawienia slumsów i przedmieść z wysepek Morza Karaibskiego mają bogatą XX-wieczną tradycję, zresztą nie tylko w literaturze francuskojęzycznej. Zaliczyć do nich można rodzajowe scenki, od których w latach 50. rozpoczął pisarską karierę Naipaul, zanim od literatury karaibskiej się nie odsunął, zaliczyć również można pochodzące z lat 60. widmowe wizje Frankétienne’a, którego Port-au-Prince zaludniają bezsenni i bezpańskie psy. Jednak jeśli można pokusić się o podsumowanie, to dopiero na ostatnie dwie dekady ubiegłego wieku przypada czas, gdy dzielnice karaibskich miast stały się dla literatury francuskiej miejscem tak istotnym, szczególnym. Miejscem, z którego przychodziły postaci, skąd przynoszono język, wrażliwość, miejscem, gdzie wszelkie żywioły, czy to wody, czy to ognia, powoływał obudzony tam niestrudzony żywioł literatury.

Miejsce wyklęte i kruche

Najlepszym dowodem na powyższe może być nagroda Goncourtów w 1992 r. za powieść „Texaco” napisana przez pochodzącego z Martyniki Patricka Chamoiseau. Tytułowe Texaco to istniejące w rzeczywistości slumsy na obrzeżach Fort-de-France, a powieść jest kilkusetstronicowym eposem o martynikańskiej historii, obejmującym czasy od zniesienia niewolnictwa w połowie XIX w. po współczesność. To symptomatyczne, że Chamoiseau na założycielski mit Martyniki nie obrał przedmiotu bardziej wdzięcznego lub bohaterskiego, swoich postaci nie umieścił w pejzażu bardziej fotogenicznym, ale zdecydował się opowiedzieć genezę mizernej dzielnicy, pijaństwa, utarczek z policją, codziennego oporu i walki toczonej wśród rupieci i blachy falistej. Bohaterem eposu u Chamoiseau zostaje kawałek świata poza świat wyrzucony, za kamień węgielny Martyniki budowniczy wziął szałas bez fundamentów, przycupnięty na nabrzeżnej skarpie.

Chamoiseau, przekształcając swe nazwisko na Oiseau de Cham i przyznając się tym samym do parenteli z biblijnym Chamem, wybiera los zbiegłych i wykluczonych, wybiera Texaco, miejsce na wpół dokończone, wyklęte i kruche. Wybór ten uświadamia, skąd pomysł na scharakteryzowanie francuskiej literatury postkolonialnej od strony slumsów: oto dlaczego możemy pokusić się o nazwanie jej literaturą obrzeży lub literaturą peryferii.

Strzec się jednak należy przed dosłownością powyższych określeń. Książki autorów takich jak wspomniani Trouillot, Laferrière czy Chamoiseau czytane są zawsze gdzieś indziej, owo gdzieś indziej to ich adres zamieszkania. To wreszcie książki wędrujące, przybywające z daleka, niezmordowani flâneurs, i kiedy na chwilę zatrzymają się w naszych rękach, ogarnia nas bezbrzeżna tęsknota, by je zatrzymać i zdefiniować, przypiąć szpilką ten egzotyczny przedmiot, zanim nie umknie, zamknąć w flakonie zapach tamtego morza i patos miejsc. Jeśli czytelnik zacznie wertować karaibskie powieści umoszczony w fotelu, z tak wielkiej odległości może zatrzeć się w jego oku różnica między rzeczywistością a literaturą. Rysuje się niebezpieczeństwo, że wodę Trouillota i ogień Laferrière’a weźmie za dwie pory roku naprzemiennie panujące w Port-au-Prince, a na podstawie posiłków wjeżdżających na stół starał się będzie wyliczyć kaloryczne racje na głowę w karaibskich państwach. Kiedy mój profesor od literatury frankofońskiej wręczał mi „Texaco” Patricka Chamoiseau zatrzymał przez chwilę wzrok na okładce. Być może już przeczuwał, że nie oddam mu tego egzemplarza, być może jeszcze nie. Ja tam w ogóle byłem, powiedział, w tym prawdziwym Texaco, i proszę pamiętać, że to – tutaj wskazał palcem na książkę – miejsce nie istnieje i trzeba było dużo talentu, żeby je wymyślić.

Czarny Orfeusz

Przestroga elementarna, szkolna, ale wcale nie daremna. Trouillot nie pisze reportaży. Chamoiseau nie pisze kroniki mieszkańców Texaco i wyraźnie daje czytelnikowi do zrozumienia, że oto znalazł się na niebezpiecznym terenie literackim, skoro na pierwszej stronie powieści umieszcza Jezusa – któremu natychmiast przyłoży kamieniem w głowę. Niemniej pokusa odczytania nieliterackiego wspomnianych książek i nadania im statusu postkolonialnej niby-literatury, zawieszonej gdzieś między twórczością a świadectwem, jest ogromna. Mam na tę pokusę prywatne remedium: przypominam sobie przykład polskiej pisarki, której proza również urodziła się na nadmorskim blokowisku. Czy nie byłoby nadużyciem czytanie „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej jako sprawozdania ze sposobów spędzania wolnego czasu przez młodzież w województwie pomorskim? Czy nie czynimy podobnie, oznaczając wielu pisarzy jako po prostu postkolonialnych, jakby to ostatecznie rozstrzygało o ich twórczości?

Tym bardziej że dla francuskojęzycznych pisarzy postkolonialnych miejsca pochodzenia ich książek, czy będą to dzielnice biedoty w Port-au-Prince, czy inne przeludnione miasta Karaibów i Afryki, znaczą zupełnie coś innego, niż znaczyły we wcześniejszych pokoleniach. Dla rówieśników Aimé Césaire’a i Leopolda Senghora biedne przedmieścia w miastach dawnych kolonii nie były miejscem życia, były przede wszystkim widomym znakiem krzywdy wyrządzonej przez imperium. Literatura miała poprzedzać politykę na drodze emancypacji i wyzwolenia się z owej krzywdy.

Poetyka słynnej przedmowy Jeana-Paula Sartre’a z końca lat 40., zatytułowanej „Czarny Orfeusz”, doskonale ilustruje ten sposób rozumowania: Sartre proponuje kolonizowanym wizję wydostawania się z niewolniczego Hadesu poprzez sztukę, a ukoronowaniem tego tytanicznego wysiłku ma być, jak po latach sformułował to Léopold Senghor, dopuszczenie twórców z dawnych kolonii do uczty uniwersalnej, a zatem ogólnoświatowej kultury. I poniekąd im się udało, bo trudno o bardziej dobitny dowód uświęcenia we Francji, niż ten, który w 2011 r. przypadł w udziale Aimé Césaire’owi, gdy odsłonięto poświęconą mu tablicę w paryskim Panteonie.

Niemniej koncepcje Senghora i Césaire’a straciły na aktualności dużo wcześniej. W ich wizji dawny, ten kolonizowany, ulepiony był głównie z wyrządzonej mu krzywdy, kolonizacja stanowiła jego miąższ i zasadę, a nagrody i wybawienia od cierpień poszukiwał koniec końców u dawnego oprawcy. Różnice kontynentalne, jak chociażby te dzielące Senegal i Martynikę, traciły na znaczeniu, bo przede liczyło się to, że i Senegalczycy, i Martynikańczycy byli wspólnie prześladowani przez francuskie władze. Dlatego właśnie na temat literatury antykolonialnej tamtego okresu mógł z taką mocą i swobodą wypowiedzieć się Sartre, nie troszcząc się za bardzo ani o literaturę afrykańską, ani o historię Karaibów – podobne szczegóły przepadały wobec ogromu kolonialnej zbrodni. Francja pozostawała ostateczną instancją.

Pola Marsowe

Trouillot czy Laferrière natomiast nie pragną wyrwać korzeni swojej literatury ze slumsów i peryferii, ich marzeniem nie jest wprowadzenie kilku nowych słów do paryskiego salonu i słownika Akademii Francuskiej. Francja nie jest wyrocznią, nie będzie obsesją. To obywatele Nowego Świata, dla których peryferyjność i nieokreśloność są wpisane w dowód – niepewnej rzecz jasna – tożsamości.

I oczywiście, bohaterowie książek współczesnych karaibskich pisarzy wciąż pojawiają się w Paryżu, ale w inny, niepokojący, widmowy sposób. Pobiegnijmy przez chwilę za dwójką wspomnianych na początku dzieciaków z powieści Lyonela Trouillota. Po zamordowaniu ojca z cienistej dzielnicy uciekają do prawdziwego miasta, w którym świeci słońce, udają się na Pola Marsowe. W Port-au-Prince tę nazwę nosi reprezentacyjny park i okolice Pałacu Sprawiedliwości, i to właśnie na Polach Marsowych Colin i Mariela oglądają plamy krwi, to tam, w towarzystwie milczącego i eleganckiego pana na ławeczce, udającego, że niczego nie widzi, przywlekają swoją nędzę i zbrodnię. W cieniu Pałacu Sprawiedliwości najwyraźniej widać krew i poprzez nakładanie się na siebie miejsc i nazw ta refleksja – owoc gorzkiego kolonialnego doświadczenia – nabiera eksterytorialnego charakteru.


Tomasz Surdykowski (1983) jest tłumaczem, doktorantem na Wydziale Filologicznym UJ, gdzie przygotowuje pracę poświęconą francuskiej prozie postkolonialnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2012