W cieniu

Zdaje się, że wśród wszystkich narodów środkowoeuropejskich tylko Cyganie nie podzielają obsesji własnych początków. Przychodzą z otchłani czasu, z prehistorii i zajmują opuszczone domy. Nie obchodzi ich, że należały wcześniej do Niemców, Węgrów albo Słowaków. Rozbijają wśród ścian obozowiska i ze spokojem patrzą na postępującą ruinę.

05.06.2006

Czyta się kilka minut

fot. A. Kramarz /
fot. A. Kramarz /

Potem przenoszą się w inne miejsce. Podróżując po tej części Europy, zawsze wyglądam śladów ich obecności. Ich istnienie to wyzwanie dla umysłu. Wprowadzają chaos do świata ustalonych pojęć, przekonań i przeświadczeń. Żyją jak dzieci i dawno powinni przestać istnieć. Powinni wydorośleć albo zginąć. Tymczasem nie stało się ani jedno, ani drugie. Przywędrowali ze Wschodu jeszcze dalszego niż Sarmaci, ale nie wydaje się, by przywiązywali do tego jakieś specjalne znaczenie. Odwrotnie niż ci wszyscy opętani swoją niepewną genealogią, ci wszyscy potomkowie Scytów, Sarmatów, Daków, Getów, Traków, wnuki barbarzyńców, po których nie pozostał żaden ślad.

Tutaj, w tej części kontynentu, wielka wędrówka ludów wciąż trwa. Wciąż sobie wyobrażamy, że przyszliśmy na swoje miejsce jako pierwsi, że nikogo przed nami nie było. Oczywiście to nieprawda, więc musimy tworzyć sobie długie i ekstrawaganckie rodowody. Nikt tutaj nie jest u siebie, więc konstruujemy zawiłe i ginące na pograniczu historii i legendy prawa własności. Wciąż wpatrujemy się w horyzont, czekając na najazd, który wydziedziczy nas z tego, co udało nam się nagromadzić. Wciąż podświadomie czekamy na jeźdźców, tętent, krzyki i płomienie. Tyle tylko że dzisiaj zagraża nam globalne, bogatsze, biedniejsze, lepsze cywilizacyjnie, cywilizacyjnie gorsze, w każdym razie "inne" i "obce". Tym żywi się nasz strach i dlatego nieustannie potrzebujemy dowodów na własne istnienie. Z niepokojem przeglądamy się w cudzych oczach. Lękamy się, że jesteśmy niewidzialni.

Tutaj zawsze żyło się w cudzym cieniu. Polacy żyli w cieniu Niemców i Rosjan, Słowacy w cieniu Czechów i Węgrów, Węgrzy w cieniu Austriaków i Turków, Rumuni znów w cieniu Węgrów i Turków, Ukraińcy w cieniu Polaków i Rosjan, i tak dalej, i tak dalej, aż po paranoję Bałkanów i Serbię, która czasami uważa, że wszystkie narody wokół niej to zdrajcy wypierający się swojej serbskości.

Co tam zresztą Bałkany. Mój kraj wcale nie jest lepszy. Chciałby być przynajmniej tak silny i wielki jak Ameryka, żeby Rosja nareszcie zaczęła się go bać. Niestety, nie jest. Zamiast tego mój kraj jeździ do Niemiec zarabiać pieniądze, chociaż to właśnie Niemcy puścili mój kraj z dymem, obrócili go w perzynę i wymordowali znaczny odsetek ludności. A jednak mój kraj jeździ do Niemiec, by tam pracować. W dodatku oprócz pieniędzy przywozi stamtąd pomysły na to, jak ma wyglądać lepsze życie. To stamtąd przywędrowała idea, że trawa w ogródkach ma być nieustannie strzyżona, a na tej wystrzyżonej trawie powinny stać plastikowe krasnale, gipsowe psy oraz miniaturowe wiatraki. W tej dziedzinie doszło nawet do swoistej symbiozy, bo w tej chwili jesteśmy największym producentem krasnali i eksportujemy je na niemiecki rynek. Natomiast większość kosiarek do trawy w moim kraju pochodzi z niemieckiej firmy Stihl. To, że mimo wszystko, mimo tego, co się stało w historii, udajemy jednak Niemców, bierze się stąd, że za nic w świecie nie chcielibyśmy, by ktoś wziął nas za Rosjan. Jednocześnie wiemy albo przeczuwamy, że jednak do Rosjan jest nam nieco bliżej niż do Niemców (z wyjątkiem tych z dawnej NRD). Jest nam do nich dosyć blisko, ale jako naród musimy pogardzać jakimś innym narodem, więc pogardzamy Rosjanami. W sytuacji, gdy oni są jednak więksi i trochę silniejsi, nasza pogarda nabiera cech heroicznych. Niemcami też oczywiście pogardzamy za ich słynne narodowe, germańskie cechy, które w naszych słowiańskich oczach są najgorszymi z ludzkich wad. Jednak te godne pogardy wady zbudowały ekonomiczną rzeczywistość, która przyciąga nas jak magnes. Rosjanami pogardzamy za to, że posiadają nasze cechy rozwinięte do monstrualnych, nieludzkich rozmiarów. Niemcami zaś za to, że nie posiadają żadnych naszych, czyli ludzkich, cech. Można zaryzykować tezę, że Rosjanie są dla nas trochę jak zwierzęta, trochę jak monstra, a Niemcy przypominają nam maszyny i roboty.

To skrócony i uproszczony opis skomplikowanej sytuacji psychologicznej potomków Sarmatów we współczesnej Europie. Jest ich relatywnie dużo, bo około czterdziestu milionów. Jednocześnie cierpią na syndrom znikomości. Dokonywali w przeszłości heroicznych czynów, czynów, których nikt poza nimi nie pamięta. Bronili Europy przed dzikim Wschodem, tymczasem sama Europa uważała ich za Dziki Wschód. Stawiali czoła Tatarii, Turcji, imperialnej i bolszewickiej Moskwie tylko po to, by Europa mogła budować w spokoju swoje gotyckie katedry, renesansowe pałace oraz tworzyć podstawy demokratycznego porządku. Zajęci strażą i obroną wschodnich granic cywilizacji Zachodu, sami nie mieli czasu na to, by się regularnie myć, uczęszczać na wybory oraz rozwijać otwarte, pluralistyczne i liberalne społeczeństwo dostatku. Tak, Sarmaci spędzali czas w siodle ze wzrokiem wbitym w horyzont i żywili się suszonym mięsem. Strzegąc Europy przed Barbarią, sami stawali się nieco barbarzyńscy. ?

Narody wschodniego pogranicza, potomkowie właśnie Sarmatów, potomkowie Daków, potomkowie Hunów, wzięły na siebie jeszcze cięższe brzemię. Otóż pozwoliły przeprowadzić na sobie eksperyment społeczny w skali niespotykanej w historii. Pomysł wykrystalizował gdzieś między Trewirem a Londynem. Komunizm był na tyle ekstrawagancki, paradoksalny oraz w gruncie rzeczy bezsensowny, że racjonalny Zachód za nic w świecie nie podjąłby się jego realizacji. Skonstruował teorię, ale wykonanie wolał pozostawić Wschodowi. To przecież właśnie tam, wśród potomków Scytów, panował nieustanny głód idei, to właśnie tam żyli ludzie opanowani obsesją kulturowego i cywilizacyjnego zapóźnienia i właśnie tam istniała gotowość wcielenia każdej nowoczesnej bredni w czyn. Żyjąc poza Europą, żyli jednocześnie poza historią. Nic też dziwnego, że zapragnęli stworzyć własną, która miała się zacząć od zera, od heroicznego gestu, miała się począć z nicości. Lecz co to za historia, którą trzeba przeżywać w samotności? To żadna historia, to tylko jeszcze jedna plemienna legenda i nic więcej. Żeby legenda stała się historią, trzeba ją wyeksportować, trzeba, by zgięła i złamała obce karki.

Nie jest to jednak lament ani kolejna skarga, tak właściwa dla tej części kontynentu. To raczej podziw nad komplikacją mentalną mieszkańców na poły nierealnych krain. Nic bowiem nie jest bardziej ekscytujące dla umysłu niż kontemplacja własnego położenia między Wschodem i Zachodem, między Północą i Południem. Nic bardziej podniecającego niż życie w Środku. Za nic w świecie nie chciałbym być Francuzem. Albo Anglikiem, nie daj Boże. Jeśli już miałbym zostać kimś innym niż potomkiem Sarmatów, to albo Islandczykiem, potomkiem Wikingów, albo Albańczykiem, potomkiem Ilirów, albo po prostu Turkiem.

***

W pewnym sensie ta część Europy to wciąż Dzikie Pola - XVII wiek gdzieś nad Dnieprem, na pograniczu polsko-tatarsko-turecko-rosyjsko-mołdawskim. Wciąż trwa tutaj walka, zamęt, panika i lęk przed przyszłym i nieznanym. Nie ma już wprawdzie wojen, tętentu koni, zakrzywionych szabel i turbanów, pożogi, Kozaków, Tatarów, wbijania na pal, a prawosławie, katolicyzm oraz islam nie rzucają się sobie do gardeł. Jednak wydaje się, że ta część kontynentu skazana jest na mentalną niepewność, duchowe sieroctwo i odwieczny kompleks znikomości. Wszystko tutaj podszyte jest lękiem, groteską oraz zdziwieniem wobec bytu jako takiego. Tutaj wciąż trwa początek, wciąż ciągnie się sześć pierwszych dni stworzenia.

Parę dni temu zjechałem z bratysławskiej obwodnicy i odwiedziłem sklep Ikei. Było akurat niedzielne popołudnie. Z trudem znalazłem miejsce na parkingu. A potem wszedłem do środka. W środku robiło zakupy i przechadzało się chyba pół Bratysławy. W jednej chwili można było zobaczyć całe społeczeństwo niczym w jakimś antropologicznym muzeum. Wszystkie ludzkie typy zeszły się, by kupować i podziwiać szwedzki design. Chłopskie twarze, spracowane ręce, wzrok starych kobiet, który nie dowierzał tym wszystkim cudom, pokora i skrępowanie niczym w kościele. A zaraz obok jakieś karykaturalne postacie z pępkami na wierzchu, z prawie gołymi piersiami i na metrowych obcasach plus makijaż niczym u bułgarskich prostytutek stojących przy szosach. Wśród tych ofiar telewizyjnych seriali i pornograficznych magazynów przechadzały się baby jakby żywcem wyjęte z czasów komunizmu: trwałe ondulacje, stateczna otyłość, upierścienione palce i twarze wymalowane w socpopartowskim stylu. I jeszcze kolesie z wyżelowanymi fryzurami, w butach z nosami na pół metra, wypomadowani, utrefieni, jakieś fantomy masowej wyobraźni, odpustowe wersje Sailora z "Dzikości serca", próbujące "wyrazić swoją osobowość" za pomocą żelu i duszących perfum, tak jak Sailor za pomocą swojej marynarki z wężowej skóry. Mój Boże, telewizja, MTV, "Bravo" mieszały się z przedwieczną chłopskością, z sowieckim ideałem kobiecego piękna i z marzeniami kierowców ciężarówek. Ale to nie był jeszcze koniec, bo wśród tych ni to obywateli, ni to fantazmatów zjawiali się przedstawiciele rodzącej się właśnie klasy średniej. To oni pchali przed sobą najbardziej wyładowane wózki. Było widać, że urządzają swoje mieszkania starannie i według podjętego z góry planu. Ich dyskretna elegancja wyróżniała się na tle pstrokatego wiejsko-przedmiejsko-teledyskowego tłumu. Tak samo jak ich wózki.

No więc przechadzałem się po sklepie i oglądałem narodziny nowego świata. To wszystko stało się tutaj nagle, gwałtownie, niczym rewolucja. Ta nagła rozmaitość i dostępność dóbr, możliwość wyboru, poczucie, że uczestniczy się w czymś o zasięgu ponadlokalnym. Uczestnicy tej niedzielnej orgii wyglądali jak wyjęci z telewizyjnego obrazu i sami mieli zapewne poczucie, że biorą udział w globalnym przekazie. Wszak wszystkie te przedmioty, które z taką łatwością zdobyli, mogli oglądać jako rekwizyty i scenografie w ogólnoświatowych serialach.

A wcześniej, jeszcze piętnaście lat temu, żyli w wyizolowanej rzeczywistości komunizmu, który nałożył się na archaiczne struktury chłopskiego, głęboko religijnego społeczeństwa, obdarzonego dość niejasnym poczuciem narodowej odrębności. Dwie rewolucje (kapitalistyczna i komunistyczna) w ciągu pięćdziesięciu paru lat to dość, by stracić orientację i grunt pod nogami.

A jeszcze do tego raptem i bez wielkiego wysiłku uzyskana niepodległość, niezależny byt państwowy bez żadnego doświadczenia w tej dziedzinie, bez tradycji.

Opisuję akurat Słowację, bo po prostu doświadczenie niedzielnych zakupów w Ikei mam świeżo w pamięci. Ale taką opowieść dałoby się wysnuć o każdym z "posarmackich" krajów. Mentalne trzęsienie ziemi to tutaj zjawisko codzienne, nierzeczywistość bycia to chleb powszedni. Przyszłość, nadchodzące zmiany, to współczesna postać nadciągających zza horyzontu barbarzyńskich plemion.

***

W moim powiatowym mieście, które liczy około trzydzieści tysięcy mieszkańców, jest około dwadzieścia sekend-hendów z odzieżą. "Odzież z zachodu - codziennie nowa dostawa" - to najczęstszy szyld. Czasami są to ciasne, ciemne i wilgotne klitki, jakieś komórki, sutereny, składziki na zapleczach domów, czasami przestronne, jasne i wygodne sklepy, a czasami przedsięwzięcia te przypominają wręcz skromne supermarkety. Od lat obserwuję ich wzrost, rozwój i przemiany. Niektóre z nich upadają, ale na ich miejsce natychmiast pojawiają się nowe. Chyba w żadnej dziedzinie handlu nie panuje takie ożywienie. Jeszcze parę lat temu widywałem w okolicy sklepy objazdowe. Składały się najczęściej z osobowego auta i przyczepy. Przyczepa na postoju we wsi albo miasteczku zamieniała się w stragan wyposażony w wieszaki i kontuar.

Czasami odwiedzam te sklepy. Czasami coś kupuję. Lubię przyglądać się ludziom. To przeważnie kobiety po trzydziestce, żony i matki. Szukają czegoś dla siebie, dla dzieci i mężów. Wcale nie wyglądają biednie. Są tylko zmęczone, bez uśmiechu i trochę się wstydzą. Nie szukają czegoś ekstra, ale próbują po prostu zaoszczędzić pieniądze, których mają niewiele. Oglądają i dotykają ubrania z Paryża, Berlina, Mediolanu, Londynu, Wiednia i Bóg wie skąd. Nigdy tam nie były. Wszystkie te miejsca widziały zapewne w telewizji. Daleki, bogaty świat przysłał swoje resztki, swoje odpadki, i one, trzydziestoparoletnie kobiety z mojego powiatowego miasta, będą mogły zaoszczędzić pieniądze, których nigdy im nie starcza. Poza tym dzięki tym strojom staną się trochę podobne do kobiet z Paryża, do kobiet z Mediolanu, do kobiet z telewizji. Prawdziwe życie miesza się z fantazmatami, miesza się z życiem wirtualnym. Marzenia docierają tutaj trochę używane. Pachną tanim proszkiem do prania.

Mężczyźni odwiedzają place, na których handluje się używanymi samochodami.

W moim trzydziestotysięcznym mieście jest siedem takich miejsc. To najczęściej wybetonowane skrawki gruntu, ogrodzone płotami ze stalowej siatki, i niewielka budka dla prowadzącego interes, czasami przyczepa kempingowa. Oprócz tych siedmiu placów wzdłuż wylotowych szos stoją dziesiątki samochodów z napisami "sprzedam". Stoją przed wiejskimi chałupami, stoją w szczerym polu, stoją na skraju lasu, stoją na poboczach, po kilka sztuk, czasem po kilkanaście. Każdy z nich ma za szybą kartkę z opisem technicznym i ceną. Przez ostatnie półtora roku do mojego kraju sprowadzono prawie dwa miliony używanych aut.

Czasami odwiedzam te sklepy pod gołym niebem. Patrzę na mężczyzn. Przychodzą samotnie. Młodsi przychodzą w grupkach. W ich oczach widać pożądanie. Obchodzą, okrążają lśniące, obłe cielska. Zaglądają przez szyby do środka. Dotykają karoserii. Rozmawiają półgłosem.

Czasami przychodzą pary. Wyglądają na narzeczonych. Oglądają dziesięcioletnie, wyżyłowane na niemieckich autostradach golfy i passaty, astry i vectry, escorty i focusy, tak jak ogląda się ubranka i wózki dla jeszcze nienarodzonego dziecka, projekty domków z ogródkiem albo prospekty reklamujące nowoczesne wnętrza kuchenne i sypialnie. Wtedy najczęściej mówi on, a ona słucha w skupieniu i potakuje. Planują swoje przyszłe życie. Muszą wybrać między benzynowym a dieslem, między kompaktem a combi, między seatem a volkswagenem, między siedmioletnim sprowadzonym z Włoch, gdzie nie ma zimy i karoserie nie rdzewieją, a siedmioletnim z Niemiec, gdzie są podobno lepsze drogi i lepszy podobno serwis. Trzymają się za ręce. Przypominają Jasia i Małgosię patrzących z zachwytem i lękiem na piernikową chatkę Baby Jagi.

Jednak najbardziej wyraziści są samotni mężczyźni między trzydziestką a czterdziestką. To są prawdopodobnie mężowie trzydziestoparoletnich kobiet odwiedzających sklepy z używaną odzieżą. Wypatrują oszczędnych diesli za bardzo umiarkowaną cenę. Ośmio-, dziesięcioletnich aut, używanych wcześniej przez statecznych mieszczan. Ewentualnie benzyniaków, by zaraz po kupnie zamontować im instalację gazową. Ci faceci są rzeczywiście samotni. Nikt za nich nie podejmie decyzji. Moda już ich nie dotyczy. Pytają jedynie o to, ile kosztuje przejechanie stu kilometrów, czy się nie psuje i czy części są dość tanie. Krążą i krążą wśród stojących samochodów, a w ich głowach przeskakują cyfry, wyliczenia, dane techniczne plus cenniki części zamiennych oraz bilanse eksploatacji. Ich serca są na wieki rozdarte między bezkrytyczną, bezwarunkową miłością do idealnych mechanizmów, kształtów karoserii, kolorów, osiągów, kosmosem technologii, a rzeczywistością, którą zesłał im los. Zazwyczaj wybierają to drugie. Lubię na nich patrzeć, jak lekko kopią w opony, a na ich twarzach nie pojawia się nawet ślad entuzjazmu.

Dwadzieścia kilometrów na wschód od mojego powiatowego miasta jest inne miasto powiatowe. Na jego peryferiach znajduje się przedziwny skład przedmiotów. Teren jest dość spory, może około hektara. W hangarach, w byle jak skleconych budach, w namiotach, w dziurawych płóciennych altanach ogrodowych i pod gołym niebem zgromadzono wszystkie rzeczy, jakie mogą być potrzebne człowiekowi do życia. Narty, kosiarki do trawy, meble, lodówki, pralki, radioodbiorniki, telewizory, komputery, drukarki, żyrandole, buty, szklanki, kieliszki, talerze, wózki dziecinne, zlewozmywaki, dywany, rowery, piecyki elektryczne i kuchenki na węgiel, deski do windsurfingu, wrotki, łyżwy, wędziska, rakiety tenisowe, kaski motocyklowe i tysiące innych przedmiotów, pieczołowicie posegregowanych, podzielonych na rodzaje i gatunki i leżących w stosach, stertach i w zapomnieniu. Wszystkie te rzeczy są używane. A większość - zwłaszcza te elektroniczne i elektryczne - po prostu zepsuta. Z obudów komputerów i magnetowidów wylewają się wnętrzności. Na stosy radioodbiorników pod dziurawym namiotem pada deszcz. Wszystko razem przypomina jakieś prosektorium.

Cały ten towar, całe to śmietnisko, ten wielotysięczny asortyment został przywieziony z zagranicy. Sądząc po napisach i nalepkach, najprawdopodobniej z Niemiec. To wszystko zostało zebrane ze śmietników, z ulicznych "wystawek". Wśród tej martwoty, wśród rozkładu, przechadzają się klienci. Szukają czegoś, co jeszcze może się przydać. Byłem tam parę razy i zawsze spotykałem jakichś ludzi.

To miejsce miało w sobie jakąś przyciągającą siłę. Może było czymś na kształt zmaterializowanej metafory? Mężczyźni i kobiety przychodzili tam, by grzebać w śmieciach. I nawet jeśli niczego dla siebie nie znajdowali, to prawdopodobnie zastanawiali się nad światem, który pozbywa się tylu rzeczy. Ich myśl najprawdopodobniej biegła w stronę krain obfitości, które stać na taką rozrzutność. Tak, musieli czuć się jak śmieciarze, a jednak przebierali w setkach używanych butów i przysiadali na wytartych krzesłach, sprawdzając, czy wytrzymają ich ciężar. Ten gigantyczny sekend-hend, ten supermarket towarów w opłakanym stanie, pokazywał, że można komuś przekazać całe swoje życie, gdy już się zniszczy, zużyje. Nie jakiś jeden, wybrany składnik egzystencji, ale całą jej materialną sferę. Patrzyłem na to rumowisko i widziałem, że można tu skompletować całe wyposażenie domu łącznie z jakimiś rozpaczliwymi obrazami na ścianę. Wyobrażałem sobie życie wśród tych kalekich sprzętów, wśród martwych, wzgardzonych mebli i naczyń. Wyobrażałem sobie cudzą przestrzeń, już dawno ostygłą po ludzkiej obecności, i wyobrażałem sobie, że ktoś ma ją zasiedlić na nowo, bo niczego innego nie ma.

***

Dlatego my tutaj, w Sarmacji, przyzwyczajeni jesteśmy do porównywania własnego życia z życiem innych. Nasza egzystencja staje się przez to niejednoznaczna. Kto wie, czy nie staje się podwójna, zwielokrotniona. Niewykluczone, że w ciągu jednego życia przeżywamy więcej niż członkowie krain i społeczeństw, które na pytania o własną tożsamość dawno już odpowiedziały.

Lubię używane ubrania. Ostatnio kupiłem sobie używany samochód. Tak samo lubię używane idee nadciągające w moje strony niczym gnane wiatrem obłoki. Po drodze zmieniają się, zużywają i docierają tutaj właściwie już bezużyteczne. Oczywiście korzystamy z nich, bo nie mamy niczego innego. Remontujemy je, łatamy, przystosowujemy do naszych ekstrawaganckich gustów. Jesteśmy mistrzami recyklingu.

W jakimś sensie przypominamy Cyganów, którzy zawsze żyli w cudzej, używanej przestrzeni. Wystarczy posłuchać ich muzyki, w której zapisany jest dźwiękowy ślad ich osiemsetletniej wędrówki. Ale w odróżnieniu od Cyganów zawsze uważaliśmy, że nie jesteśmy tym, kim jesteśmy. Nasza wyobraźnia nigdy nie mogła zaznać odpoczynku. I tak zapewne już pozostanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2006