Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na początku postawmy sprawę jasno: dobrze, że ten dokument powstał. Zdanie to nie oznacza jednak, że jest naprawdę dobry, a jego skutki będą tylko pozytywne. Deklaracja polskiego Kościoła i rosyjskiej Cerkwi jest bowiem także dokumentem politycznym. Jego skutki są i będą polityczne, mimo wszystkich wzniosłych intencji.
Przede wszystkim: jest to dokument istotny w Polsce. W Rosji, gdzie według zeszłorocznych badań Centrum Lewady tylko od 3 do 7 proc. obywateli uczęszcza regularnie na nabożeństwa (choć większość deklaruje wyznanie prawosławne), poczynania Cyryla nie mogą budzić ożywionych reakcji. Nad Wisłą tymczasem katolicy dostali sygnał, że pojednanie z Rosją jest nie tylko możliwe, ale nawet pożądane.
Zbliżenie kryje w sobie sporo akcentów niemiłych dla liberalnie myślących katolików. Z dokumentu przebija niechęć do współczesnego świata. Sporo się mówi o obronie fundamentalnego prawa do wolności wyznania, zagrożonego przez „fałszywie rozumianą świeckość”, która tak naprawdę jest „jedną z odmian ateizmu” i dąży do „wykluczenia Kościoła z życia publicznego”. Autorzy „Przesłania” nie zdołali wypracować kompromisu w sprawie bolesnych ran z przeszłości (stąd brak np. wzmianki o Katyniu), za to byli jednomyślni przy wyliczaniu całego zła świata: „aborcji, eutanazji, związków osób jednej płci” i potępieniu odrzucania tradycyjnych wartości, usuwania z przestrzeni publicznej symboli religijnych i konsumpcjonizmu.
Bardziej martwi to, że w dokumencie niewiele jest o innych wolnościach człowieka. Choćby o wolności słowa i wolności wyboru. Nie da się przy okazji przejść do porządku dziennego nad głośną sprawą zespołu Pussy Riot, który protestował przeciwko upolitycznieniu Cerkwi. Zwierzchnicy rosyjskiej Cerkwi, z Cyrylem na czele, domagali się surowych kar dla członkiń zespołu, a o miłosierdziu zaczęli mówić dopiero po zapadnięciu wyroku.
Wielu komentatorów przekonuje, że przesłanie nie ma wymiaru politycznego i teraźniejszego, tylko obliczone jest na długie trwanie – i jednocześnie porównuje go do słynnego listu polskich biskupów do niemieckich w 1965 r. Odsyłanie po owoce do następnych pokoleń jest zrozumiałe, bo dokument przełomowością nie poraża (poza tym, że jest pierwszy, ale któryś w końcu musiałby być pierwszy), zaś analogie z rokiem 1965 i listem do biskupów niemieckich są mocno naciągane.
Wielkość tamtego dokumentu polegała także na tym, że była to jednostronna, daleka od kunktatorstwa deklaracja, której skutki były od razu widoczne – choć władze PRL dostały szału, to działacze ruchu Znak mieli otwartą drogę do szukania porozumienia z Niemcami. Warto też pamiętać o tym, że dokument sprzed pół wieku powstał m.in. dlatego, że oba narody w ówczesnej sytuacji geopolitycznej nie miały warunków dla swobodnej debaty. W PRL nie było wolnych mediów, prawdziwych partii politycznych itp. – biskupi wykonali więc pracę w zastępstwie instytucji demokratycznego państwa. Biorąc pod uwagę stosunek komunistów do Kościoła i sposób, w jaki władze rozgrywały niemieckie fobie, biskupi zdobyli się naprawdę na wielki krok. Gdy nie można było normalnie działać, liczyły się słowa.
Dziś, gdy istnieją inne formy wyrazu, znaczenie takich deklaracji jest znacznie mniejsze, więcej o intencjach mówią nie słowa, ale konkretne działania.
Obu narodom od dawna nic poza własnymi fobiami i niektórymi politykami nie przeszkadza w dążeniu do pojednania, oba Kościoły zaś od dwóch dekad mają swobodę mówienia, działania i wszelkie możliwości poprawiania świata (nieraz wspomagane przez państwo). Ten dokument będzie miał znaczenie, jeśli okaże się wstępem do obopólnych inicjatyw. Zgodna deklaracja niechęci wobec współczesnego świata to jednak zbyt mało.
ANDRZEJ BRZEZIECKI jest redaktorem naczelnym pisma „Nowa Europa Wschodnia”.