Umiłowani w Falubazie

Do "żużlowego pokoju" nie ma wstępu nikt, ani żona, ani córka - mówi kibic z Zielonej Góry. Wystarczy godzina w środku, i jestem jak nowy. Jak poświęcony przez księdza.

11.10.2011

Czyta się kilka minut

Chrystus w klubowym szaliku. Świebodzin, 2 października 2011 r. / fot. fotobytula.net /
Chrystus w klubowym szaliku. Świebodzin, 2 października 2011 r. / fot. fotobytula.net /

Krzysztofa S., tragicznie zmarłego w zeszłym tygodniu kibica Falubazu, znali w Zielonej Górze prawie wszyscy. Tak przynajmniej twierdzą dzisiaj. Przyjaciel, kolega, wierny kibic. Niejeden mecz, niejeden wyjazd, impreza... Spokojny, żadnej bitki, zero ustawek. Do rany przyłóż.

Wtorkowa noc, dwie doby "po". Przy kilkudziesięciu zniczach, które poustawiano pod przydrożnym drzewem trzy metry od jezdni, nie ma już prawie nikogo. J., trzydziestolatek z gipsem na pięści i tatuażem Falubazu na szyi, stoi oparty o biały górski rower. Tak, chciał być sam (Krzysztofa, jak mówi, znał z meczów od kilku lat), choć o atmosferze intymności nie ma tutaj mowy: po lewej ręce J. rozświetlony Statoil; z prawej salon Peugeota; za plecami gwarna, kilkupasmowa droga przecinająca centrum Zielonej Góry. Ta, na której dwie doby temu zginął Krzysztof.

W tej scenerii J. rozmyśla nad tamtym wieczorem. Dlaczego policja tak bezczelnie kłamie? Dlaczego mówi, że Krzysztof rozmawiał przez komórkę, przebiegając przez jezdnię? Że demolował razem z innymi stację? Skąd wzięła im się prędkość 40 na godzinę? A w ogóle, od kiedy uderzony z taką szybkością zdrowy mężczyzna "wyskakuje z butów" i ginie?

Ekstaza

Nie, J. nie było na miejscu ani w momencie wypadku, ani podczas zajść, gdyż "fiestował mistrza" w innej części Zielonej Góry. Ale o prawdziwej wersji wydarzeń mówią wszyscy, a wszyscy nie mogą się przecież mylić. Była więc, owszem, nieostrożność Krzysztofa S., ale policjanci jechali środkowym pasem najmniej 70 na godzinę, potem zaś "z iskry stały się pioruny". Według J. te pioruny - demolowanie salonu samochodowego, ugodzenie policjantki płytą chodnikowa w głowę - były niepotrzebne, i nie przynoszą chluby kibicom Falubazu. Ale kłamstwo pozostaje kłamstwem.

Jaka jest wersja policji? Nieoznakowany radiowóz potrącił pieszego, który wtargnął na jezdnię. Kierujący pojazdem policjanci jechali z dozwoloną prędkością, a wypadku nie dało się uniknąć (prokuratura stwierdziła, że kibic miał 2,78 promila alkoholu we krwi).

W wersji kibiców policjanci nie pozwolili ratować Krzysztofa S.

Według policji to kibice utrudniali akcję reanimacyjną.

W zeznaniach stron - ale też i postronnych - jest jedna styczna: do momentu wypadku w Zielonej Górze trwała głośna, choć pozbawiona burd euforia po zdobyciu przez miejscowy Falubaz żużlowego mistrzostwa Polski. Bo Zielona Góra to raczej nie zagłębie stadionowej chuliganerki, choć i tu zdarzały się w przeszłości zajścia. - Nie da się tych wydarzeń wpisać w kontekst wojny kibiców z policją, ergo z władzą - uważa ks. Andrzej Draguła, stały współpracownik "Tygodnika", na co dzień mieszkaniec Zielonej Góry. - Przed wypadkiem atmosfera była raczej zabawowa i świąteczna. Nic nie wisiało w powietrzu.

- Atmosfera przypominała fety znane z europejskich miast piłkarskich - mówi z kolei Doman Nowakowski, scenarzysta, jeden ze znanych dobrze w mieście wiernych kibiców klubu. - Wiwatujące tłumy, autobus z żużlowcami oblewany szampanem. A potem nieszczęście, które było niczym innym jak wypadkiem samochodowym.

Wypadkiem, który przerwał sportową ekstazę. W mieście, w którym Falubaz dla wielu jest sposobem na życie.

Falubaz

- Nie, miłość to za małe słowo - stwierdza stanowczo J., i wpada w kilkusekundową zadumę. - Miłość, pasja, duma, wiara - dodaje.

W świetle zniczy i ulicznych lamp J. poszukuje widocznych dowodów swojego poświęcenia. Proszę, jest w komórce specjalny plik ze stosowną przyśpiewką ("Cały świat już wie / Falubaz mistrzem jest / Słychać głośny śpiew / Gdy bawimy się"). A oto tatuaż na cześć klubu. Gips na palcach? Nic takiego, pozostałość po lokalnej imprezie, na której, sprowokowany, J. zmuszony był wymierzać sprawiedliwość, natrafiając na "zbyt twarde czoło" ("Nie ma we mnie agresji, biję się tylko w obronie własnej").

- Pierwszego razu dobrze nie pamiętam, był dwadzieścia siedem lat temu - mówi, porządkując poletko ze zniczami. - Jako chłopiec chciałem, jak wielu w Zielonej Górze, zostać żużlowcem. Poszedłem na trening młodzików, ale na wirażu wkomponowałem się w bandę. Przeleciałem przez barierki, połamałem żebra, i tyle było żużla.

Najlepiej pamięta mecz z Wrocławiem, to było może 20 lat temu: - Niby normalny mecz, bez stawki, ale wszystko było na styku! Piętnasty, ostatni bieg decydował. Potem ojciec, który mnie zaprowadził na ten mecz, powiedział, że posikałem się ze szczęścia. Jeździli jeszcze wtedy Jarosław Szymkowiak i Andrzej Huszcza.

Długo nie opuszczałem żadnego wyjazdu. Nawet kiedy wyjechałem na zarobek do Manchesteru. Przyjeżdżaliśmy z kolesiami specjalnie: samolotem, samochodami. Potem urodziła mi się córeczka. Zgrzeczniałem. W weekendy nie pracuję, ale nie zawsze uda się obejrzeć wyjazd, bo żona w robocie. Jeśli dziecko pójdzie do rodziców, jadę. Do Torunia, Bydgoszczy - dystans nie gra roli.

Pewnie, nieraz brało się udział w "ustawkach". Nie powiem gdzie, bo to tajemnica. Na meczach też się zdarzały jakieś bijatyki, ale biliśmy się tylko sprowokowani. Bo oni tutaj przyjeżdżają, krzyczą, są pijani, myślą, że są wielcy. Nie, to nie jest nienawiść, gdybym zobaczył kogoś z szalikiem Gorzowa, nie czułbym nic. To już po prostu taka tradycja, że oni są psy.

- Widzisz tajniaków? - J. patrzy dłuższą chwilę na drugą stronę wielopasmowej ulicy. - Obserwują, boją się zajść podczas pogrzebu.

Ostatniej niedzieli dobrze nie pamiętam. Była fiesta, emocje, alkohol. Na co dzień nie piję, bo pracuję. Ale wtedy tak, to było święto. Końcówki meczu też właściwie nie pamiętam. Człowiek tak jest naładowany, podładowany tą emocją, że nic prawie nie zostaje. Śpiewanie i krzyczenie odebrało mi głos. Na drugi dzień nie mogłem się nawet z córką dogadać.

Miasto

Miast żużlowych jest w Polsce więcej. Choćby odległe Toruń i Bydgoszcz, w których - podobnie jak tutaj - bycie niekibicem skazuje na swego rodzaju outsiderstwo. Ale Zielona Góra i nieodległy Gorzów - napędzane "świętą wojną", czyli "odwiecznym" antagonizmem - stoją żużlem jakby bardziej niż inne.

- To fenomen średnich miast, które potrzebują sportu do samoidentyfikacji - mówi ks. Draguła. - Trochę jak w średniowieczu, kiedy każdy gród miał swoją rycerską drużynę. Oto my, Zielona Góra, mamy naszą reprezentację, która broni naszej czci i godności. Dodatkowo w Zielonej Górze brakuje innych mitów. W Toruniu np. jest mit naukowości, mit Kopernika, Starego Miasta, gotyku, krzyżackości. A w Zielonej Górze, ze względów historycznych, jest ich niewiele: uniwersytecki, odradzający się mit winiarski, no i żużlowy.

- Międzypokoleniowa tradycja: ojciec zabiera syna na żużel. Tak też było w moim przypadku - mówi Doman Nowakowski, współtwórca popularnego serialu "39 i pół", w którym Tomasz Karolak, prywatnie też kibic, zagrał fana Falubazu w scenach kręconych na tutejszym stadionie.

Nowakowski opowiada o wyprawie na żużel z nieinteresującą się tą dyscypliną żoną. - Mieszkaliśmy w Lubuskiem, ale na prowincji, odcięci od wszystkiego - mówi Nowakowski. - Wychodzimy z hotelu, a na parkingu jacyś ludzie dyskutują o żużlu. Potem ulica: żużel pojawia się na witrynach i autobusach. Włączmy radio, a tu nie Obama ani Putin, ale "już za cztery godziny mecz". Taksówka. Podajemy nazwę ulicy, a kierowca pyta, dlaczego nie na stadion. "Na stadion później" - tłumaczymy. Jedziemy, dzwoni znany redaktor. Pyta, jaki był wynik innego meczu żużlowego. Wracamy do samochodu, a taksówkarz pokazuje kartkę z listą swoich typów na dzisiejsze mecze. "Co pan na to?" - pyta.

Żużel oplata w Zielonej Górze życie społeczne i polityczne. Okolicznościowe imprezy, spotkania z żużlowcami: zawodnicy odwiedzają nawet przedszkola, gdzie dzieci mogą dotykać ich strojów i śpiewać razem piosenki na cześć klubu.

- Pewnie, że w wielu miejscach są sportowe kluby i fanatyczni kibice, ale w innych miastach są też inne dyscypliny i inne sprawy - mówi, nie bez żalu, redaktor naczelny lokalnego dodatku do "Gazety Wyborczej" Paweł Krysiak. - "Falubaz" to jakby miasto. Miasto, które utożsamia się z klubem, i klub, który utożsamia się z miastem. Podobnie jest zresztą w pobliskim Gorzowie, który wybudował sobie żużlowe "Koloseum": wielki, zadaszony stadion, za którym wszyscy radni podnieśli bez wahania rękę, co my z kolei nie zawahaliśmy się skrytykować. W Zielonej Górze podobny stadion też by powstał, gdyby nie konflikt prezydenta z prezesem klubu.

Prezes to Robert Dowhan, były radny, w niedzielę wybrany do Senatu jako kandydat Platformy Obywatelskiej. Żywy przykład, jak na żużlu zbudować popularność i polityczny kapitał, nie mając nawet zakorzenienia w partyjnych strukturach. - Dowhan wypłynął na żużlu, to oczywiste - mówi Andrzej Tomasik, dziennikarz sportowy lokalnej "GW". - Prowadził wcześniej jakieś biznesy, ale dopiero dzięki żużlowi, najpierw jako skromny członek zarządu, później prezes, wypłynął na szerokie wody. Nigdy nie był politycznym działaczem w sensie ścisłym.

Przenikanie żużla do polityki to nie tylko postać popularnego prezesa. Do ostatnich wyborów samorządowych stanęło kilku działaczy Falubazu. - Dostali wiele głosów, gdyby wszystkie ugrupowania, jakie reprezentowali, weszły do rady, współrządziliby miastem - mówi Tomasik. - Żużel to też stały element kolejnych kampanii. Przykładem jest wręczanie przed wyborami opon popularnym zawodnikom i ogłaszanie, że "sponsorem opony był ten a ten".

Z żużlem w Zielonej Górze nie ma żartów (można kpić z polityków i księży, nigdy z żużlowców - mówią lokalni dziennikarze). Kiedy felietonista lokalnej gazety, a jednocześnie pracownik naukowy miejscowego uniwersytetu, kpi na łamach z żużlowego zadęcia w mieście, na murach uczelni pojawiają się wymalowane farbą pogróżki.

- Zrobiliśmy jakiś czas temu akcję "Zielona Góra za mocno skręciła w lewo" - opowiada Tomasik. - W lewo, bo w tym kierunku jeżdżą żużlowcy. Napisaliśmy, że żużel tłamsi sport w mieście, bo całe pieniądze idą na Falubaz, podczas gdy np. piłkarze "nie dojadają". Zostałem zaproszony do audycji radiowej, w której prezes Dowhan powiedział, że zbyt wysoko podnoszę rękę. Sugerował, że żużel w Zielonej Górze to świętość.

Pokój

Środowy wieczór, dzień przed pogrzebem Krzysztofa S. Pod zniczami pojedyncze osoby. Przysadzisty, krótko ostrzyżony kibic - jakby zdjęty z ilustracji stereotypu "szalikowca" - wychodzi z zaparkowanego nieopodal samochodu. Po krótkiej modlitwie umieszcza na krzyżu paczkę czerwonych marlboro.

- Był palący, niech ma i tam - uzasadnia, wracając do auta.

Drewniany krzyż zdążył przez trzy dni obrosnąć gadżetami. Poza paczką papierosów są ustawione na poprzecznej belce kieliszki do wódki. Na dwu ramionach wiszą klubowe szaliki Falubazu. Jeden z nich przyniósł na miejsce J. Jak twierdzi, wcześniej szalik został poświęcony przez proboszcza jego parafii. - Ludzki człowiek, to poświęcił - mówi J. - Też jestem katolicki, staram się nie przeklinać, chodzić co niedziela do kościoła.

W Zielonej Górze sacrum pomieszało się z profanum, tworząc nowy, żużlowo-religijny porządek.

"Umiłowani w Falubazie"; "Przenajświętszy Falubaz" - piszą w internecie kibice.

Tuż przed pojedynkiem o mistrzostwo fani żużla jadą do Świebodzina. Na szyi największego w Europie Chrystusa Króla wieszają ponad 40-metrowy szalik w klubowych barwach (wcześniej poją świebodzińskiego stróża wódką). Zanim policja ściągnie ozdobę, Zieloną Górę obiegnie sentencja z fotografią "ekspozycji": "Niech Pan tego dnia poprowadzi nas do złota!".

J. (pod zniczami) o jednym ze swoich pokoi w osiedlowym mieszkaniu: - Trzy metry na 2,90, wysoki na jakieś dwa i pół. Wszystkie mebelki przemalowane na klubowe barwy. Mój wujek, artysta, wymalował na jednej ze ścian podobizny żużlowców Falubazu. Naturalnej wielkości! Cała druga ściana jest w barwach. Na suficie wielka reprodukcja stadionu. Na jednej ze ścian zrobiłem gipsowy odlew Myszki Miki z naszego godła. Najpierw gips poszedł do formy, na odlaną myszkę poszła farba. Dzieło powstawało trzy i pół miesiąca.

Są wszystkie możliwe gadżety. Zapalniczki, długopisy, czapki, berety, szaliki, zdjęcia. Wszystko w barwach Falubazu. Są też butelki od starych win, które sam maluję. I własnoręcznie robione puchary. Konstruuję je z aluminium, według instrukcji z sieci. Kupuje się arkusze i gotowe tabliczki, np. z informacją o medalu w tym i tym roku. Potem idzie wygładzanie, polerka, i puchar gotowy. Dalej szafka, w której mam ponumerowane kasety z meczami. Usiądę, naleję sobie coś do picia, i oglądam.

Pokój szykowałem dwa lata. Moja żona, z ręką na sercu, była w nim raz. Z moim pozwoleniem, bo inaczej nie ma prawa wchodzić. I ona to rozumie, jesteśmy ze sobą 15 lat, to jest miłość. Córeczka też nie wchodzi, bo nie pozwalam.

Kiedy mam jakiś problem, to się tam zamykam. Zapominam o problemach w pracy, o szefie, o wszystkim. Wychodzę po dwóch godzinach jak nowy. Czuję się, jakby mnie ksiądz poświęcił. Jakby wypędził z ciała jakiegoś demona.

Religia

- Kibicowanie może w pewnym sensie zastępować doznania religijne - mówi po usłyszeniu historii J. ks. Draguła. - Może stać się ideą osiową, która organizuje życie, buduje tożsamość. Może też nabierać cech ściśle religijnych; zawierać specjalne rytuały, hasła quasi-religijne, zespół quasi-doktrynalnych prawd. A pokój kibica? To przecież swoiste sanktuarium, sfera niedostępna dla innych, wyłączona, która w sensie socjologicznym stanowi przestrzeń sakralną, obszar "medytacji", miejsca, w którym można, w otoczeniu "dewocjonaliów", dojść do siebie, stać się znowu sobą.

"Po miejscu, z którego została usunięta religia, pozostaje pustka. Ma ją zająć właśnie sport (...) Sport przejmuje pewne funkcje psychospołeczne i kulturowe, które do niedawna były integralnie związane z religią. Wszystko dlatego, że sport i religia mają mieć wspólną genezę. Jest nią odpowiedź na zapotrzebowanie człowieka na przeżycie ekstazy, wejście w kontakt z Tajemnicą i Transcendencją, a co za tym idzie odpoczynek i uwolnienie się od napięć dnia powszedniego" - pisze w artykule "Kiedy sport staje się religią" ("Warszawskie studia pastoralne") Tomasz Janus.

"Ojciec przyprowadza na mecz syna lub córkę i uczy: nasz klub jest święty, a tamten nie. W taki sposób, jak katolik wprowadza dziecko w świat religii. Pokazuje się, że tylko nasz Bóg jest dobry i trzeba w niego wierzyć. Właśnie dlatego oprawa Falubazu musi być wzniosła, a nie w stylu: »Falubaz pany«" - tak fenomen styku religii i żużla tłumaczy z kolei badający od lat zachowania polskich kibiców dr Dominik Antonowicz, socjolog z UMK, dodając, że pod względem "religijności" Falubaz nie ma sobie w Polsce równych (z artykułu Mai Sałwackiej "Koniec pikniku"; "GW", 5 października).

- W sieci pojawiły się ostatnio wpisy głoszące, że to "dzięki Chrystusowi Królowi zwyciężyliśmy" - dodaje ks. Draguła. - A więc Pan Jezus jest w tym ujęciu największym kibicem Falubazu. Powieszenie na krzyżu przy zniczach szalika, który ma upamiętniać Krzysztofa S. - będące, nawiasem mówiąc, nadużyciem - jest też sposobem na zinterpretowanie jego śmierci w paradygmacie kibolskim. Nie zginął X czy Y, ale właśnie kibic Falubazu.

Tor

Czwartkowy poranek, miejski cmentarz w Zielonej Górze. J. kupuje dwa znicze: żółty i zielony (w barwach Falubazu).

Już kilkadziesiąt minut przed pogrzebem Krzysztofa S. widać, że uroczystości nie przerodzą się - wbrew obawom policji - w zamieszki. Wśród kibiców, popalających nerwowo papierosy przed nekropolią, podniosła atmosfera, najbardziej chyba przypominająca tę z dni żałoby po Janie Pawle II (pamiętne pojednanie kibiców Wisły i Cracovii).

Trzeba uszanować pogrzeb; trzeba dać spokój rodzinie - mówią jeden przez drugiego kibice. - Idą chłopaki z Zagłębia! Podobno ma być też Gorzów - wtrąca J., trzymając przygotowane na uroczystość znicze i owinięty wokół gipsu szalik (napis: "Od dnia, w którym strzałą swoją trafił we mnie Amor, w sercu mam tylko Falubaz, a w żyłach metanol"). - Dzisiaj jesteśmy zjednoczeni. Wrogość wrogością, ale tragedia tragedią - mówi J.

Sama uroczystość nie pozwala zapomnieć: zginął kibic Falubazu, "nasz" chłopak: co drugi uczestnik ma na szyi klubowy szalik.

J. po pogrzebie prowadzi na drugą stronę cmentarza, na grób Rafała Kurmańskiego, młodego żużlowca, który w 2004 r., w wieku 22 lat, powiesił się w jednym z zielonogórskich hoteli (na grobowcu twarz młodego chłopaka wychyla się znad żużlowego motocykla).

Po drodze jest jeszcze czas na pozażużlowe wątki lokalne; obchód po "drugiej Zielonej Górze", jak J. nazywa tutejszą nekropolię. Prowadzi do grobowca młodego, lokalnego poety, który zginął w wypadku samochodowym (przy grobowcu J. prosi o odczytanie na głos wygrawerowanego wiersza).

Opowiada historię Kurmańskiego. O tym, że dobrze go znali kibice; o tym, jak w sms-ie dowiedział się o jego śmierci; o tym, że żużel musi mieć w niebiosach swoje godne przedstawicielstwo, skoro odchodzą tam i wierni kibice, i wybitni zawodnicy.

- Tam - przechyla do góry głowę J., idąc cmentarną alejką - też mają ponoć całkiem niezły tor.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2011