Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Definicja aborcji jest wstrząsająco prosta: to zamach na życie ludzkie w jego fazie prenatalnej. Każdy jednak problem wynikający z potrzeby ochrony przed tym zamachem musi uwzględnić fakt, że nie jest to zamach czynników zewnętrznych, uruchomionych przez osoby trzecie (jak w koszmarnym porządku Chin Mao Tse Tunga, gdzie aborcja była nakazem administracyjnym), lecz decyzja wynikająca z "nie" samej matki dziecka, powiedzianego jej własnemu macierzyństwu. I to dlatego ciężar tego problemu nie jest porównywalny z żadnym innym.
Kiedy po transformacji zaczęła powstawać ustawa mająca zmienić tę z 1956 r., praktycznie równą "aborcji na życzenie", zobaczyliśmy, że zadanie jest więcej niż trudne. Nie tylko z powodu liczby przeciwników zmiany. Wśród zwolenników nowelizacji część żądała po prostu pełnego zakazu aborcji, czyli - jak to formułowano - "opowiedzenia się za życiem". W głosowaniu nad projektem mniej restrykcyjnym, niż chcieli, byli oni tak samo na "nie" jak zwolennicy ustawy liberalnej, i realna była perspektywa, że niczego nie uda się poprawić, a stara ustawa pozostanie.
Na szczęście ten sojusz okazał się liczebnie za słaby. Ustawę zawierającą trzy wyjątki od zakazu aborcji i od karalności, przyjętą w 1993 r., ksiądz prymas Glemp nazwał "krokiem w dobrym kierunku".
Osiemnaście lat praktyki zmieniło wiele, tak w doświadczeniu prawnym, lekarskim czy społecznym, jak i w języku, w jakim dyskutujemy. Na pewno nie dość tym doświadczeniom poświęcono uwagi, ale nie tu miejsce, by spróbować je przypominać. Bo oto stanęliśmy przed nowym zadaniem: to obywatelski projekt, którego najważniejszym punktem jest wykreślenie jakichkolwiek wyjątków od zakazu i niekaralności.
W sferze opinii publicznej i na forum ustawodawczym sięga on daleko poza pojęcia prawne. Użyta formuła, że ustawa ma być "pełną ochroną życia poczętego", wyraża przekonanie, że będzie to ochrona nie na papierze tylko, w dokumentach sejmowych, w publicystyce, w kazaniach i nauczaniu duszpasterskim, ale faktycznie: w praktyce życia polskiego, i to w skali kraju. Pytanie, jak to osiągnąć, jest teraz pytaniem pierwszego planu, domagającym się odpowiedzi.
Skreślono w projekcie wszystkie trzy wyjątki od zakazu przerywania ciąży. Przypomnijmy, że dotyczą one sytuacji wymagających od rodziców, a przede wszystkim od matki, heroizmu w przyjęciu nowego życia poczętego.
Tylko że teraz, gdy ów nowy projekt sprowadza się wyłącznie do sprawy nacisku na posłów, by wprowadzili bezwzględny, egzekwowany groźbą działań karnych, nakaz "ratowania", oznacza on przecież przede wszystkim żądanie adresowane do rodziców, a jeszcze dokładniej - do matki. Faktycznie brzmi ono: "musisz". Ty, nie ja, ja tylko "ratuję", bo żądam i chcę kary za odrzucenie mojego żądania. A żądam decyzji, która wymaga heroizmu.
To trzeba powiedzieć głośno i bez ogródek.
Ograniczę się tutaj tylko do sprawy "dzieci chorych" (tak je nazywa "Gość Niedzielny"), czyli takich, które urodzą się upośledzone i takie będą żyły między nami do końca swojej egzystencji, potrzebując pomocy coraz większej i nigdy z niej nie wyrastając. To trzeci wyjątek, ale - jak zwraca uwagę "Gość Niedzielny" - ogromna większość legalnych aborcji korzysta właśnie z niego, kiedy nienarodzone dziecko jest, według formuły ustawy, "nieodwracalnie i ciężko uszkodzone".
Nie podejmuję się rozstrzygać, czy realne jest psychologicznie wymuszenie na kobiecie donoszenia ciąży z gwałtu (drugi wyjątek), sytuacji niewyobrażalnie krzywdzącej i trudnej. Nie będę również rozważała pytania, czy ustawowy nakaz przyjęcia dziecka, którego urodzenie pozbawi życia matkę, teraz, po kanonizacji Włoszki osierocającej czwórkę dzieci dla ratowania tego najmłodszego, miałby być pojmowany jako przyjęcie zasady, że bohaterstwo świętych ma być odtąd egzekwowane przymusowo (pierwszy wyjątek od karalności w dotychczasowej ustawie). Zostanę przy tym trzecim wyjątku.
Tak, jeśli wierzymy, że Bóg jest jedynym panem życia, to dopuszczanie aborcji niepełnosprawnych nie może być przyjmowane. Ale to nie ma prawa się skończyć na skreśleniu zapisu o legalności, bo to nie "ratowanie" ani "pełna ochrona", tylko pozostawienie rodziców poddanych takiemu wyzwaniu za grubą zasłoną hipokryzyjnej obojętności na ich ciężar i bezradność. I udawanie, że rozwiązaliśmy tryumfalnie coś, co dopiero teraz zacznie obciążać sumienia, tylko w inny sposób.
Podobno pod projektem "pełnej ochrony" podpisało się prawie sześćset tysięcy osób. Gdyby każdy z tych podpisów połączony był z minimalną składką na fundację stypendialną dla tych niepełnosprawnych, których w nowej sytuacji będzie nam regularnie przybywać (np. 10 złotych od osoby podpisującej), powstałby kapitał kilku milionów złotych, z którego uratowane dzieci otrzymywałyby regularną pomoc. Gdyby jeszcze co setny z podpisujących zdecydował się np. na adopcję niepełnosprawnego dziecka, a co tysięczny na prowadzenie dla niego rodziny zastępczej (albo odwrotnie), pewnie nie mielibyśmy już zakładów opiekuńczych, w których dzieci nie mają szans być kochane i nauczyć się kochać. Sam podpis, nawet z najpiękniejszą intencją, nie kosztuje przecież nic i doprawdy jeszcze nie czyni z nas "ludzi sumienia", o których tak woła Kościół.
Więc oby nie było tak, że owszem, doprowadziliśmy do decyzji, iż nowy projekt pójdzie pod obrady komisji i tam spokojnie ugrzęźnie aż do wyborów, a potem Sejm się przecież rozwiąże i wszystko trzeba będzie zaczynać na nowo. Wtedy by się okazało, że najważniejszą sprawą było przeegzaminowanie posłów z głosowania wobec projektu, co w kampanii wyborczej może być bardzo użyteczne. Ale to nie byłby egzamin z sumienia, tylko z hipokryzji.