Tylko od nowa

Kultura unieważniania jest jak prawo, które działa wstecz, albo jak batalion, który nie bierze jeńców. Ale bez niej przedłużamy życie odwiecznej sztuce zamiatania pod dywan.

24.05.2021

Czyta się kilka minut

Serge Gainsbourg – graffiti na ścianie jego domu przy rue de Verneuil, Paryż, 2015 r. /   / CLAUDE THIBAULT / ALAMY STOCK PHOTO / BEW
Serge Gainsbourg – graffiti na ścianie jego domu przy rue de Verneuil, Paryż, 2015 r. / / CLAUDE THIBAULT / ALAMY STOCK PHOTO / BEW

On jest biały i od stóp do głów ubrany. Ona nosi odsłaniające jej więcej niż śniadą skórę bikini, okryte skąpym pareo. Ma kwiaty we włosach. Tańczy wokół niego, zalotnie się uśmiecha, jest bardzo młoda. On dotyka palcami ust, jakby ważył, co jej powiedzieć. Nie, to nie autoportret Paula Gauguina z małoletnią Polinezyjką. Jest rok 1965, Serge Gainsbourg śpiewa w studiu „Couleur café”: „Kocham twój kolor kawy / Twoje kawowe włosy / Twoją kawową szyję / Uwielbiam, gdy dla mnie tańczysz / Potem słyszę szmer / Wszystkie twe bransoletki / Piękne bransoletki / Kołyszą się u twych stóp” (tłum. własne; to Rafała Dziwisza, wykonywane przez Michała Bajora, nie oddaje rasowego kontekstu oryginału).

Piękna melodia, miłosne wyznanie, ale anturaż kłopotliwy. Oczywiście tylko z dzisiejszej perspektywy. W latach 60. ta piosenka była odbierana jako przełamanie rasistowskiego dyskursu mówiącego, że kochanków trzeba sobie dobierać według koloru skóry. Eros się na to nie ogląda, a przeciwieństwa się pożądają, śpiewał bard. Nikt w nim nie widział obrońcy francuskiego kolonializmu. Jednak współcześnie – po kilku dekadach debaty o grzechach europejskiej kultury – trudno być ślepym i głuchym na obecne w piosence, a szczególnie w nagraniu filmowym, płciowe asymetrie i egzotyzowanie rasowej różnicy. Czy to znaczy, że nie wypada dziś wielbić Gainsbourga?

Warto przypomnieć, że był on celem kultury unieważniania avant la lettre. W 1984 r., po opublikowaniu teledysku do piosenki „Lemon incest”, wykonywanej wraz z trzynastoletnią córką Charlotte, oskarżano go o skłonności kazirodcze. Oboje przekonywali, że była to jedynie artystyczna prowokacja. Jednak klip z półnagimi ojcem i córką na małżeńskim łóżku nie pozostawiał wiele dla wyobraźni. Charlotte Gainsbourg nigdy nie zarzuciła ojcu nadużyć seksualnych, ale czy należy akceptować wciąganie dziecka w artystyczną grę, która stawia je w pozycji uległej ofiary dorosłego?

To samo pytanie dotyczy Gauguina, przeciwko któremu można wytoczyć jeszcze cięższe działa – nie tylko malował młodziutkie nagie Tahitanki, ale sypiał z trzynasto-, czternastolatkami, czyniąc z nich „służące do wszystkiego” i prawdopodobnie zarażając je syfilisem. Czy należy podziwiać jego obrazy, ignorując okoliczności ich powstawania? Muzea, w których znajdują się prace Gauguina, nie zdejmują ich z ekspozycji. Może więc oglądać te obrazy, ale tak, by się z tego nie cieszyć?

Ostracyzm 4.0

Zwrot ku rozliczaniu artystów z ich życiorysu i twórczości, zwany kulturą unieważniania (ang. cancel culture albo call-out culture), wystawia oskarżonym rachunki z całego życia i wydaje się krytyką totalną, wręcz wymazywaniem. Przede wszystkim dzieli – nie tylko twórców na moralnych i niemoralnych ludzi, ale te same cechy przypisuje też artefaktom, a niekiedy także odbiorcom, którzy mimo kolejnych skandali i procesów nie zamierzają odchudzać swojej biblioteki i filmoteki o dzieła potępionych autorów.

Kultura unieważniania nie stawia głupich czy wydumanych kwestii. Pyta o odpowiedzialność twórców i etyczność dzieł oraz o tajemnice kuźni, w której wykuwa się sztuka. Czy można zachwycać się „Chinatown” i „Lokatorem” Romana Polańskiego, ale „Tess” i „Frantikiem” nie, bo powstały już po jego procesie o gwałt na nieletniej? Czy w ogóle należy Polańskiemu zakazać wstępu na salony i odgórnie zarządzić, by do żadnych nagród już nigdy go nie nominowano?

Jak oddzielić feministyczny wymiar filmów Woody’ego Allena (naprawdę niezależne są u niego wszak bohaterki, a bohaterowie – cóż – są chodzącym kryzysem męskości) od ciążących na nim zarzutów o molestowanie dziecka i mizoginicznych wypowiedzi pod adresem córki i byłej partnerki? Czy koncerny medialne powinny kończyć współpracę z oskarżanymi o przemoc domową ­Johnnym ­Deppem i Marilynem Mansonem, zanim w wytoczonych im procesach zapadną ostateczne wyroki? Sęk w tym, że na takie pytania udziela się zwykle zbyt kategorycznych odpowiedzi.

Kultura unieważniania zaciera granicę między publicznym a prywatnym, między dziełem zamkniętym i połączonym pępowiną z autorem o złej biografii a dziełem otwartym, zapraszającym publiczność do wolnej interpretacji, czasami wręcz mądrzejszym od swojego twórcy. Pod tym względem kultura unieważniania jest nieodrodną córką idei poprawności politycznej. Narodzona w lewicowych środowiskach uniwersyteckich na przełomie lat 70. i 80. minionego wieku, sięgała do lingwistyki krytycznej, pragmatyki i teorii aktów mowy, wskazujących na to, że język, za pomocą którego nazywamy rzeczywistość, wpływa na nasze postawy wobec problemów tego świata i jego mieszkańców.

Nowy słownik miał nie tylko chronić obrażane i marginalizowane w życiu publicznym kobiety oraz mniejszości religijne, etniczne i seksualne, ale przede wszystkim zbliżyć ludzi do siebie. To się nie powiodło, ponieważ zmiana języka, jaką postulowali rzecznicy poprawności politycznej, wyprzedzała o kilka długości wstyd towarzyszący codziennej komunikacji z innym. Dopóki ludzie nie będą się wstydzić tego, że używają określonych słów i nie znają ich nieobraźliwych synonimów, dopóty zmiana językowa będzie tylko papierowym projektem.

Dlatego logiczną konsekwencją spychanej do defensywy poprawności politycznej było przekierowanie uwagi z języka wypowiedzi na ich autorów. Upadek bogów miał skłonić do refleksji. Nie tak dawno z powodu nieodpowiedzialnych i raniących słów lub gestów zachwiały się kariery Larsa von Triera, Michała Witkowskiego, J.K. Rowling i wielu innych ulubieńców mediów. Przetrwali nie tylko dlatego, że przeprosili, ale także z tego powodu, iż – wbrew pozorom – słowa są w naszej kulturze traktowane dość lekko. Siłą będącą w stanie zmieść idoli z salonów okazał się dopiero gniew ofiar przemocy, który, latami tłumiony, eksplodował w drugiej dekadzie XXI wieku.

Dlaczego jednak tak wiele osób, które gwałtem i bólem się brzydzą, nie ma poczucia, że sprawiedliwości staje się zadość? Dlatego że nowa forma ostracyzmu, znanego już od czasów Hippiasza, ma dziś kod kreskowy i konto na Instagramie. Sprawy, zanim zawisną na wokandzie, trafiają do mediów społecznościowych, zapewniając widzialność nie tylko ofiar, ale także sprawców. Tych pierwszych nie chronią, a od tych drugich oczekują samobiczowania. Tylko clickbaity (nagłówki, które mają zachęcić do kliknięcia w artykuł, choć niekoniecznie są zgodne z jego treścią) zawsze wychodzą na tym dobrze, mnożąc się na potęgę.

Sztuka wyboru

Trzeba jednak powiedzieć głośno, że odsądzanie kultury unieważniania od czci i wiary (w dobrą sztukę) wcale nie jest obroną wartości i autorytetów przed samosądem, ale zamykaniem oczu na przemoc fizyczną i symboliczną, która dokonuje się za kulisami. Pudrowanie sińców i dobra mina do złej gry czy publiczna obdukcja, która może sprawić, że za jakiś czas obrażeń będzie mniej? Istota tego wyboru nie jest estetyczna, ale etyczna.

W budowaniu akceptacji dla takiego spojrzenia kulturze unieważniania nie pomaga jej nazwa. Jest nietrafna i deprecjonująca. Podobnie zresztą jak określenie „poprawność polityczna” (to maoistyczne hasło najpierw było przez lewicę stosowane autoironicznie, ale podchwycone przez przeciwników idei prorównościowej zmiany językowej zostało jej przypięte jako łatka).

Hasło unieważniania budzi skojarzenia z ideologiczną cenzurą i automatyzmem wydawania moralnych ocen. Nadużyciem jest też nazywanie publicznych rozliczeń specyficzną kulturą, która miałaby swoje instytucje, ideologię, ustalone praktyki oraz własny kanon uznanych dzieł. To wszystko dopiero się tworzy. Na razie znajdujemy się na etapie unieważniania, chociaż wolałabym nazywać go etapem nagłaśniania krzywd, patrząc na niego – mimo wszystko optymistycznie – jak na szklankę raczej w połowie pełną niż w połowie pustą. Pierwszym krokiem do rozwiązywania problemów społecznych jest bowiem przerwanie zmowy milczenia.

Z tym dyskursem walczy się na trzy główne sposoby. Po pierwsze, za pomocą jego własnej broni, czyli dyskredytacji. Skoro ofiary, denuncjując sprawców, dyskredytują ich jako ludzi kultury, to w analogiczny sposób dyskredytuje się ofiary. Kiedy 17 marca Anna Paliga, absolwentka łódzkiej Szkoły Filmowej, opublikowała na Facebooku list o praktykach przemocowych wobec studentów tej uczelni, usłyszała, że jest nikim i że wysuwając oskarżenia pewnie chce sobie „zrobić nazwisko”. Mały dorobek aktorski i nieopatrzona w mediach twarz miały odbierać jej przywilej mówienia o doświadczeniu zastraszania i uwłaczania. To tak jakby mówić, że tylko sławni i wielcy mają prawo cierpieć – czyli elitaryzm do kwadratu.


CZYTAJ TAKŻE

NIE MA PRZEBACZ. ARTYKUŁ DARIUSZA ROSIAKA: Zawstydzanie, piętnowanie i, ostatecznie, unieważnienie – to techniki, których ofiarami padają uczestnicy wojny wszystkich ze wszystkimi, wypełniającej debatę publiczną w Polsce i większości krajów Zachodu >>>


Po drugie, ofiarom bardzo skrupulatnie odmierza się czas, który upłynął od momentu doznania krzywdy do chwili jej ujawnienia. Psycholodzy włożyli dużo wysiłku w trakcie dyskusji o pedofilii, aby uzmysłowić społeczeństwu, że ofiary czasem potrzebują dwudziestu, trzydziestu lat, nim będą gotowe przemówić. W przypadku świata sztuki dyskusja zaczyna się od nowa, gdyż ciąży nad nią przekonanie, że dobra sztuka wymaga cierpienia. Anna Paliga nie czekała trzydziestu lat, Wydział Aktorski PWSFTviT ukończyła w 2020 r. Zdaniem niektórych odezwała się i tak za późno – powinna była reagować od razu, na bieżąco, bo skoro zwlekała, być może nie jest wiarygodna. Kto ryzykując utratę indeksu lub pracy miał odwagę mówić nauczycielom i przełożonym prosto w oczy, że nie zgadza się z określonym traktowaniem, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Po trzecie, czas sprawców płynie znacznie wolniej. Rytualne powiedzenie, że „zawsze tak było i nikt się nie skarżył”, naturalizuje przemoc i ignoruje nieuchronnie zachodzącą zmianę kulturową. Skoro do tej pory niewiele mówiło się o przemocy w świecie teatru, filmu czy literatury, ma to być dowód, że współcześni adepci sztuki są przewrażliwieni i niedostosowani do realiów twardej gry w środowiskach, do których trafili. Niedostatek świadectw z przeszłości można jednak łatwo wyjaśnić. Kultura funkcjonuje dziś w innych ramach etycznych, choć darwinistyczne przekonanie, że tylko ci o najgrubszej skórze przetrwają, jest czule pielęgnowane zarówno przez neoliberalną, jak i neokonserwatywną stronę debaty publicznej.

Przede wszystkim poprzednim pokoleniom brakowało powszechnego języka opisu tego, co zaburza dobrostan cielesny i psychiczny. Przykładowo, termin „molestowanie seksualne” powstał około 1974 r., a w polskim dyskursie publicznym pojawił się dwie dekady później. Niektórzy podejmują próbę przyjrzenia się dawnym doświadczeniom przez pryzmat współczesnych kategorii, jak mobbing, seksizm czy wiktymizacja. Z tych retrospekcji wyłaniają się obrazy bardzo problematycznych zachowań mistrzów, takich jak Tadeusz Łomnicki, Konrad Swinarski czy Jerzy Grotowski. „Lepiej nie wiedzieć, kto jeszcze” – często słychać takie zaklęcie. Leczenie choroby ignorancją jest ucieczką do tyłu – wyborem estetycznym, a nie etycznym.

Intencje czy konsekwencje

Człowiek, jeśli jest winny, powinien ponieść karę adekwatną do czynu. Jeśli to, czego się dopuścił, było związane z nadużywaniem pozycji w świecie kultury, to od momentu udowodnienia winy powinien przestać być fetowany jako artysta lub mecenas sztuki. Z takimi regułami pewnie wielu z nas by się zgodziło. Ale czy winy powinny też „przechodzić” na dzieła osądzonych przez ludzi i historię twórców?

Zanim udzieli się odpowiedzi, warto zadać sobie pytanie: co jest ważniejsze – intencje uczestników życia społecznego czy konsekwencje ich wypowiedzi i działań? Jeśli te pierwsze, to kanon wymagałby nieznacznych korekt. Poza sztuką zdeklarowanych piewców kolonializmu, seksizmu i ksenofobii trudno byłoby udowodnić, że przez dzieła wprost przemawiają złe postawy ich autorów. Jeśli przyjmiemy, że liczą się konsekwencje (czyli współczesne efekty obcowania z artefaktami), to sprawa jest bardziej złożona. Wymaga wysiłku empatii i gotowości, by w niektórych obszarach kultury budować jej filary na nowo.


CZYTAJ TAKŻE

W GÓRĘ ŻYCIE, W DÓŁ ŚMIERĆ. ROZMOWA Z PROF. RYSZARDEM KOZIOŁKIEM: „Czyszczenie” własnych poglądów, swoista operacja higieniczna na nich wydają mi się szalenie niebezpieczne dla przyszłości demokracji >>>


Kultura unieważniania to nie tylko rewanż za krzywdy ofiar, ale także zaproszenie do autoanalizy. Sama staram się trzymać kryterium konsekwencji, choć często błądzę i jestem – nomen omen – niekonsekwentna. Widziałam wszystkie filmy Woody’ego Allena, ale najnowszego, „Rifkin’s Festival”, nie obejrzę – nie chcę dokładać się do zarobków reżysera w tym samym czasie, kiedy w arogancki sposób odnosi się do zarzutów o molestowanie seksualne córki, a ujawnione niedawno w serialu dokumentalnym „Allen kontra Farrow” pisma i nagrania świadczą na jego niekorzyść.

Jednak jeszcze niedawno pokazywałam studentom fragment filmu „Annie Hall”, słynną scenę z kolejką do kinowej kasy, w której finale pojawia się Marshall McLuhan. Ta scena sprawdza się jako pretekst do dyskusji o tym, jak McLuhan rozumiał różnice między epoką mechaniczną a elektryczną. Mój wybór tłumaczę sobie tak – „Annie Hall” powstała w 1977 r., długo przed sprawą Dylan-Farrow, a rzeczona scena ma dziś walor historyczny i obraża tylko zbyt pewnych siebie medioznawców. Być może nie mam racji i potrzebne są radykalniejsze decyzje. Kultura wciąż się zmienia, zmieniając przy okazji nas.

Ciąg dalszy nastąpił

Powróćmy do Serge’a Gainsbourga. Intencje pewnie miał dobre. Podniósł się po oskarżeniach o kazirodztwo, lecz w ostatniej dekadzie życia był w bliskich relacjach z kilkoma młodziutkimi dziewczynami, dwie z nich były w tym czasie niepełnoletnie (z najmłodszą, trzynastoletnią Aude Turpault, łączyła go więź platoniczna, ale – jak kobieta stwierdziła po latach – swojej córki strzegłaby przed podobnym związkiem). Po jego śmierci w 1991 r. plotki ucichły, lecz zainteresowanie kobietami-dziećmi w życiu artysty wróciło na fali ruchu #MeToo.

Tymczasem wiele francuskich miast zyskało ulice Gainsbourga, jego imię otrzymał też niewielki park na peryferiach Paryża. Nie jest planowane (przynajmniej na razie) przemianowywanie poświęconych mu miejskich przestrzeni. Co więcej, w tym roku Charlotte ­Gainsbourg chce w dawnym paryskim domu ojca otworzyć poświęcone mu muzeum. I dobrze. Biografią mógłby obdzielić cały big band, a większość jego piosenek starzeje się jak francuskie wino. Nie znaczy to, że dyskusje na temat Gainsbourga były histeryczne, niepotrzebne czy toczone na próżno.

Na początku kwietnia francuski parlament uchwalił zmiany w prawie karnym, o które od lat zabiegały organizacje pomagające dziecięcym ofiarom przemocy seksualnej. Kazirodztwo stało się osobnym przestępstwem, rozszerzono katalog osób, które mogą się go dopuszczać. W kodeksie zapisano też, że seks z osobą poniżej 15. roku życia będzie traktowany jako stosunek bez jej przyzwolenia, a więc przestępstwo. Wcześniej granica wiekowa legalnego seksu nie była uregulowana we francuskim prawie i interpretacja czynu leżała po stronie wymiaru sprawiedliwości.

Konsensus sił politycznych w tej sprawie okazał się możliwy dzięki burzy, jaką wywołała opublikowana na początku tego roku książka Camille Kouchner pt. „La familia grande”. Autorka ujawniła, że przed laty jej ojczym Olivier Duhamel, ceniony politolog i doradca polityczny, dopuszczał się gwałtów na jej nastoletnim wówczas bracie bliźniaku. Duhamela kryto, jak wielu przed nim tuzów za bardzo lubiących młodych chłopców i dziewczęta. Nie jest jasne, czy wiedział o tym ojciec bliźniąt, Bernard Kouchner, który z rezerwą podchodził do wcześniejszych apeli o zdecydowane karanie pedofilii. Teraz Duhamel został pozbawiony stanowisk i honorów, a na fali ruchu #MeTooInceste kolejne ofiary ujawniały dramaty związane z kazirodztwem.

Książka Kouchner tylko przelała czarę goryczy. Poprzedziła ją m.in. afera Gabriela Matzneffa, wielokrotnie nagradzanego pisarza, który publicznie bronił osób współżyjących z nieletnimi, estetyzował w powieściach i dziennikach czyny pedofilskie, a także – o czym świadczą kolejne kobiety – sam ich dokonywał. Kontrowersje wokół niego ciągnęły się od lat 60., ale przez kilka dekad jego pedofilskie fantazje traktowano z pobłażaniem, jako światopogląd libertyna. Do czasu.

Co to ma wspólnego z Gainsbourgiem? Dyskusje wokół Matzneffa przez wiele lat były wewnętrzną sprawą elit, natomiast o „Lemon incest” rozmawiano we Francji szeroko. Gainsbourg flirtował z popkulturą, jego wzloty i upadki „należały” do wszystkich Francuzów. Krytyka z lat 80. drążyła skałę, choć musiało upłynąć jeszcze wiele wody w Sekwanie, zanim triada „sławny dorosły – urocze dziecko – łóżko” przestała być martwym punktem w polu widzenia debaty publicznej. Jeśli kultura unieważniania ma oznaczać nagłaśnianie przemilczanych krzywd, to jest czymś ważnym. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2021