Tuca tuca

„Tuca tuca” to nieco banalna włoska piosenka.

19.10.2014

Czyta się kilka minut

Towarzyszy jej taniec o delikatnym zabarwieniu erotycznym. Kiedy artystka Raffaela Carra wykonywała ją w 1970 r. w TV Rai Extra, publiczność traciła zmysły. „Tuca tuca” pasowała do pastelowych czasów. Ludzie po dobrej stronie żelaznej kurtyny mieli ochotę śpiewać „mi piace” – bo podobały im się nowe samochody, wystrzałowe stroje i wygodne mieszkania. A przede wszystkim podobali się też sobie nawzajem. Potem nagle podrożała benzyna – co się społeczeństwu nie podobało i „Tuca tuca” przestano tańczyć. Tańczono w ogóle mniej, a jeśli już, to na najwyższym szczeblu i w takt doktryny Breżniewa. Potem – też nagle – znów zrobiło się jakby bardziej tanecznie. Ludzie radowali się, wierząc, że tańczą na gruzach historii, której koniec właśnie ogłoszono. Tylko wtedy już nikt nie pamiętał o „Tuca tuca”. W cenie były standardowe kawałki z MTV i hamburgery.

Piosenka i taniec wróciły dopiero po 40 latach od premiery – gdy historia na nowo zaczęła pokazywać kły i pazury. Utwór wyciągnął z lamusa pochodzący z Portland zespół Pink Martini i dał mu nowy oddech. China Forbes śpiewała „te volgio” tak zmysłowo, że wspomnienia z pastelowych czasów ożyły, choć nie było szczególnych powodów. To jasne, że piosenka w żadnym razie nie pasuje do dzisiejszych czasów. Bo to są czasy, w których nic nikomu się nie podoba. W sumie trudno się dziwić. Po ulicach biegają agenci obcych wywiadów, recesja puka do drzwi i w ogóle świat stoi na głowie. Marzenia o nowych samochodach, mieszkaniach na kredyt i wystrzałowych ciuchach oczywiście obowiązują – tylko mącą je coraz bliższe dźwięki wystrzałów, nawet jeśli słyszymy je w wieczornych wiadomościach.

No ale przecież – zgodzą się Państwo – bez przesłuchania choćby raz „Tuca tuca” nie da się kulturalnie zakończyć tygodnia. Dlaczego? Moim zdaniem „Tuca tuca” kiedyś była hymnem hedonistów, a dziś jest hymnem eskapistów, którzy nie dają sobie rady z wariactwami codzienności. Do Polski „sprowadził” je redaktor Maciej Ulewicz i grał namiętnie w radiu PiN. Rozgłośnia mieściła się na warszawskim Żoliborzu, przy placu Inwalidów. „Tuca tuca” pasowała do tej dzielnicy. Nie ma tu biurowców i centrów handlowych, za to tubylcy z ulicy Śmiałej chodzą wieczorami w szlafroku i piżamie pożyczyć sól od sąsiada.

Dzielnicę i radio łączyła pewna filigranowość. Po Żoliborzu można spacerować godzinami i nie zobaczyć nic szpetnego – o ile wie się, którędy chodzić. Tak samo było z radiem PiN. Jeśli już się udało przemknąć między wieloma niepotrzebnymi częstotliwościami, można było cały wieczór słuchać pięknej muzyki i dowcipnych redaktorów. „Tuca tuca” smakowała tu szczególnie późną jesienią. Pozwalała zapomnieć choć na chwilę o tym, że wszystko, co piękne, przemija. A zimą była wręcz nieodzowna do życia: „Bo »Tuca tuca« – tłumaczyli jej zwolennicy – jest jak ciepła czekolada”. Świat skuwały lody, przyjaciele zdradzali, a ukochane kobiety czmychały do bardziej modnych miejsc. I gdy wydawało się, że znikąd nadziei, przychodził piątek. Wówczas redaktor Ulewicz puszczał „Tuca tuca”. To pomagało przejść z godnością przez najbardziej mroźne okresy życia.

Kiedy właściciele wyprowadzili radio PiN z Żoliborza na Pragę, czułem, że to źle się skończy. Redakcja została uwięziona w korporacyjnym biurowcu. Nikt tam wieczorem nie chadzał w piżamie, bo wszyscy od świtu do świtu siedzieli pod krawatem. Redaktorzy z okien nie widzieli już żoliborskich dachów. Widok mieli na parking, multipleks i centrum rozrywkowo-handlowe. Czułem, że „Tuca tuca” nie polubi tego otoczenia. I miałem rację.

Korporacyjni specjaliści od słuchalności zaczęli liczyć słupki. Szybko doszli do wniosku, że „Tuca tuca” nie zapewnia inwestorom godziwego zysku, należy ją więc, czym prędzej, zamordować.

Wyrzucili z eteru „Tucę”, Ulewicza i cały PiN. Zastąpiło je radio Muzo.fm, które gra tak, jak się nazywa – czyli nieszczególnie. Trudno je odróżnić od innych rozgłośni – więc idealnie wkomponowało się w nowe otoczenie.

I tak po 12 latach i 13 dniach istnienia, 25 września radio PiN nadawało po raz ostatni: – Trzy minuty po 19.00, dziś radio PiN kończy nadawanie – kończył serwis informacyjny red. Marcin Łukasik. Kurtynę opuszczał Maciej Ulewicz, który bez skutku próbował powstrzymywać łzy: – A będę płakał, to się podobno, k…, sprzedaje – wypalił. – Ojej, powiedziałem brzydkie słowo – tłumaczył się niezgrabnie. A korporacja załamała ręce. Zima u wrót. I jak żyć? Non mi piace!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2014