Trzystu Spartan

Barczyści chłopcy cieszą się na Ukrainie wzięciem. Służą za lodołamacze w politycznych bojach, gdzie słowa przestały się liczyć. Wielu z tych, którzy dziś służą Wiktorowi Janukowyczowi, kiedyś służyło Wiktorowi Juszczence i Pomarańczowej Rewolucji. Jak wygląda Ukraina widziana ich oczami?

23.02.2010

Czyta się kilka minut

Spartanie ze sztabu Janukowycza. Ukraina, Kijow, luty 2010 r. / fot. Katarzyna Kwiatkowska /
Spartanie ze sztabu Janukowycza. Ukraina, Kijow, luty 2010 r. / fot. Katarzyna Kwiatkowska /

W dużym wojskowym namiocie pachnie benzyną. To przez generator, przy którym grzeje się grupa dobrze zbudowanych mężczyzn.

- Ilu was właściwie jest?

- Trzystu Spartan.

Trzystu na pewno nie zmieściłoby się w tym namiocie, ale część stoi na zewnątrz. Mają wachtę. Na oko jest ich najwyżej setka. Są wśród nich górnicy, kierowcy, robotnicy, ale też studenci, księgowi, a nawet pomocnik farmaceuty. Przyjechali z całej Ukrainy. Łączy ich jedno: trenują ciężką atletykę. W telefonach komórkowych chronią swoje zdjęcia w trykotowych kostiumach. Pozują na matach i z hantlami, dumnie prężąc muskuły.

Łączy ich też drugie: przyjechali, by bronić woli narodu. Noszą niebieskie przepaski i przeciwdeszczowe płaszcze z napisem "Wiktor Janukowycz - nasz prezydent". Stacjonują na placu przed siedzibą Centralnej Komisji Wyborczej w Kijowie. W dzień ochraniają wiece, nocą czuwają na wypadek, gdyby zwolennicy Julii Tymoszenko chcieli przejąć budynek.

Dlaczego tu przyjechałeś? - pytam sympatycznego, ostrzyżonego na zapałkę zapaśnika ("150 kilo żywej wagi" - pochwalą go później koledzy).

- Z pracą u nas ciężko - odpowiada po ukraińsku, bo przyjechał z Zakarpacia. - Muszę dorobić.

Nie chcą mówić o stawkach, na początku w ogóle zaprzeczają, że wynajęto ich za pieniądze. Tyle że z wiarą w ideały jakoś u nich krucho. Rodzimych polityków uważają za bandę kłamców i złodziei. "Wszystkich powinno się wystrzelać" - rzuca ktoś w tylnym rzędzie.

Janukowycza też?

Cisza. Proponują mi herbatę. W namiocie mają termosy z gorącą wodą i stosy saszetek z kawą (o herbatę trudniej, ale gościnni atleci szukają jej dzielnie i do skutku).

Gdzie byli pięć lat temu? - Na Majdanie - mówią z ociąganiem ci z Zachodniej Ukrainy - ale wtedy wykładowcy zwalniali studentów z zajęć, a pracodawcy kazali chodzić na pomarańczowe demonstracje.

***

Nie zdziwiłabym się, gdyby był wśród nich Sasza. Spotkałam go w 2004 r. w pociągu wynajętym przez sztab Juszczenki, w którym jechali do Kijowa zwolennicy Pomarańczowej Rewolucji z Zachodniej Ukrainy. Sasza, pracownik fizyczny w prywatnym zakładzie w obwodzie lwowskim, też był barczysty, uśmiechnięty i miał duże dłonie. - Zobaczysz - mówił - jak się u nas zmieni. Będzie praca, będą pieniądze, będzie wszystko. Nie od razu, ale za półtora roku na pewno. Juszczenko: TAK!

Gadał jak nakręcony, a mnie było smutno, bo przecież takie to naiwne.

Tamten wyjazd do Kijowa pobłogosławił jego szef. Dziś, sądząc z rachunku prawdopodobieństwa, szef Saszy mógł zbankrutować albo, tnąc koszty, zwolnił chłopaka.

- Daliśmy się nabrać - tłumaczy farmaceuta. - Juszczenko nas zawiódł. Taki "ani ryba, ani mięso", brak mu charyzmy, a Ukrainie potrzebna silna ręka. Widzisz, co się dzieje?

Widzę. Kryzys polityczny i gospodarczy daje się Ukraińcom we znaki. Choć oficjalny poziom bezrobocia w końcu 2009 r. wynosił 8,6 proc., dane są mocno zaniżone, bo wielu tracących pracę nie rejestruje się, a część dużych zakładów metalurgicznych, maszynowych i chemicznych, które szczególnie ucierpiały na skutek recesji, wysłało załogi na bezpłatne urlopy.

Poziom wynagrodzeń jest niepokojąco niski. Jesienią 2009 r. Ukraina spadła na ostatnie miejsce w Europie pod względem wysokości wypłat. Średnia płaca wynosi 240 dolarów, gdy na Białorusi 360.

Drożeje. Przez ostatnich kilka miesięcy poszła w górę benzyna, cukier, mleko - towary kluczowe. Kryzys widać na ulicach. Ludzie handlują, czym popadnie. Bez stoisk, bez zezwoleń, trzymają towar w rękach albo kartonach, płacąc służbom porządkowym za przymykanie oczu. Coraz więcej wśród nich młodych mężczyzn. Chłopak pod stacją metra "Uniwersytet" próbuje sprzedać kołdrę - musi być zdesperowany, bo trzyma ją bez opakowania, jakby padający śnieg jej się nie imał. Zadbane kobiety w średnim wieku rozdają ulotki o niczym. Skwaszony tłum spieszących do metra obojętnie mija przykrytego kapą bezdomnego.

- On już właściwie umarł - mówi kobieta sprzedająca piwo na rozkładanym stoliku nakrytym brudną matą w kratę.

- Dlaczego nikt nie wezwie karetki?

- Wzywaliśmy, ale bez pieniędzy nikt palcem nie ruszy.

***

W miastach straszą oblepione drobnymi ogłoszeniami słupy: podejrzane oferty pracy, sprzedaż prac dyplomowych i środków na męską potencję. Wszystko to coraz bardziej przypomina lata 90., okres burzliwej transformacji niezarejestrowanego handlu, frustracji i beznadziei. - Żeby tylko nie odrodził się reket - martwi się sympatyczny zapaśnik, który wiosną ma zamiar wyjechać za pracą do Polski.

Reket, czyli wymuszanie siłą pieniędzy w zamian za ochronę. To angielskie pojęcie pojawiło się w radzieckiej przestrzeni w końcu lat 80. wraz z rozwojem prywatnej inicjatywy, i szturmem zdobyło złą sławę. Szantaż biznesmenów stał się jednym z głównych źródeł dochodu licznych grup przestępczych. Mafijna oferta ochrony była propozycją nie do odrzucenia i nazywała się "bandyckim dachem".

Reketem zajmowali się wyrośnięci chłopcy, wyłowieni z piwnicznych siłowni, lokalnych sekcji boksu i zapasów. Mięso armatnie grup przestępczych. Ilu ich zginęło, nie wiadomo: starczy jednak odwiedzić cmentarze w post-

radzieckich miastach, aby przekonać się o skali zjawiska. Groby dwudziestoparolatków z lat 90. są liczne niczym po grypie hiszpance.

- A do mafii, jak by co, to byście poszli?

Cisza. Pytają, czy herbata może być gorzka, bo cukru w namiocie nie ma.

- Dla nas robota zawsze się znajdzie - mówi, podając mi plastikowy kubek, uśmiechnięty brunet w pomarańczowej kurtce ("To prowokator" - śmieją się koledzy).

Barczyści chłopcy cieszą się na Ukrainie wzięciem. Służą za lodołamacze w politycznych bojach, gdzie już dawno słowa przestały się liczyć. Do ostatniej draki doszło 25 stycznia w kijowskim zakładzie poligraficznym "Ukraina". Deputowany Rady Najwyższej z Partii Regionów, były mistrz świata w zapasach w stylu wolnym, Elbrus Tedejew wraz z kolegami z partii i swą dobrze zbudowaną świtą starł się z milicją, gdy próbowała usunąć ich z budynku. Zabarykadowali się w nim, twierdząc, że rząd chce wydrukować półtora miliona nielegalnych biuletynów wyborczych. Tygodnik "Weekly.ua" podaje, że stawka dla "sportowców" za tego typu akcje to 300 dolarów na głowę.

- My nie zginiemy, ale żal się robi, kiedy patrzysz na ten, przepraszam za wyrażenie, pizdiec - denerwuje się młody chłopak o twarzy boksera.

- Potrzebny nam Stalin - woła ktoś w tylnym rzędzie.

- Zwariowałeś?! - burzą się ci z Zachodniej Ukrainy. - Stalin to zło. Potrzebny nam ukraiński Putin.

Magiczne słowo "Putin" powtarzane jak mantra, w tramwajach, pociągach, nie tylko przez tęskniących za ZSRR emerytów. - Tak, cenię sobie Putina - przyzna Jelena, dziennikarka gazety "Kijowski Telegraf". - Dziwisz się? To pożyj tu trochę.

***

Przestaję się dziwić wynikom międzynarodowego sondażu z czerwca 2009 r., z którego wynika, że prezydent Rosji cieszy się zaufaniem większości Ukraińców. I to po pięciu latach nieustannych utarczek na linii Moskwa-Kijów, wojnie na słowa i wojnie o gaz.

Na tle zdyscyplinowanej rosyjskiej Dumy, ukraińska Rada Najwyższa rzeczywiście przypomina dom wariatów. Deputowani pod byle pretekstem blokują mównicę, a budżet na 2010 r.

nie został uchwalony do dziś. Prognozowany deficyt ma wynieść 20 mld dolarów. Tak dużej dziury budżetowej Ukraina jeszcze nie notowała. W kraju, gdzie trwa nieustanna kampania wyborcza, politycy sypią prezentami na koszt państwa. A przecież z pustego i Salomon nie naleje (w tym wypadku bardziej do rzeczy byłoby napisać: Midas).

- Władza bogaci się naszym kosztem, a wiesz, ile dostaje księgowy po studiach? 100 dolarów miesięcznie! - zapaśnik z niebieską przepaską na ramieniu zaciska pięści.

W namiocie ruch jak w ulu: jedni wchodzą, drudzy idą pospacerować po placu. Nie pozwalają mi zrobić zdjęcia w środku, bo ktoś z działaczy mógłby zobaczyć i podpadną. Uśmiechają się, próbują flirtować, jakby sto lat nie widzieli kobiety.

- Długo już tu jesteście?

- Od pierwszej tury.

Na szczęście nie mieszkają w tym brudnym namiocie. Ulokowano ich na obrzeżach miasta, do centrum przyjeżdżają autokarami na swoje zmiany.

Autokarami przybywają tu także uczestnicy "niebieskich" mityngów. Najczęściej z okolicznych miast. Z flagami Partii Regionów, w "firmowych" czapkach i szalikach stoją na mrozie osiem do dziesięciu godzin.

- Pięć lat temu, Matka Boska świadkiem, byłam za Juszczenką - mówi surżykiem, czyli mieszaniną ukraińskiego i rosyjskiego, owinięta niebieskim szalikiem emerytka.

Wielu z nich stało w 2004 r. na Majdanie, skandując "tak!" Juszczence. Dziś czują się oszukani. Juszczenkę i Tymoszenko obwiniają o całe zło. Twierdzą, że wierzą w Janukowicza. Ale stoją w milczeniu. Nie ma w nich entuzjazmu.

- My tu wszyscy stoimy za ideały - ironizuje 30-latek w okularach, handlowiec, dziś bez pracy. - Chcesz wiedzieć, za ile? Tylko nie rób mi zdjęcia. Za 110 hrywien dziennie.

Według obliczeń Międzynarodowego Instytutu Demokracji w 2007 r., w czasie protestów z powodu przedterminowych wyborów nazwanych "Majdanem 2",

koszt wynajmu, wyżywienia i transportu protestujących osób wyniósł od 55 do 81 mln dolarów.

***

Dziś ukraińscy dziennikarze spekulują, że koszty płatnych mitingów mogą przekroczyć oficjalny budżet kampanii prezydenckiej. Tygodnik "Korrespondent" pisze, że za kwoty wydane przez Janukowycza i Tymoszeko na przedwyborczy wyścig można by sfinansować dwa lata przygotowań do Euro 2012, łącznie z projektami infrastrukturalnymi.

Nikołaj, spec od "politycznej technologii", uśmiechał się z politowaniem, gdy w 2008 r. pytałam go, czy naprawdę na Ukrainie manifestuje się teraz wyłącznie za pieniądze. - Każda partia ma na tego typu działania oddzielny budżet, ale ponieważ to szara strefa, większość pieniędzy zamiast trafić do ludzi, zostaje u organizatorów. Działacze partii przeznaczają ok. 150 hrywien na dniówkę dla każdego z protestujących, z czego uczestnik dostaje 60-70 proc.

System jest dziesiętny i setny. Werbownicy za każde 10 osób dostają pieniądze, około 10-20 hrywien za człowieka. - Większości z uczestników jest kompletnie obojętne, jaką polityczną siłę wspierają, byleby płacili - tłumaczył Nikołaj, który dla jednej z partii opracowywał protestacyjne know-how.

- Zobacz, jak się szybko rozbiegli - krzywi się wyraźnie rozgoryczony okularnik, który protesty w 2004 r. wspomina jako jedną z najpiękniejszych chwil w życiu.

Rzeczywiście, jak tylko ze sceny obwieścili koniec wiecu, ludzie natychmiast skierowali się do swych autokarów.

Zostają tylko sportowcy. Kilkunastu ustawiło się pod bramą Centralnej Komisji. Wychodzący z pracy urzędnicy muszą się przez nich przeciskać.

- A nie boją się was?

- A czego tu się bać? - śmieją się, napinając muskuły. - Spokojni z nas ludzie. Chcemy tylko, żeby był porządek i uczciwe wybory. Jesteśmy jak trzystu Spartan. Widziałaś ten film?

- Ale oni wszyscy zginęli.

- My będziemy żyć wiecznie!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2010