Tren dla inteligenta

Nie jest winą szerokich mas, że nie ufają demokracji, a tęsknią za rządami silnej ręki. Źle, że przy okazji walki z mitycznymi "wykształciuchami demoluje się istotną dla społeczeństwa hierarchię wartości.

09.10.2007

Czyta się kilka minut

Rys. Marcin Wicha /
Rys. Marcin Wicha /

Staram się zrozumieć, gdzie teraz jestem. W jakim państwie żyję. W jakim kręgu społecznym. Naturalnie, istnieją na te pytania prostoduszne odpowiedzi natury geograficznej i socjologicznej. Brzmią: jestem w swoim mieszkaniu w śródmieściu Warszawy, mieszkam w mojej ojczyźnie, Polsce, należę do warstwy nieźle zarabiającej; zaliczam się do środowiska określanego jako "pracownicy umysłowi". Pochodzę z rodziny inteligenckiej, ale wychowałem się na warszawskiej Woli, w dzielnicy, którą w czasach PRL-u nazywano "robotniczą".

Utopia i tytulatura

Komplikacja pojawi się, gdy do tych prostych rozpoznań przyłożyć język wartości i mitów, a to przecież za ich pomocą porządkujemy naprawdę świat. Przede wszystkim: mit Sierpnia 1980 r., który był pierwszym i najważniejszym dla mnie otwarciem na życie publiczne. Zaczynałem wtedy ostatnią klasę liceum i z tej "żabiej" perspektywy wydawało mi się, że niespodziewanie realizuje się na moich oczach utopia, którą konstytuują dwa podstawowe składniki: wolność słowa oraz wspólnota różnorodności. Ta druga miarkowała pierwszą: można było swobodnie wypowiadać sądy, spierać się - pod warunkiem jednak, że nie rozbijało to wspólnoty, poza którą (nawet w tamtych, utopijnych warunkach istniało wykluczenie!) mieścili się jedynie twardzi entuzjaści paleokomunizmu.

Nie wątpię, że jest to obraz wyidealizowany, głównie przez brak wglądu w to, co działo się wewnątrz władz związku. Uwodziło mnie wówczas przede wszystkim to, że pochwała różnorodności w obrębie szerokiej wspólnoty zdawała się obejmować grupy wyodrębniane przy pomocy rozmaitych kryteriów: światopoglądowych, zawodowych, regionalnych, a także, może przede wszystkim, klasowych. Jeśli wśród ludzi, między którymi się wtedy obracałem, jakaś postawa budziła niepokój, to był nią jawny nacjonalizm, ponieważ ten sposób myślenia rozbijał w naszych oczach wspólnotowy aspekt ruchu, wprowadzał wykluczenie inne, niż dotykające miłośników twardego komunizmu i przyjaźni z ZSRR. Tradycję endecką uważałem zresztą za nieistotną skamielinę; to pewnie dlatego nie zauważyłem na przykład poparcia Macieja Giertycha dla władz stanu wojennego.

Wracam do tych historycznych czasów, ponieważ to one ukształtowały moje społeczno-polityczne marzenia (poglądy są czymś zmiennym) i ponieważ dopiero w perspektywie tych sentymentów pytania o to, gdzie i kim dzisiaj jestem, nabierają prawdziwej jadowitości. Czy mieszkanie w Warszawie - przypadkowe przecież, bo nie wybierałem sobie miejsca urodzenia - a też przynależność do grupy radzącej sobie finansowo i ceniącej tzw. "kulturę wyższą" jest dziś zestawem cech nobilitujących, neutralnych czy piętnujących? Stanowię przecież idealne ucieleśnienie "wykształciucha", "wyalienowanego inteligenta", członka "łże-elity" i tak dalej; a ludzie, których wraz z przyjaciółmi cenię, to - jak słyszę od dwóch lat - "pseudoautorytety". A skoro ta tytulatura funkcjonuje w życiu publicznym, to co się stało z utopią, którą pamiętam sprzed ćwierć wieku? Przecież ktoś, kto by - powiedzmy - jeszcze jesienią 1981 r. użył podobnych sformułowań, ośmieszyłby się nie tylko w oczach studentów, do których wówczas należałem, ale i uczestników niejednego wiecu.

Narzekamy dziś na brutalizację języka "debaty publicznej". Ale nawet w naszej, młodej jeszcze demokracji politycy nie robią niczego bez dobrego rozpoznania, co przyniesie im popularność. Najłatwiej jest skupić na nich swój gniew, jak na lustrze, które podsuwa nam przed oczy nieprzyjemny portret. Tymczasem wiemy przynajmniej dzięki nim, jak bardzo zapomniana została utopia Sierpnia. Jak płytko została przez nią przeorana społeczna świadomość, a raczej: jak głęboko przeorały tę świadomość pierwsze lata transformacji ustrojowej.

Książką, do której powracam dziś z rosnącym niepokojem, jest "Wehikuł czasu" Herberta George'a Wellsa. W pewnej chwili śledzimy tam wyprawę głównego bohatera w odległą przyszłość, w której głębokie podziały społeczne doprowadziły do rozwidlenia się linii ewolucyjnej homo sapiens na dwa odmienne gatunki: żyjących pod ziemią zezwierzęconych Morloków oraz wegetujących wśród uroczych zagajników, rozpaczliwie nietwórczych Elojów. Wells rzecz jasna ekstrapolował sytuację społeczeństwa angielskiego z końca XIX wieku, z epoki, gdy funkcjonowało pojęcie "mezaliansu", a wyrazisty podział przestrzeni miejskiej wykluczał wzajemne poznawanie się "ludu pracującego" oraz "klasy próżniaczej". Dwudziesty wiek odwrócił tę tendencję: żyjemy dziś w epoce mieszania się ludów i środowisk. Niemniej powieść Wellsa jako (histeryczna, co prawda) metafora wraca do mnie od pewnego czasu, gdy myślę o izolacji społecznej środowiska, w którym żyję.

Ta izolacja jest, oczywiście, jedynie pewną tendencją, składnikiem projektu ideologicznego, który próbuje się obecnie w naszym kraju zrealizować. Jego narodziny odbyły się w kilku etapach. Strukturą wyjściową, którą wykorzystano, był podział na "nas" i "onych", jaki funkcjonował w schyłkowym okresie PRL. Prawdziwe życie toczyło się poniżej salonów władzy - wyalienowani aparatczycy tworzyli inny świat, który budził początkowo lęk, a od pewnego momentu już tylko lekceważenie.

Kiedy doszło do obrad Okrągłego Stołu, dało się zobaczyć - wprawdzie wielu z nas, jak ja, nie umiało tego dostrzec - że choć samo pojęcie wyszło z użycia, to kategoria "onych" nie zanikła, lecz uległa poszerzeniu. Od 13 grudnia ufało się jedynie najbliższym, toteż ci, którzy w dalekiej Warszawie uzgodnili coś z władzą, siłą rzeczy kwalifikowali się do "onych". Sens przemian, mimo telewizyjnych pogadanek Jacka Kuronia, pozostał dla wielu ludzi niedocieczony, zwłaszcza że najszlachetniejsze słowa przegrywały z dojmującym doświadczeniem. Wielkomiejska inteligencja stała się z dnia na dzień liberalna (sugestywna wydawała się teza, że nie ma czasu na eksperymenty i lepiej sprowadzić funkcjonujące na Zachodzie rozwiązania); powątpiewanie w dobrodziejstwo reform Balcerowicza, a nawet w trafność związanych z nimi szczegółowych rozwiązań zaczęło być traktowane - w myśl jedności, rodem z konspiry - jako przejaw nieodpowiedzialności i "oszołomstwa".

Nie dostrzegaliśmy wówczas, że w ten sposób dochodzi do radykalnego rozejścia się warunków życia między niedawnymi uczestnikami jednego ruchu. Wydawało się, że problem tkwi w psychologicznych zdolnościach adaptacyjnych poszczególnych ludzi - których wystarczy zachęcić, by "brali własny los we własne ręce". Co można mianowicie wziąć w ręce, mieszkając w popegeerowskiej wiosce lub mieście, w którym zamknięto 80% (fakt, że nierentownych) zakładów pracy - nie przechodziło nam przez gardło. W ten sposób, jako, cóż że umiarkowani, beneficjenci nowego systemu gospodarczego, staliśmy się niepostrzeżenie kolejną grupą dającą się zaliczyć do kategorii "onych". To, że większymi beneficjentami stali się m.in. uwłaszczeni na dziko członkowie komunistycznej nomenklatury, my mieliśmy za nieprzyjemny, ale konieczny składnik pokojowych przemian; w oczach tych, którym przyniosły one jedynie kłopoty, stał się jedynie najlepszym dowodem zdradzieckiego układu.

Bunt mas

Na to wszystko nałożyła się kultura masowa. Niby w czasach PRL-u mieliśmy z nią do czynienia: śpiewały nam gwiazdy estrady, w czwartki wieczorem nadawano w telewizji "Kojaka", a w księgarniach pojawiały się niekiedy anglosaskie bestsellery. Jednak dopiero z początkiem lat 90. popkultura pojawiła się z całą mocą i błyskawicznie odcisnęła się na stylach odbioru. By zjawisko zilustrować anegdotą: pierwsze, ocenzurowane tłumaczenie powieści Fredericka Forsytha "Psy wojny" czytało się w latach 70., próbując umieścić autora gdzieś pomiędzy literaturą iberoamerykańską a Kurtem Vonnegutem. Kiedy piętnaście lat później zaczęto wydawać pokrewnego mu Roberta Ludluma, sam wygląd okładek sygnalizował, że mamy do czynienia z czymś radykalnie odmiennym.

Seria "Harlequin" stworzyła wkrótce zupełnie nowy segment czytelników, dla których już Ludlum był zbyt wyrafinowany. Inteligenci mówili wtedy z sarkazmem, że na "Harlequiny" nie ma co narzekać, skoro zmniejszają liczbę wtórnych analfabetów. Mieli zresztą rację; tyle że nowi czytelnicy, wraz ze swymi, nieobfitymi zresztą, portfelami, zrewolucjonizowali wkrótce rynek książki, a także wyobrażenie o funkcji stacji telewizyjnych, tudzież o progu opłacalności produkcji filmowej. Teoretyczne dyskusje z lat 80. o "literaturze dla kucharek" (cytuję okropne sformułowanie z epoki) przyoblekły się nagle w konkret. Programy dla wymagającego widza przeniesiono w telewizji publicznej na godziny nocne. Zaznaczyli swoją obecność odbiorcy jak z klasycznej książki Ortegi y Gasseta "Bunt mas": "umysły przeciętne i banalne, [które] wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym". Znamienne, że zastanawiałem się przez dłuższy czas, czy umieszczać tu ten cytat, brzmi on bowiem dzisiaj w najwyższym stopniu nietaktownie. Kto ze wzgardą wyraża się o upodobaniach mas, sam bezwstydnie zalicza się do liczby "onych", zamiast zdawać sobie sprawę, że przyjmuje na siebie hańbę.

W tych warunkach zaczęto, niby z innych powodów, mówić o anachronizmie polskiej inteligencji. Nagle okazało się, że wspierała ona komunizm (?), chronicznie domaga się szacunku, na który nie zasłużyła (!), a zarazem nie rozumie reguł wolnego rynku - choć, jak wspomniałem wyżej, znaczna jej część odnalazła się w nowych warunkach zupełnie przyzwoicie. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności na to wszystko nałożył się jeszcze inny konflikt: wokół tego, jakie miejsce powinien w niepodległym państwie zająć Kościół katolicki. Przeciw powrotowi do katolicyzmu "tryumfalnego" opowiedziała się jego świecka elita intelektualna - z wielu powodów, które są tematem na inny artykuł. W rezultacie jednak do podziału na "nas" i "onych" doszło także i tutaj, choć Kościół dzielnie przez całe lata 80. wspierał przecież wysoką kulturę niezależną. Dziś, jeśli słyszę z ambony wezwanie do czytania prasy katolickiej, wiem na pewno, że nie chodzi o "Znak", "Tygodnik Powszechny" ani "Więź". Do politycznego, społeczno-ekonomicznego i kulturowego pęknięcia doszło jeszcze jedno, domykające nas w getcie.

I tu zaczyna się działalność ideologów spod znaku Prawa i Sprawiedliwości. Jednak zanim o niej będzie mowa - nastąpi samokrytyczna dygresja.

Zaletą wizji z "Wehikułu czasu" Wellsa jest to, że brak w niej zupełnie tonu moralizującego: odstręczające są zarówno wspólnoty Morloków, jak Elojów. Trudno wybierać między krwiożerczymi prymitywami a przerafinowanymi lekkoduchami. Obie strony są produktem tego samego mechanizmu historycznego. Problem nie leży więc w tym, kto jest gorszy, ani nawet, kto winien, ale: jak doszło do rozdzielenia się ich dróg.

Mając w pamięci ten wzór, wypada zadeklarować: nie jest winą szerokich mas naszego społeczeństwa, że nie ufają demokracji, a tęsknią za rządami silnej ręki; że w ofiarowanym im znienacka wolnym rynku widzą głównie kłopoty; że wolą tandetną rozrywkę od wysokiej sztuki; ani też że przyjęły za dobrą monetę podział na "kościół toruński" z jednej, a "katolewicę" z drugiej strony, opowiadając się za tym pierwszym. Co więcej: inteligenckie żale, że wzory z przeszłości przestały działać, nie przystoją komuś, kto za swoje główne zajęcie ma myślenie. Przemiany, którym podlega dziś polskie społeczeństwo, polegają na równoczesnym zadziałaniu kilku czynników, jak: otwarcie się przestrzeni publicznej na głosy do tej pory nieobecne; gwałtowne zdynamizowanie się życia, czyniące większość pojęć, którymi próbujemy opisać biegnące wypadki, anachronicznymi chwilę po ich sformułowaniu; oczywista wobec pojawienia się nowych mediów utrata kontroli nad społeczną wyobraźnią przez dotychczasową elitę intelektualno-artystyczną. Należy też dodać, że wyalienowane środowisko, do którego należę, popełniło w minionych kilkunastu latach szereg błędów, a mówiąc precyzyjniej: popełnili je nasi przedstawiciele, próbujący bezowocnie nazwać rysujące się problemy i zaproponować remedia (jako publicysta mam w tych błędach swój skromny udział). Można mieć nadzieję, że życie społeczeństwa, które nie jest - a przecież nie jest - śmiertelnie chore, ma charakter swoistej homeostazy i w najgorszym razie nastąpi obumarcie form kultury, do których jesteśmy przyzwyczajeni, pojawią się jednak nowe, na przykład za sprawą rosnącej wspólnoty internautów, nieraz trzymających się z dala od najgłośniejszych medialnie przejawów życia w "realu".

Pozostaje jednak pewne "ale", czyli wspomniany na początku projekt ideologiczny, który podkreślając podział na "Elojów" i "Morloków", opóźni te korzystne przemiany, jakie (staram się wierzyć) kiedyś nas czekają. To właśnie wydaje mi się największym problemem dzisiejszego "pomieszania języków": że czas, relatywnie przecież dobry dla Polski, ucieka nam między palcami.

Gra w zwykłego człowieka

"Myśmy skończyli z polityką, której punktem odniesienia są elity. Myśmy zaczęli politykę dla zwykłych ludzi - powiedział podczas (skądinąd dość jałowej) debaty telewizyjnej z Aleksandrem Kwaśniewskim Jarosław Kaczyński. - Jesteśmy partią zwykłych Polaków". Być może nie zwróciłbym uwagi na te zdania, gdyby nie wielomiesięczna obserwacja anty­inteligenckiej propagandy, uprawianej przez jego partię. Nie umiem dociec, czy u tego wychowanka inteligenckiego przecież Żoliborza zwrot w stronę "zwykłego człowieka" to przedmiot wiary czy cyniczna gra. Prawdę mówiąc - wszystko mi jedno, polityka ocenia się bowiem na podstawie społecznych skutków jego działań, a nie jego subiektywnego sumienia. Problem z PiS-em nie polega zaś na tym, że władze mówią niemiłe rzeczy pod adresem bliskiego mi środowiska (przeżyłem w PRL-u kilka lat jako dorosły człowiek, toteż zdążyłem się do podobnych faktów przyzwyczaić), ale na tym, że przy okazji walki z mitycznymi "wykształciuchami" skutecznie demoluje się pewną, kojarzoną z nimi, hierarchię wartości, bez której życie społeczne wpada w niebezpieczny dryf.

Nie ma wątpliwości, że państwo winno tworzyć godne ramy dla sensownego życia dla wszystkich, nie tylko dla elity. Ale przeciwstawienie "elit" (liczba mnoga! - znana erystyczna metoda deprecjonowania przeciwnika) "zwykłemu człowiekowi" sugeruje coś innego: że mianowicie tylko ów drugi ma w sobie miarę prawdziwych wartości, sensus fidelium, podobny do tego, na jakim opiera się wiara katolicka (ale przecież nie tożsamy z tamtym!), do którego można się odwoływać we wszelkich rozstrzygnięciach. Brzmi to niezwykle demokratycznie, ale przecież z istotą demokracji jest niezgodne: po pierwsze w ten sposób, że wprowadza się dyskretnie wartościowanie zakładające między ludźmi nierówność (kto ma wątpliwości, ten "zwykłym człowiekiem" nie jest); po drugie - kwestionuje istnienie aksjologii, która pozwala przekonać wyborcę inaczej niż przez odwołanie się do jego widzimisię.

Kwestionowanie intersubiektywnych wartości było domeną elit III RP; tak jest, sam w artykule na początku lat 90. kręciłem nosem na zdanie Jana Pawła II, że demokracja bez wartości zamienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm. Zanurzeni w bieżące awantury nie zauważyliśmy innego niż chwilowy sensu tego zdania; pewne procesy wówczas nie mieściły się w głowie. Dziś przecież wyraźnie widać, że nie jest ważne, co zostało powiedziane, ale kto mówi: haniebne idiotyzmy, wypowiedziane przez znanego redemptorystę, zyskują miano mądrości, bo podobają się określonej grupie ludzi; roztropne uwagi, głoszone przez kogoś, komu zdążono przylepić łatkę "obrońcy komuchów" (czy jakąś podobną), zostają natychmiast odrzucone. Spór, postulowany przez całe lata 90. przez moich rówieśników-konserwatystów (z którymi się nie zgadzam, ale ich szanuję), zaledwie wybuchł, zmienił się w obrzucanie się obelgami. Szerokie horyzonty intelektualne, smak i świadectwo wielu godnie przeżytych lat nie oznaczają czegoś, do czego warto dążyć, a co, jeśli cechuje bliźniego, daje rękojmię, że warto go słuchać; wszystkie te cnoty bowiem mogą być fałszywe, a nawet z pewnością są, skoro ów bliźni mówi nie to, czego oczekujemy. To właśnie nazywam odwoływaniem się do widzimisię wyborcy, którego pompuje się nieufnością, by tylko to, czym jest (a broń Boże nie to, czym mógłby się stać), pozostawało dla niego miarą oceny i podstawą wszelkich decyzji.

Mój tekst można oczywiście odczytywać jako tren dla inteligencji polskiej w jej formie ukształtowanej na gruncie pism Nałkowskiego, Żeromskiego, Abramowskiego czy Dąbrowskiej - i tym z pewnością między innymi jest. Doszło do naszego wyalienowania się ze społeczeństwa, które obecnie próbuje się wzmocnić motywowaną politycznie propagandową izolacją. Dla zdobycia władzy, wbrew nam, okazało się to skuteczne. Pytanie, z jakim społeczeństwem będziemy mieli do czynienia za lat kilka, jeśli - zamiast przywracać hierarchię wartości, które tak nieskutecznie po 1989 r. propagowaliśmy - będzie się te wartości dalej lekceważyć, wydaje mi się dość złowróżbne. Rosnąca dziś młodzież wydaje się mieć wystarczająco dużo rozsądku, by nie aprobować katolicyzmu ? la ksiądz Rydzyk, demokracji ? la minister Ziobro i patriotyzmu ? la Roman Giertych. Czy jednak zdąży w ciągu swego życia odkryć, że istniały jakieś inne lekcje tych dóbr? Że warunkiem sporu jest wzajemny szacunek, a nie jego brak, że wykształcenie ogólne czyni życie bogatszym (choć boleśniejszym), podobnie jak krytyczny dialog z tradycją, że w dorzecznym życiu jest i czas na rozrywkę, i czas na kontemplację? Czy odkryje w sobie pasję archeologów, by kiedyś w labiryntach internetu odkryć, o co naprawdę chodziło w Sierpniu 1980 r.? Lub jakimś innym tropem dojść do tego, że i z różniących się między sobą ludzi może powstać wspólnota, discors concordia?

Jerzy Sosnowski jest pisarzem, dziennikarzem TVP Kultura. Wydał m.in. zbiór esejów "Ach" ( WL, Kraków 2005), powieść "Tak to ten" (WL, Kraków 2006).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2007