Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że będzie trzeba przepraszać za Solidarność: politycy wywodzący się z opozycji podzieleni na zwalczające się zaciekle obozy, wzajemne oskarżenia, gesty pogardy i politycznego cynizmu. Miało się wrażenie, że kolejnym pokoleniom solidarnościowe ideały jawić się będą jako dawno zamknięta przeszłość. Jeśli tak się nie stało, jeśli Solidarność i solidarność wciąż mogą znaczyć to, co znaczyły latem 1980 r., to jest to zasługa takich ludzi jak Henryka Krzywonos-Stycharska.
Wiadomo, jak jej życie odcisnęło się w historii: to od jej słynnego "Ten tramwaj dalej nie pojedzie" zaczął się 15 sierpnia strajk komunikacji miejskiej w Trójmieście. Była wśród kobiet, które sprzeciwiły się zakończeniu protestu stoczniowców i sprawiły, że w Stoczni im. Lenina powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Jej podpis widnieje pod Porozumieniami Sierpniowymi. Po wprowadzeniu stanu wojennego organizowała pomoc dla rodzin internowanych, drukowała i kolportowała bibułę. W końcu musiała uciekać z Gdańska i ukrywać się przed SB pod zmienionym nazwiskiem. Mówiło się: żywa ikona Sierpnia. Po 1989 r. zerwała z polityką. Wydawało się nawet, że o niej zapomniano. Po latach doceniono jednak jej działalność: Kongres Kobiet Polskich ogłosił ją Polką Dwudziestolecia, a prezydent Lech Kaczyński odznaczył Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Mniej wiadomo o tym, jak historia odcisnęła się na jej własnym życiu. Przyszła na świat w więzieniu; był środek ponurej stalinowskiej nocy, matkę przesłuchiwano, żeby wybadać polityczne kontakty męża. Stresy związane z prześladowaniem ojciec odreagowywał alkoholem, a kiedy zmarł, w alkoholizm wpadła matka. Kilkunastoletnia Henryka wraz z siostrą trafiła do domu dziecka. Usamodzielniła się niedługo przed Sierpniem: została maszynistką tramwaju. Zgodziła się rozpocząć strajk, bo jako jedyna w zajezdni nie miała nic do stracenia: ani rodziny, ani dzieci.
W stanie wojennym zaszła w ciążę. Pobita przez esbeków podczas rewizji, poroniła. Ukrywała się na Mazurach, ale i tam SB starało się uprzykrzać jej życie. W końcu znalazła pracę w Szczecinie. Nie cieszyła się nią długo. Badania lekarskie wykazały, że w jej brzuchu wyrósł guz wielkości niemowlęcej główki. Lekarz orzekł, że ma przed sobą trzy miesiące życia. Koledzy z opozycji załatwili operację. Po guzie do dziś nie ma śladu. Własnych dzieci jednak już mieć nie mogła.
Uśmiech losu przyszedł w drugiej połowie lat 80. W Brześciu Gdańskim poznała przyszłego męża, Krzysztofa Strycharskiego. "Człowiek wiąże się z drugim człowiekiem dla opieki nad tym, kto potrzebuje opieki", pisał w "Etyce solidarności" ks. Tischner. Strycharscy podjęli decyzję, że otworzą swój dom dla dzieci, które nie mają rodziców. I przez następnych kilka lat przyjęli ich dwanaścioro (w tym sześcioro rodzeństwa). Aby utrzymać coraz liczniejszą rodzinę, w 1994 r. stworzyli rodzinny dom dziecka. Dziś ich dzieci są już samodzielne, a jedna z córek prowadzi podobny dom.
W 2003 r. dziennikarzowi "TP" Tomaszowi Potkajowi powiedziała, że nigdy nie czuła się kimś ważnym. Ani wtedy, ani teraz. "Właściwie ciągle robię to samo".