Ciągle robię to samo

23 lata temu zatrzymała tramwaj linii numer 15, rozpoczynając w ten sposób strajk w komunikacji Trójmiasta. Wtedy: tramwajarka, Henryka Krzywonos, członkini Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, sygnatariuszka porozumień gdańskich z sierpnia 1980, bohaterka. Dzisiaj: Henryka Krzywonos-Strycharska, wraz z mężem prowadzi rodzinny dom dziecka.

10.08.2003

Czyta się kilka minut

 /
/

W piątek 15 sierpnia 1980 roku jak zwykle wsiadła do “piętnastki".

Trasę z Nowego Portu do Wrzeszcza pokonywała już setki razy, ale ten przejazd był najdłuższy w jej życiu.

Poprzedniego dnia o 6 rano stanęły wydziały K-1 i K-3 Stoczni Gdańskiej im. Lenina, potem C-3 i wydziały silnikowe. W końcu strajkował cały zakład. Komitet strajkowy żądał przywrócenia do pracy zwolnionych pracowników - Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy - oraz wzniesienia pomnika ku czci zabitych w grudniu 1970 r., a także podwyższenia płac o 2 tys. zł. oraz zasiłków rodzinnych w wysokości takiej, jak w Milicji Obywatelskiej.

Henryka wiedziała o strajku; o strajku wiedział cały Gdańsk, choć nie pisały o nim gazety. Z podziemnych gazetek, które podrzucano w jej zajezdni, i które Henryka czasem czytywała, wiedziała też, że Walentynowicz i Wałęsa są działaczami Wolnych Związków Zawodowych, ale sama nie miała z nimi wcześniej kontaktu.

Dlaczego więc to właśnie ona zatrzymała wtedy tramwaj?

- W zajezdni wiele razy rozmawialiśmy z kolegami o rozpoczęciu strajku, ale za każdym razem kończyło się na rozmowach - wspomina. - Każdy pamiętał Grudzień ’70, każdy miał rodzinę, dzieci. Każdy bał się ryzykować. Ja nie miałam rodziny. Może dlatego było mi łatwiej? Wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, to nikt tego zrobi.

Na pętli przy budynku Opery Bałtyckiej Henryka Krzywonos zatrzymała wagony swojej “piętnastki". Wysiadła i mocnym, charakterystycznym, szorstkim głosem, po którym ludzie rozpoznają ją do dziś, powiedziała po prostu: “Ten tramwaj dalej nie pojedzie".

Dziś mówi o tym, jak bardzo się bała. Miała nawet plan na wypadek, gdyby pasażerowie rzucili się na nią i kazali jechać dalej: w końcu był piątek i każdy chciał wrócić szybciej do domu - powiedziałaby więc tylko, że to nic, że to tylko drobna awaria.

Ale tego dnia pasażerowie linii 15 byli inni niż zwykle: zamiast skląć motorniczą (jak zdarzało się w przypadku awarii), zaczęli bić brawo.

Na pętli zatrzymywały się kolejne tramwaje.

Tramwaje nie zwyciężą czołgów

“Jeśli stanęły tramwaje, to stają też autobusy" - powiedział Zdzisław Kobyliński, wówczas kierowca autobusów, który kilkanaście minut później znalazł się na pętli przy Operze.

Do baz zaczęli zjeżdżać też inni kierowcy. W zajezdni zamknęli bramę, spisali postulaty, a Henryka Krzywonos w sposób naturalny została przewodniczącą komitetu strajkowego.

- Chodziło nam o to, że kradną, że sprzęt jest niesprawny. Nie było nic o pieniądzach, bo na tramwajach zarabiało się dobrze - wspomina.

Ale żeby dobrze zarobić, trzeba było nałapać nadgodzin. - Nocny tramwaj, rano po nocy zostawałam i robiłam dodatek - wylicza Krzywonos. - Od 10. do 13. miałam wolne, więc szłam do domu spać. O 13. zaczynał się kolejny dodatek, kończył się o 18. Wracałam do domu na kilka godzin i znowu szłam na noc. A rano kolejny dodatek i tak non stop. Zdarzało się, że w jednym miesiącu człowiek wyrobił nawet 400 godzin.

Kolega, który miał pojechać do stoczni z wiadomością, że tramwaje stanęły, nigdy tam nie dotarł. Nikt nie mówi wprost, dlaczego, choć większość się domyśla; w każdym razie nie został aresztowany. - Ludzie mają prawo się bać - zaznacza Krzywonos.

W końcu więc to ona wsiadła do starego “żuka" i zakładowy kierowca zawiózł ją do stoczni. Był 16 sierpnia, trzeci dzień strajku. Moment krytyczny: mało brakowało, a byłby to strajku dzień ostatni: komitet strajkowy Stoczni im. Lenina podpisał porozumienie z dyrekcją. Dyrekcja obiecała podwyżki o 1500 zł, przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz oraz budowę pomnika ofiar Grudnia ’70 przed bramą. O dodatkach rodzinnych jak w Milicji nie było już mowy, nie podjęto rozmów ze strajkującymi w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni i w innych zakładach. Mimo to o godzinie 15. Wałęsa ogłosił zakończenie strajku i robotnicy zaczęli wychodzić. Kiedy w stoczni zjawiła się Henryka Krzywonos, za bramę wyszło już może z tysiąc stoczniowców.

Stanęła pod bramą numer dwa. Dziś nie pamięta już, co wtedy mówiła. Może to, że tramwaje nie zwyciężą czołgów? A może po prostu jedno słowo: “zdrada"? Jedni wychodzili dalej ze stoczni, inni stawali, by posłuchać: Krzywonos głos miała zawsze donośny. Wtedy Alina Pieńkowska z Anną Walentynowicz pojechały wózkiem widłowym pod bramę numer trzy i zatrzymały wychodzących ze stoczni.

Legenda Sierpnia mówi, że kobiety uratowały ten strajk.

Bogdan Borusewicz, który chyba tego dnia zobaczył Krzywonos w słynnej sali BHP (kilkanaście dni później tam podpisywano Porozumienia Sierpniowe), zapamiętał, że krzyczała mniej więcej tak: “Jeśli przestaniecie strajkować, rozgniotą nas jak pluskwy".

- Czułam się oszukana - mówi dziś Krzywonos. - My stanęliśmy dla poparcia stoczni, a oni robią nam takie numery!

Zakończony właśnie strajk znowu został rozpoczęty, a komitet strajkowy stoczniowców przekształcił się w Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. W jego składzie znalazła się Henryka Krzywonos. Dziś wie, że w takich sytuacjach wybiera się tych, którzy krzyczą najgłośniej.

Nad ranem tym samym “żukiem" wróciła do kolegów w zajezdni. Weszła na jakieś skrzynki - a może to były palety, nie ma pamięci do szczegółów, tak samo jak do dat - wokół zaspani mężczyźni wychodzili ze swoich autobusów. Powiedziała im, co się dzieje “na stoczni" i zapytała, czy chcą, by reprezentowała ich w MKS.

Wróciła do stoczni dopiero, kiedy obiecali jej, że żaden tramwaj nie wyjedzie z zajezdni, póki ona nie wróci: tak na wszelki wpadek.

19 sierpnia, we wtorek, część zakładów na własną rękę podjęła rozmowy z Tadeuszem Pyką, przedstawicielem władz, zerwane nazajutrz. Po odwołaniu Pyki w czwartek 21 sierpnia, do Gdańska przybyła komisja rządowa z wicepremierem Mieczysławem Jagielskim na czele.

Teraz rozmawiali już tylko z MKS-em.

Co pomoże tramwajarka?

Jagielski kilkakrotnie jeździł z Gdańska do Warszawy na konsultacje. Podczas jednego z takich kryzysów w negocjacjach Wałęsa pod bramą numer dwa miał powiedzieć strajkującym: “Możemy tu siedzieć nawet lata, a nie popuścimy". Był twardy także dzięki takim ludziom jak Henryka Krzywonos.

Fotoreporter obecny w stoczni utrwalił scenę, kiedy Henryka Krzywonos (ubrana w szary, zgrzebny mundurek) spiera się z Wałęsą. Może chodziło o członków KOR, którzy już w czasie strajku dostali sankcje prokuratorskie (wiadomość o tym przywiozła do stoczni Grażyna Kuroń, żona Jacka). Z tego powodu strajk przedłużył się jeszcze o dwa dni, aż Mieczysław Jagielski zagwarantował, że wszyscy aresztowani zostaną zwolnieni w poniedziałek 1 września do godziny 12.

31 sierpnia o godzinie 16.40 - 15 dni po tym, jak Henryka Krzywonos zatrzymała swój tramwaj - kilka tysięcy ludzi zgromadzonych przed stocznią usłyszało komunikat o podpisaniu porozumienia. Nazwisko Krzywonos znalazło się wśród sygnatariuszy Porozumień Sierpniowych. W alfabetycznej kolejności było na miejscu dziesiątym: między Zdzisławem Kobylińskim i Stefanem Lewandowskim.

Zachodnie stacje telewizyjne filmowały Wałęsę wynoszonego ze stoczni na rękach robotników. Henryka wyszła ze stoczni jako ostatnia. Filmowali ją, kiedy wyjeżdżała ze swojej zajezdni tramwajem numer 15 obwieszonym proporczykami i tablicami “21 razy TAK" (tyle postulatów mieli strajkujący).

Te proporczyki wykorzystał później Andrzej Wajda w “Człowieku z żelaza". O czym myślała, jadąc raz jeszcze do pętli, filmowana przez ekipę Wajdy, ta sama i nie ta sama zarazem? - Chyba o tym - zastanawia się - żeby zrobić to wszystko prawidłowo, tak, jak mnie proszono. Żeby dobrze przełożyć każdą zwrotnicę, żeby im dobrze wyszły te zdjęcia.

Tramwajarka z “piętnastki" z dnia na dzień znalazła się na szczytach. Jeździła na negocjacje do Warszawy, dostała własny pokój z biurkiem w gdańskim Hotelu Morskim, gdzie mieściły się związkowe biura. Jako przewodnicząca komisji interwencji załatwiła u prezydenta miasta 46 mieszkań dla potrzebujących - w tym to połączone z dwóch na gdańskiej Zaspie dla rodziny Wałęsy, teraz przewodniczącego związku. Dla siebie nie załatwiła żadnego.

13 grudnia, kiedy kolegów Henryki wyciągano z domów, do jej drzwi nikt nie zapukał. Wydawało się, że o tramwajarce z “piętnastki" zapomnieli nawet generałowie.

Krzywonos, osoba niebezpieczna

Przypomniała im o sobie na początku stanu wojennego, kiedy wraz ze Stefanem Lewandowskim (także sygnatariuszem porozumień i sąsiadem z bloku) organizowała zbiórkę pieniędzy dla rodzin internowanych, odbierała z drukarni paczki z bibułą i sama drukowała ją w swym małym mieszkaniu (tymczasem zamieszkała w cieszącej się złą sławą dzielnicy Brzeźno). Zaczęły się rewizje.

Podczas jednej została pobita, skopana. Była w ciąży, poroniła.

Aby zmylić ślady, zmieniła adres, ale i to nie pomogło: dostała nakaz opuszczenia Gdańska i zakaz podejmowania pracy. Choć twarda, zareagowała jak bezbronna kobieta: usiadła, zaczęła płakać: co teraz zrobię?

W Sierpniu w stoczni poznała wielu fantastycznych ludzi. Wielokrotnie przekonała się, że może na nich liczyć, kiedy jest w potrzebie. Także wtedy pomogli znajomi: ktoś dał adres w miejscowości na Mazurach, gdzie mieszkał ktoś inny, kto będzie mógł pomóc. Na wyjazd dostała 1000 złotych od ks. Jankowskiego; wtedy duża suma pieniędzy. Spakowała rzeczy (nie uzbierało się tego dużo) i wyjechała, zamykając za sobą kolejny etap życia.

Już na Mazurach, pewnego dnia musiała pojechać do gminy w sprawach meldunkowych.

Z jej wsi do gminy kursowały dwa autobusy dziennie, więc ucieszyła się, kiedy ktoś się zatrzymał i otworzył drzwi do swojego poloneza. Wspomina: - Zaczął pytać, skąd jestem i dokąd jadę, a potem powiedział: “Niech pani uważa. Bo tam się ma wprowadzić niejaka Krzywonos, bardzo niebezpieczna osoba". Kiedy się zatrzymał, dałam mu dwa złote, tyle, ile kosztował bilet na autobus.

“Krzywonos to ja" - powiedziała na odchodne. Polonez odjechał z piskiem opon.

Tak poznała Zbigniewa Nienackiego: autora książek dla młodzieży (m.in. popularnej serii o Panie Samochodziku) i półpornograficznej powieści “Raz w roku w Skiroławkach". Człowieka, który “Solidarności" po prostu nie cierpiał.

Wydawało się, że Służba Bezpieczeństwa dała jej spokój. Że jakoś ułożyła sobie życie. Zaczęli nawet przyjeżdżać dawni gdańscy znajomi. Jednak pewnego dnia, przed Wielkanocą, ktoś odłączył elektryczność przy słupie. Od sąsiadów dowiedziała się, że byli to “oni".

- Nie przejmując się, wlazłam na słup, poprzybijałam wszystko i znowu miałam światło - mówi. - Ale potem i tak doszło do tego, że kazali mi notować nazwiska wszystkich osób, które mnie odwiedzały. Powiedziałam sobie: dość. Skorzystałam z zaproszenia znajomych z “Solidarności" i wyjechałam do Szczecina.

W Szczecinie wyszła za mąż (ślub był fikcyjny), żeby się pozbyć nazwiska. Zaczęła pracę w zakładach chemicznych, gdzie nikt jej nie znał. W rocznicę Sierpnia w rządowej telewizji puszczono propagandowy film o tym, jak “Solidarność" zawiodła ludzi pracy, z wykorzystaniem słynnej sceny, kiedy Krzywonos wyjeżdża swoim tramwajem.

Wspomina: - Następnego dnia ludzie w pracy gratulowali mi, ale brygadzistka powiedziała: “Pani się jednak inaczej nazywa, pani Krzywonos. Albo się pani sama zwolni, albo ja pani pomogę". Po raz kolejny w moim życiu wszystko się zawaliło.

Któryś z kolegów podpowiedział wtedy, żeby poszła do mistrza zmiany pracującego na jednym z wydziałów (“Jest czerwony, ale porządny człowiek, ludzie go tu szanują"). Poszła, bo co miała do stracenia? Powiedziała, że nazywa się Krzywonos, jest sygnatariuszką Porozumień Sierpniowych, że mieszka na kwaterze, mało zarabia, a teraz ma zostać bez pracy. “Kraść mam, czy napaść na kogoś"? “Była pani dzisiaj w pracy"? - zapytał. “Byłam, ale krótko" - odparła. Usłyszała: “Proszę przyjść na nocną zmianę".

Henryka znowu stała się osobą publiczną. Znowu gardłowała na zebraniach. Znów załatwiała cudze sprawy.

Heniu, koniec z polityką

Pewnego dnia poczuła ból. Lekarz powiedział, że musiała gdzieś się uderzyć, wypisał trzy dni zwolnienia. Jednak ginekolog był innego zdania: to guz, między macicą a żołądkiem, wielkości główki niemowlęcej.

Lekarz w szpitalu nie owijał w bawełnę: “Ma pani dwa, trzy lata życia. Tu się już nic nie da zrobić. Ja się nie podejmę otworzyć tego brzucha".

I mogła wracać do domu.

Wróciła, zaczęła płakać. Jak zawsze w takich sytuacjach, zadzwoniła do Gdańska do kolegów. Koledzy jak zwykle pomogli. Wycięto jej guz, po którym nie ma śladu do dziś.

Był rok 1986. - Wracam do Gdańska - pomyślała.

Poszła do pracy, do ośrodka kształcenia cudzoziemców. Znowu wysyłała ludziom gazetki.

Po raz kolejny zaczynała życie na nowo. Wtedy pojawił się Krzysztof.

- Pewnego dnia do mojego sklepu warzywnego w Gdańsku-Brzeźnie weszła pewna pani z prośbą, czy nie mógłbym jej przewieźć mebli - opowiada Krzysztof Strycharski. - Meble znajdowały się w centrum kształcenia cudzoziemców i kiedy je zobaczyłem, zrobiło mi się najzwyczajniej żal tej kobiety: ja, prywaciarz, któremu dobrze się wiodło, takie graty wyrzuciłbym do śmieci. Załadowałem to, zawiozłem na Gdańską, do czterech pustych ścian. Poczęstowała mnie czymś do picia, zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziałem jej, że odrabiałem wojsko w milicji. Wtedy ona powiedziała, że jest sygnatariuszką Porozumień. Przypomniało mi się, że znałem nazwisko Heni z książeczki, którą znalazłem w jednostce, gdzie służyłem. Wymieniono je w grupie osób szczególnie niebezpiecznych dla państwa, podlegających stałej inwigilacji. Było nawet jej zdjęcie.

Ona miała lat 36, on 26. Trzy miesiące później byli małżeństwem.

Najpierw adoptowali Agnieszkę. Potem w ich domu pojawił się Janek.

Henryka Krzywonos-Strycharska: - Janek miał 13 lat i był synem naszej sąsiadki. Kiedy zmarła, został sam. Miała go wziąć dalsza rodzina, ale się rozmyślili. Powiedzieli to w sądzie rodzinnym, byłam na rozprawie, bo od początku pomagałam temu chłopakowi.

Wtedy powiedziała: jeśli tak, to ja go wezmę. Wróciła do domu. “Będziemy mieli drugie dziecko" - powiedziała mężowi. Powiedział, że to dobrze. I dodał: “Heniu, są dzieci, są obowiązki, teraz koniec z polityką".

Zostanie rodzina

Trzecim dzieckiem była Ola. Potem w ośrodku opiekuńczo-adopcyjnym dostali listę nazwisk. Znaleźli na niej piątkę rodzeństwa, zupełnie małych. Podjęli decyzję: one są nasze. Zabrali je do domu na święta. Okazało się jednak, że tego rodzeństwa jest więcej: w innym domu dziecka znalazła się jeszcze ich starsza siostra (nosiła inne nazwisko).

W ten sposób mieli już dziewięcioro dzieci.

Piątkę ochrzcili jednego dnia. Rodzicami chrzestnymi zostali ks. Jankowski, żona Bogdana Lisa, Jerzy Trzciński (kolega ze strajku w stoczni) i dziennikarka Ryszarda Socha.

Wspomina: - Kiedy Janek, najstarszy, poszedł do wojska, to Łukasz, drugi chłopak, został sam z dziewczynami. Nie czuł się z tym najlepiej, więc postanowiliśmy przyjąć Gienia, potem jeszcze dwójkę, więc w sumie była już dwunastka. Uznaliśmy, że nie jesteśmy już w stanie zaopiekować się większą ilością. I tak zostało.

Krzysztof Strycharski: - Dzieci noszą nasze nazwiska, traktujemy je jak własne. A rodzinnym domem dziecka jesteśmy tylko dlatego, że inaczej nie bylibyśmy w stanie ich utrzymać. W tej chwili w domu mieszka ośmioro dzieci, czwórka jest już “na swoim". Ale cała dwunastka ma świadomość, że jesteśmy rodziną.

Kiedy wszystkie dzieci dorosną, rodzinny dom dziecka państwa Strycharskich przestanie istnieć. Ale zostanie rodzina.

Dom - to trzy połączone mieszkania w bloku na gdańskiej Zaspie. 170 metrów, 11 pokoi. I kuchnia z wielkim stołem, przy którym załatwia się rodzinne sprawy oraz przyjmuje gości.

Mieszkanie, w którym są teraz, nie należy do nich, będą musieli je oddać, kiedy ostatnie z dzieci osiągnie pełnoletność. Wtedy chcieliby zamieszkać “na swoim", w domu pod Gdańskiem, który budują.

"Życie jak życie"

O Henryce Krzywonos nakręcono film. Trzy lata temu w Nadbałtyckim Centrum Kultury miała poświęconą sobie wystawę. Również trzy lata temu w 20. rocznicę Sierpnia, wraz z organizatorami strajku i sygnatariuszami porozumień została honorową obywatelką miasta. Wcześniej tytuł taki otrzymali Margaret Thatcher, Günter Grass i Jan Nowak-Jeziorański.

Przed rokiem otworzyła fundację, która stara się pomagać rodzinom w potrzebie, a właściwie sprawić, by dzieci z tych rodzin nigdy nie musiały znaleźć się w domu dziecka. I żeby nikt, jak Henryka, nie musiał ich potem stamtąd zabierać.

Dzisiaj jej życie składa się z małych smutków i małych radości: że dzieci radzą sobie w szkole, że Ola w lipcu wyszła za mąż. Że ma dom, do którego lubi wracać, że ktoś na nią czeka, że jest komuś potrzebna: - Gdybym miała wybierać raz jeszcze, zrobiłabym tak samo.

W tym roku kończy 50 lat. - Życie jak życie - mówi, ale cieszy się, że doprowadziło ją do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj.

Mówi też, że nigdy nie czuła się nikim ważnym. Ani wtedy, ani teraz.

- Właściwie - dodaje - ciągle robię to samo.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2003