To jeszcze nie teraz

Bunt przeciw władzy to ostateczność. Coś, co w Uzbekistanie nie zwykło się zdarzać. Bunt przeciw władzy to jak bunt przeciw ojcu w rodzinie. A jak przeciw niemu się buntować?.
Zabytki w Samarkandzie /
Zabytki w Samarkandzie /

Bunt to ostateczność, bo oznacza wstrząs i zmianę, a najważniejszą wartością jest spokój i porządek - tak w domu, w mahalli (tj. sąsiedztwie; mahalla to dzielnica, kwartał, nie zawsze formalnej organizacji społecznej; zwarta i konserwatywna), jak w kraju.

Spokój i porządek, które warte są każdej ceny. Których ktoś musi pilnować.

Gdy rozpadały się Sowiety, zabrakło i ładu, i porządku. Wolności nikt w Uzbekistanie się nie domagał. Przyszła nieproszona, niosąc chaos. Czym jest wolność i demokracja, Uzbecy widzieli, patrząc na czołgi w Wilnie, Tbilisi i Moskwie w 1991 r.; na wojny na Kaukazie, w Mołdawii, w sąsiednim Tadżykistanie i Afganistanie. Gdy prezydent Isłam Karimow pytał naród, czy wybiera spokój i porządek, czy wolność i demokrację, Uzbecy nie mieli problemów z odpowiedzią.

Prezydenta, jak ojca, trzeba słuchać, bo cóż zamiast? I przynajmniej przez dekadę naród nie żałował, patrząc na zawieruchy dookoła, na biedę i bezrobocie u sąsiadów, na małych kacyków państw sąsiednich, którzy nie byli w stanie, jak ich prezydent, zapewnić swoim bezpieczeństwa, spokoju i minimum niezbędnego do życia.

Mała stabilizacja?

Nie wszystko odbywało się spokojnie w Uzbekistanie. W 1989 r. mieszkańcy Andidżanu i okolic urządzili rzeź obcym, osiedlonym tam przez Moskwę: Turkom Meschetyńskim i Ormianom. Opowieści o głowach nabijanych na tyczki do dziś mrożą krew w żyłach. Po krótkim karnawale przemocy i ucieczce niedobitków, Andidżańczycy spokojnie wracali do domów. Choć byli tacy, którzy zaczęli w Ferganie robić islamskie porządki, zakładać milicję, wprowadzać szariat. - Sam prezydent do nas tu przyjeżdżał - słychać dziś. - Tłumaczył, modlił się z Tohirem Juldaszewem i Dżumą Namanganim (późniejszymi gwardzistami Osamy bin Ladena). Takiego to nigdy go nie widzieliśmy. On nas nienawidzi, bo tu się bał. Dlatego chce nas zniszczyć.

I tak, jak ze świecką opozycją władze sobie szybko poradziły, tak hydra islamu podnosiła głowę: zduszono “Adolat", jego przywódcy uciekli do Tadżykistanu i Afganistanu, by potem szykować zamachy na Karimowa (luty 1999 r.) i rajdy na Ferganę (1999 i 2000 r.). Działających za granicą mudżahedinów zniszczyła amerykańska operacja w Afganistanie.

Ale zanim to nastąpiło, pojawił się “Hizb ut-Tahrir": partia założona w Jordanii, dziś najsilniejsza w Londynie i Kopenhadze - i właśnie w Uzbekistanie. Niby odżegnuje się od przemocy, ale wzywa do obalenia rządu i ustanowienia kalifatu. Aresztowani członkowie mają obowiązek przyznawać się do członkostwa w “Hizb ut-Tahrir". Mówią, że mocno weszli w struktury państwowe, a i sami śledczy z bezpieki przechodzą po przesłuchaniach na ich stronę. Może to z “Hizb ut-Tahrir" pochodzili ludzie, którzy w marcu, a potem w lipcu 2004 r. wysadzali się na posterunkach milicji, pod ambasadami Izraela i USA?

Ale miejscowy dziennikarz - i nie on jeden - jest przekonany, że z tym fundamentalizmem to wielka hucpa. Że aresztuje się tych, którzy są niewygodni, a terroryzm jest tylko chwytliwym paragrafem. Amerykanie dają kasę, bo sami się boją, a zamachy prowokują służby, bo dostarczają pretekstów do aresztowań i wzajemnego wygryzania się z pozycji na prezydenckim dworze.

Innego zdania jest młody oficer SNB (bezpieka). Podpił sobie, bo cała noc w pociągu. Teraz nawija telewizyjną śpiewką, że to terroryści, talibowie i Al-Kaida, że przyjeżdżają obcy i jątrzą, że w Uzbekistanie nigdy takich nie było. Nie słyszał pewnie o policji obyczajowej w Bucharze, która jeszcze sto lat temu pilnowała norm, którymi mogliby się zachwycić talibowie. Nie słyszał o powstaniach religijnych przeciw Rosjanom, zapomniał o basmaczach. Sam, jak na profesjonalistę, nie jest konsekwentny. - U nas w Bucharze jest spokój, nikt się nie wysadza, bo chroni nas Bahauddin Nakszbandi, święty z XIII w., pochowany pod miastem - zapewnia. Cóż, świat nie dla wszystkich jest czarno-biały.

Ludzie politykę omijają łukiem, po co mieć problemy? Ci brodaci niby dobrze mówią, nie kradną, nie piją, nie kłamią, gdy trzeba, pomogą. Ale prezydent ostrzega, że chcą zamienić Uzbekistan w Tadżykistan czy Afganistan, a komu to potrzebne? Trzeba robić swoje i zarabiać na chleb.

Nawet w ostatnich latach, gdy rosnąca beznadzieja “małej stabilizacji" była aż nadto widoczna; nawet gdy zaczęli jeździć na saksy do Kazachstanu (to tak, jakby Niemcy ruszyli pracować na polskie pola), naród Ojca swego się nie wyparł. Dla normalnego Uzbeka ci, co nawoływali do odsunięcia prezydenta, do zaprowadzenia porządków islamskich, byli ekstremą, terrorystami i talibami. Wizja Tadżykistanu i Afganistanu nie zachęcała do pójścia w ich ślady. Już lepsze to, co jest.

Andidżan: masakra

Aż nadszedł 13 maja. W Andidżanie zaczął się bunt - nie bunt. Choć mało kto chciał jego wybuchu, doszło do niego.

W Andidżanie w ubiegłym roku aresztowano 23 biznesmenów z nieformalnego bractwa “Akramija". - Żadnej polityki w tym nie było, to dobrzy ludzie - mówi się. Ot, coś na kształt spółdzielni małych firm o wysokich ambicjach moralnych i chęci samodoskonalenia duchowego: żyć uczciwie, robić biznes, do polityki się nie mieszać.

Czy rozdrażnili kogoś swym sukcesem, czy pieniędzmi nie chcieli się dzielić, czy ktoś chciał się wykazać czujnością, to dziś nieważne. Proces toczył się pod zarzutem działalności wywrotowej. Pod budynkiem sądu pikiety rodzin (któż zauważa uzbeckie kobiety, które od lat wystają pod sądami i więzieniami, dopominając się o braci, mężów i ojców?) tych, którzy stracili pracę. Pikiety bez polityki. Przez wiele miesięcy. Bez skutku - będzie wyrok, wywiozą, przepadną. Gest rozpaczy - uwolnić, zwrócić uwagę, coś zmienić.

Kto dokładnie ruszył tamtej nocy na koszary i więzienie, jak to się stało, że grupka cywili je zajęła - trudno sobie wyobrazić. Ludzie mówią, że ktoś musiał to nagrać. Nawet wtedy nie było haseł o rewolucji, nikt nie zadbał, żeby zajmować miasto, tworzyć komitety, żeby poruszyć kraj. Chcieli rozmawiać, odwoływali się do Putina. Przyjechał Karimow, choć nie na rozmowy. Po południu do tłumu wojska wewnętrzne otworzyły ogień.

700 osób w ciągu kilkunastu-kilkudziesięciu minut. Wynik porażający. Bunt zduszono, choć w następnych dniach ruszyło się Kara Suu. Po paru dniach bez walk zajęto miasto. Spokój został przywrócony?

W stolicy, Taszkiencie, ulica zamarła w oczekiwaniu. Media milczały, zablokowano telewizje satelitarne, na rosyjskich programach w czasie wiadomości - tańce ludowe. Ludzie wyczekiwali. Że coś się dzieje, wiadomo - działa poczta pantoflowa. Tylko czy to talibowie się wdarli, czy Al-Kaida, czy TO się zaczęło - nie wiadomo. Ludzie mówią niechętnie, ważą słowa. Taksówkarz (całą noc odbierał z domów bezpiekę, którą postawili na nogi) nie może się doczekać, co z tego wyniknie. Niechby choć telewizję zajęli na chwilę i dali znać, że to już i na poważnie, ech, w 10 minut cała jego ulica ruszyłaby palić domy milicjantów i cały Taszkient, i kraj by się ruszył!

Póki co, zatrzymuje nas milicja. Taksówkarz nie ma dokumentów, wraca pokorny. Tak, zapłacił im, oni wiedzieli, że nie kombinuje, że zapomniał, oni też ludzie, a każdy z nich jest psychologiem doskonałym. Tak, musi szybciutko wrócić do domu, po dokumenty.

Czekanie. Gdy pod wieczór pojawiają się oficjalne komunikaty władz, wiadomo już, że TO jeszcze nie teraz.

Otwarty most

Na granicy uzbecko-kirgiskiej kordon kirgiskich żołnierzy wygląda groźnie, ale puszczają bez problemów. Żelazna, zadaszona brama, kontrola wiz do Uzbekistanu i droga do zrewoltowanego miasta Kara Suu staje otworem. Po uzbeckiej stronie żadnych kontroli. Mostek metalowy, świeżo zespawany, szeroki na jedną osobę. Dorabiają drugą część. W dole rzeka - pięć, może osiem metrów szerokości, rwie jak szalona.

Do Uzbekistanu sunie sznur ludzi obładowanych pudłami, workami, siatkami - wszystko to na uzbecką stronę. Sznur miejscowych przetykany uśmiechniętymi, taszczącymi sprzęt dziennikarzami. Po kirgiskiej stronie na dachu NTV. Wszyscy czekają na powtórkę z Andidżanu, czekają na super materiały.

Po uzbeckiej stronie gwarno i ruchliwie. Tragarze, grupki mężczyzn kucających przy drodze i dłubiących słonecznikowe pestki. Jakieś radosne podniecenie, przez które czasem przechodzi cień. Czym to się skończy? Może nie będzie źle? Przecież nie jesteśmy terrorystami. Widzicie? Chcemy tylko, by most był otwarty, żeby można było handlować i odwiedzać krewnych. No tak, spaliliśmy budynek milicji i lokalnych władz, ale teraz jest spokój.

Faktycznie, żadnych uzbrojonych ludzi, żadnych haseł: islamskich ani innych. Bazar na prawo od mostu tętni życiem, a był przez ostatnie dwa lata zamknięty - nie było czym handlować.

Czekają. Wiedzą, co było w Andidżanie, wiedzą, że dookoła miasta wojsko. Wiedzą, że TO jeszcze nie teraz. Chyba nie teraz, bo czekają na rozkazy Bachtiora Rachimowa. - To lokalny biznesmen, dobry człowiek - tłumaczą - żaden islamista. Choć pokazuje się z Koranem i głosi, że Bóg wzywa do uczciwości, nic o państwie islamskim nie mówi. Idźcie go odwiedzić, coś tam w ogródku przed chwilą robił. Ale to raczej nie teraz, jutro, może pojutrze wejdą i się skończy.

Weszli. Walk nie było, tylko aresztowania. Podobno pikietowali, podobno jakaś kobieta chciała się spalić.

Jeszcze nie teraz. Czekają wszyscy: bazar w napięciu, ale pracuje normalnie, taksówkarze ważą słowa, czekają. Nie, nic z tego tym razem.

Potęga bazarów

Niewiele bazarów w Uzbekistanie wygląda jak ten na starówce w Bucharze. Ten wyrasta z miasta, jest jego przedłużeniem, otacza meczety, często wchodzi do nich, biegnie resztkami ceglanych tuneli, żyje łomotem warsztatów kowalskich, sklepikami pełnymi pysznych dywanów, mis, dzbanów, szabel, miniatur i obrazków. Teatr dla turystów, rozkoszujących się bajeczną Bucharą: monumentalnymi meczetami, minaretami i skrzącymi się mozaikami; Bucharą starą i przykurzoną: zaułkami, uliczkami biegnącymi między glinianymi murami domów...

Zwykłym bazarom brak tej szacownej patyny i blichtru - tak jak żadne miasto w Uzbekistanie nie przypomina Buchary. Czas mknie do przodu. Taszkienckie bazary to ogromne skupiska straganów wokół hal targowych, w których sprzedaje się mięso, nabiał, suszone morele i rodzynki. A dookoła ubrania chińskie, buty, plastikowe artykuły AGD, wszystko, co do życia potrzebne. Mało orientalnego uroku, nie licząc malowniczych chłopek, dymiących rusztów z kebabami, mis z płowem, knajpek z lagmanem i dymiących pieców z mantami, plastikowych stolików, przy których piją zieloną herbatę z pjałek i zagryzają lepioszkami. Za Taszkientem bazary jeszcze zwyklejsze, dla ludzi.

Zmienił się wygląd, towary i ludzie, sens pozostał. Bazar to serce miasta. Tu handluje się wszystkim, a żaden sklep nie może się z bazarem równać ofertą ani ceną. Tu jest pieniądz i praca - nie tylko dla sprzedających, ale i tych, co pchają wózki, dowożą, pośredniczą, ochraniają. Nawet dla milicjantów, którzy zbierają łapówki i dzielą się nimi z pryncypałami.

Handluje się nie tylko towarem, ale i informacją. Tu jednocześnie łączą się stare emiraty i chanaty ze swoimi tradycjami i zależnościami z wolnym (choć “szaro-czarnym") rynkiem. To bazar jest furtką na świat. W praktyce - na tanie towary chińskie, sprowadzane przez bazary w kirgiskim Kara Suu do uzbeckiego Kara Suu i dalej przez Andidżan na resztę kraju, lub z Kazachstanu na Taszkent. To miejsce najsłabiej dotknięte komuną i oficjalną, scentralizowaną gospodarką kraju. Miejsce niebezpieczne, bo wymykające się kontroli - luksus aż nazbyt wielki w Uzbekistanie.

Dla władz naciski Zachodu na reformę gospodarki stały się pretekstem do ukrócenia potęgi bazarów, choć gospodarka Uzbekistanu nie była w stanie zastąpić szarej strefy i czarnego rynku ani ilością, ani jakością, ani ceną towarów. Od 2002 r. wprowadzono nowy system rejestracji biznesu (z nowymi wymaganiami formalnymi i opłatami, ciężkimi do przeforsowania w skorumpowanej biurokracji), a także obostrzenia dotyczące importu (50-procentowy podatek na importowane produkty przemysłowe i spożywcze oraz 90-procentowy podatek na inne towary). Zacieśniono kontrolę dokumentów i deklaracji celnych, m.in. wprowadzając obowiązkowy przepływ gotówki przez ściśle kontrolowane banki. Zaostrzono kontrolę na granicach, okresowo je zamykając - jak na jednym z najważniejszych przejść z Kirgistanem w Kara Suu. Wielokrotnie zamykano też przejście do Kazachstanu - 15 km od Taszkientu, więc dla stolicy ważne. Rok później wprowadzono obowiązek troski o estetykę straganów (koszt od 3 do 5 tys. USD!). Gdzieniegdzie burzono stragany, przenoszono bazary za miasto, a w mieście Fergana burzono nawet domy pod nowy bazar. Na bazarach pojawiły się naloty milicji i kontroli podatkowej.

W Uzbekistanie od wieków mówią: “Jeśli nie jesteś szaleńcem, zostaw w spokoju cmentarze i bazar!". Fakt: każda zmiana prowadziła do wrzenia. Bazary zaczęły strajkować, pod urzędy szły manifestacje, blokowano drogi, bito i wypędzano milicjantów (w Kokandzie w listopadzie popalono im auta i atakowano budynki administracji). To w Taszkiencie, to w niespokojnym Andidżanie czy Ferganie, to w pokornej, zapomnianej Bucharze i Samarkandzie.

I to bazar ruszył się w Andidżanie i Kara Suu w maju.

Wiara i zwątpienie

Z meczetem, jak z bazarem. Te najstarsze, najpiękniejsze trwają w dostojnym milczeniu, zakłócanym tylko przez zgrzyt aparatów fotograficznych zagranicznych turystów. Piękne, monumentalne. Z zaklętymi w kamień i mozaiki roślinami, z wyschłymi basenami do ablucji - z tym, co najlepiej oddaje potęgę Boga i gust przodków w kraju, gdzie woda jest skarbem. Dziś głoszą świetną historię, sławę “błogosławionej Buchary", gdy była najważniejszym po Mekce centrum islamu. Sławę zdobywców świata Timura i Babura [wodzów z XIV i XV w. - red.]. Stoją, by świadczyć o korzeniach ambicji dzisiejszych władców.

Te nowsze nie zachwycają. Czasem nawet trudno poznać, że to meczet: jakaś brama, dziadkowie gadają, betonowy dziedziniec otoczony niepozornymi salkami. Jak meczet w Andidżanie za metalową bramą: dziedziniec asfaltowany nakryty falistą blachą, niepozorne salki do modlitwy. Dopiero w piątek, tuż po południu, wybucha: asfalt w mig zasłany zostaje wykładzinami, ludzie nie mieszczą się i na chodnikach rozkładają dywaniki, gazety, folię. Nie baczą na deszcz, modlą się w jego strugach. Pojawiły się stragany, czapki, tasbichy (różańce), amulety (skrawki Koranu w skórzanych woreczkach), przyciski do papieru z Kaabą [kamieniem z Mekki - red.] zalaną wodą i “śniegiem", co pada, gdy potrząsnąć. I książeczki religijne, i historie o tym, jak Neil Armstrong na księżycu usłyszał wezwanie do modlitwy i został muzułmaninem. I zdjęcia cielaka, który w 2001 r. urodził się w Namanganie - czarny cały, tylko po bokach biała sierść, układająca się w napisy “Allah" i “Mohammad", co niechybnie zapowiada nowe czasy.

A wokół smutni panowie patrzą, liczą, sprawdzą dokumenty.

Prezydent przekroczył smugę cienia. Do masakry w Andidżanie dla większości Uzbeków był Ojcem - surowym, czasem nie zawsze zrozumianym (bo nie musi być) - ale Ojcem. Karał, ale tych, co byli terrorystami i bandytami. Tak mówił i ludzie woleli wierzyć. Może w kraju było coraz ciężej, trudniej i biedniej, ludzie szemrali po cichu, ale wciąż było to szemranie, nie bunt. Nawet w manifestacjach i pikietach była nadzieja, że może prezydent nie wie, że może przyjrzy się, ukróci samowolę urzędników, zadba. To jeszcze nie był bunt. Ot, żyli skromnie (nie tak, jak ci nowobogaccy Kazachowie), ale godnie i bezpiecznie, nie jak dzicy Tadżycy i Kirgizi. Z prezydentem liczyli się i Rosjanie, i Amerykanie (USA mają w Uzbekistanie swoją bazę, zapewniającą transport na linii Europa-Afganistan). Prezydent był sojusznikiem najsilniejszych.

Po Andidżanie, po tym, jak osobiście tam był i wydał rozkaz strzelania do bezbronnego tłumu, z Ojca przeistoczył się w szalonego Tyrana, pożerającego swoje dzieci. Nie ma powrotu, nie ma nadziei na zmianę. Pokazał to, potwierdza aresztowaniami, prześladowaniami.

Przekroczył smugę cienia. Mówią, że stał się niebezpieczny nawet dla najbliższego otoczenia. Nie cofnął się, posmakował krwi. Wierzy tylko w siebie, więc każdy może czuć się zagrożony.

W tej części świata nie zdarzało się, by władca odchodził samodzielnie, i rzadko, żeby lud go odsuwał. Zazwyczaj robił to dwór. Nawet te wszystkie “zachodnie" kolorowe rewolucje wynosiły do władzy byłych dworzan - premierów, ministrów, merów, deputowanych, żadnego trybuna ludowego. Teraz Uzbecy zastanawiają się, czy ktoś odważy się podnieść rękę na prezydenta? Nikt z armii, bo jest słaba. Może specsłużby? A może któryś z hakimów, prawdziwych książąt w swych regionach? Może bunt ulicy pomoże?

Ludzie szemrzą, że i zamachy z ubiegłego roku, i nawet Andidżan to prowokacje i odbicie dworskich gier, próba skompromitowania kogoś, rozchwiania systemu, by uderzyć.

A może ktoś z zewnątrz chce to wywołać? W tej części świata o każdą zmianę podejrzewa się tych z zewnątrz: dla miejscowych speców nawet rewolucja w Kirgistanie to albo amerykańska akcja, albo... rosyjska. Tak, jak ataki mudżahedinów z Tadżykistanu były rosyjskim przywołaniem do porządku Karimowa.

A co czeka dwór po Andidżanie? Kto im poda rękę? Po Andidżanie nikt już pieniądzem nie sypnie, a i wpuszczać do siebie nie zechcą. Szwedzi już odmówili wiz Uzbekom, do Brukseli na spotkanie NATO sami się nie wybrali. Skąd pieniądze? Gdzie dzieci na studia? A gdzie zakupy i narty? Zostać drugim Turkmenistanem, Białorusią? - Na pewno teraz kombinują, tylko kto się odważy? - słychać pytanie. - Stalin zmarł w swoim łóżku, a tamci jeszcze się go bali i nie wierzyli, że to już.

Andidżan: kres złudzeń

Z oddali wszystko się zaciera. Znad Atlantyku do Uzbekistanu jest kilka tysięcy kilometrów. I do końca nie wiadomo, jak to z tym Uzbekistanem jest. Wydawało się, że to filar nowej Azji Środkowej - silne, niezależne państwo, które idzie swoją drogą, coraz dalej od Rosji, ale tak, by jej głupio nie drażnić. Wydawało się, że to zaplecze do uzdrowienia regionu.

Wydawało się też, że to beczka prochu, której lont już się pali, ale można go jeszcze zagasić, a Uzbekistan pchnąć ku Zachodowi. Miliony słów, tysiące dolarów, konferencje, seminaria i wizyty. I jednocześnie brytyjski ambasador oskarżający władze o tortury, podważający sens współpracy, piętnujący teatr pozorów. A obok, w tym samym Taszkiencie, ludzie z rozmaitych zachodnich organizacji pozarządowych: trudno jest, ale idziemy do przodu, trzeba czasu, nie wolno niczego popsuć, Uzbecy chcą się reformować, ale powoli, liczba tortur spadła, z bezpieką jest już współpraca, prezydent przyjmuje, słucha, radzi się. Jest lepiej.

Andidżan był jak uderzenie łomem. Końcem złudzeń. Jedna strona grała w brydża, druga boksowała. Cóż, Uzbekistan to nie Chiny - tam masakra na placu Tienanmen zapoczątkowała reformy gospodarcze, które przeszły oczekiwania. To też nie Irak - nie ma powodu, by Zachód miał wykonywać nerwowe ruchy.

I co dalej?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2005