Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszystko zaczyna się trzęsieniem ziemi, czyli pięciominutową uwerturą “Opening", w której spółka kompozytorska Metheny-Mays wprowadza tematy do dalszych improwizacji. Konia z rzędem temu, kto ogarnie w sensie artystycznym i intelektualnym rozmach dzieła. Sam Metheny twierdzi, że aby wyrobić sobie pojęcie o tej płycie, trzeba jej wysłuchać - głośno, a nawet bardzo głośno - dziesięć razy na kolumnach, a następnie pięć razy przez słuchawki.
Wieki temu Joe Zawinul twierdził, że w jego supergrupie Weather Report nikt nie gra partii solowych, że każdy utwór to solo w wykonaniu całego zespołu. To samo da się powiedzieć o grze PMG. Gitara Metheny’ego prowadzi dialog z fortepianem Lyle’a Maysa, trąbka Wietnamczyka Cuonga Vu z harmonijką Szwajcara Gregoire’a Mareta, a wspólnym mianownikiem dla ich popisów jest straceńcza, a mimo to bezbłędna produkcja sekcji rytmicznej Steve Rodby - Antonio Sanchez. Nikt tu nie wyskakuje przed orkiestrę, nikt nikogo nie próbuje zagłuszyć, dzięki czemu wszyscy wznoszą się na szczyty muzycznej integracji.
O ile na osławionej płycie sprzed dziesięciu lat “Zero Tolerance For Silence" Pat Metheny połamał wszelkie konwencje, o tyle na “The Way Up" otwiera nowe horyzonty dla jazzu XXI wieku, dla muzyki totalnej, muzyki naszego czasu.