Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
A jednak różnica jest. I to bardzo łatwa do wychwycenia. Wystarczy porównać półoficjalny album "Live Adventures", dokumentujący trasę The Waterboys z 1986 r. i "Karma to Burn", zawierający nagrania z występów w latach 2003 i 2004. Nie chodzi tylko o to, że w zespole zabrakło świetnych muzyków współtworzących grupę w jej najlepszych latach - Anthonyego Thistlethwaite'a oraz Karla Wallingera (wrócił natomiast skrzypek Steve Wickham). Utworom rejestrowanym z konsolety (stąd wyciszone reakcje publiczności) podczas różnych występów i zmontowanym w studiu brakuje tej niezwykłej magii wspólnego tworzenia i radości swobodnego improwizowania, jaka emanuje z licznych bootlegów.
Nie znaczy to jednak, że "Karma to Burn" jest pozycją bezwartościową. Płyta przynosi ponad 70 minut naprawdę pięknego grania, a wybrane na nią 13 utworów reprezentuje niemal wszystkie okresy w dziejach grupy. Brakuje co prawda muzyki z dwóch pierwszych (moim zdaniem najwybitniejszych) albumów; ale już doskonały "This is the Sea" reprezentowany jest trzema piosenkami, równie dobry zaś, a niedoceniany "Dream Harder" - dwiema. Pojawiają się także dwa covery: "Come Live With Me" Felice i Boudleaux Bryantów i "A Song For The Life" Rodneya Crowella.
Trasy, z których pochodzi materiał, różniły się od siebie: jedna grana była w składzie akustycznym, druga - elektrycznym. Stąd niektóre zaskakujące interpretacje: na przykład "The Return Of Jimi Hendrix", zaaranżowany pierwotnie na gitary elektryczne, tutaj nie traci nic ze swojej ekspresji w wersji na... skrzypce. Brak zespołowości nie rzutuje zresztą na dynamikę wykonania - "Glastonbury Song", "Medicine Bow", a zwłaszcza trwający ponad 13 minut "The Pan Within" (z gitarową solówką znacznie przewyższającą albumowy oryginał) brzmią naprawdę porywająco. Główna w tym jednak zasługa samego Mike'a Scotta (inna sprawa, że nie słyszałam jeszcze nagrania, w którym byłby w złej formie wokalnej) i elektrycznych skrzypiec Wickhama.
Szkoda tylko, że umieszczając na płycie najpopularniejszy, choć jeden z najgorszych swoich utworów, "Whole of the Moon", Scott tak niewiele miejsca pozostawił dla piosenek inspirowanych folklorem Wysp - a przecież to silne wpływy muzyki celtyckiej są tym, co muzyce The Waterboys nadaje szczególną szlachetność i autentyzm. Na pocieszenie pozostaje bardzo udane wykonanie "Fisherman's Blues" i cudowna wersja "Peace of Iona" z ostatniego albumu, "Universal Hall". Jej piękno i uduchowiona prostota przenoszą słuchacza wprost na legendarną wyspę druidów, Ionę: tam, gdzie bije źródło natchnienia Mike'a Scotta.