Szalony i Uśpiony

Na scenie byli jak jeden organizm i brzmieli nie jak dwa głosy, lecz jak hybryda spleciona ze smutku i słodyczy. Od nagrania, które zapoczątkowało ich karierę, mija właśnie 60 lat.

17.10.2017

Czyta się kilka minut

Art Garfunkel i Paul Simon jako Tom and Jerry, Nowy Jork, 1957 r. / JAMES KRIEGSMANN / MICHAEL OCHS ARCHIVES / GETTY IMAGES
Art Garfunkel i Paul Simon jako Tom and Jerry, Nowy Jork, 1957 r. / JAMES KRIEGSMANN / MICHAEL OCHS ARCHIVES / GETTY IMAGES

Bolek i Lolek, Flip i Flap, Butch Cassidy i Sundance Kid – któż choćby w myślach nie uśmiechnie się przy powyższej wyliczance! Wbrew przysłowiu parami chodzą nie tylko nieszczęścia, ale i bohaterowie naszego dzieciństwa. Któż nie pamięta Toma i Jerry’ego – kota, któremu zła karma odpłacała w dwójnasób, i myszki, cało wychodzącej z każdej opresji?

Nie wiemy, co kierowało modymi muzykami, gdy nadali swemu duetowi tak znaczącą nazwę. Ważne jednak, że pod tym szyldem, na początku października 1957 r., Tom and Jerry nagrali „Schoolgirl” – swój pierwszy przebój, płacąc zań całe 25 dolarów. Stało się to w Sanders Record Studios, przy Siódmej Alei, a jakże, w Nowym Jorku.

W dodatku, cóż za zbieg okoliczności, pojawił się przy nich Sid Prosen – producent i promotor. Po podpisaniu kontraktu stali się częścią jego firmy Big Records i machiny show bussinesu.

Osiem lat później świat poznał ich jako najsłynniejszy duet wokalny lat 60. Jednak zanim stali się Simonem i Garfunkelem, a wcześniej Tomem i Jerrym, znani byli jako Paul i Artie.

W poszukiwaniu wcielenia

Obaj urodzili się w roku 1941, tuż przed atakiem na Pearl Harbor: Simon trzynastego października, Garfunkel piątego listopada. Zdolni uczniowie, skupieni na muzyce i nauce, odnaleźli się jak w korcu maku: na tyle podobni, by dzielić zainteresowania, na tyle różni, by się dopełniać. Dosłownie byli to, jak głosi tytuł biografii pióra Josepha Morelli i Patricii Barey – starzy przyjaciele, znający się od podstawówki i dzielący ławkę w szkole średniej.

Początkowo stanowili atrakcję szkolnych potańcówek, chcieli jednak więcej. Zwłaszcza Simon, syn basisty-klezmera, nie mógł usiedzieć spokojnie, miotając się między muzycznymi wcieleniami.

Schoolgirl” trafiła na zaszczytne 49. miejsce „Billboardu”, chłopcy spędzili parę chwil w przedpokoju sławy, a w ich wyobraźni droga na szczyt stanęła otworem. Simon jako fan Presleya mocno wierzył, że to on okaże się nowym wcieleniem Króla. Ruszył więc do Tin Pan Alley, pisząc piosenki na użytek każdego, kto zapłacił, i próbując swych sił jako True Taylor, Tico & Triumph, Paul Kane czy właśnie Jerry Landis – osłabiając związek łączący go z Garfunkelem.

Jednak, jak to zwykle bywa, nic nie było proste. Nie tylko dlatego, że z nich dwóch to Paul był fighterem – po prostu także on był stroną twórczą. Rzesze komentatorów przez lata próbowały rozgryźć ich związek, podkreślając niemal kobiecą uległość Garfunkela i agresywną witalność Simona, spekulując niekiedy na temat orientacji seksualnej artystów. Na scenie byli jak jeden organizm i brzmieli nie jak dwa głosy, tylko jak jakiś Paul Garfunkel. Hybryda spleciona ze smutku i słodyczy.

Po sukcesie „Schoolgirl” zapadła jednak na dobrą sprawę cisza. Obaj zajęli się studiami (Simon – prawem, Garfunkel – architekturą), przez kilka lat odbijając się od szklanego klosza. I dopiero w 1964 r. Columbia (która miała w swej stajni Dylana, a po latach Springsteena) zgodziła się wydać „Wednesday Morning, 3 A.M.”. Ale debiutancki album poległ na całej linii.

Uparty Simon zdecydował się nagrać dla brytyjskiego oddziału Columbii „The Paul Simon Songbook”, a następnie wyjechał z gitarą na podbój dumnego Albionu, występując tam jako Paul Kane. Po pewnym czasie dołączył do niego Garfunkel. Przez chwilę przemieszkiwali na East Endzie, by wreszcie ruszyć do muzycznych klubów Europy.

Warto wspomnieć, skąd wzięły się perturbacje dotyczące nazwy duetu. Simon i Garfunkel byli potomkami żydowskich imigrantów w czasach, gdy żydowskie nazwisko było raczej stygmatem niż gwarancją sukcesu. Ameryka mogła korzystać z mózgów żydowskich naukowców przy Projekcie Manhattan, jednak prawda o kraju, do którego przybyli, różniła się od świetlanej wizji Ziemi Obiecanej i oazy tolerancji. Wystarczy głębiej zajrzeć w powieści Philipa Rotha czy w „Quiz Show” Roberta Redforda, by poczuć atmosferę świata, w którym nazwiska Gershowitz i Zimmerman brzmią gorzej niż Gershwin i Dylan.

Dopiero odważna decyzja Normana Adlera, zastępcy szefa Columbii, sprawiła, że świat poznał ich jako Simona i Garfunkela. Wszystko jednak wskazywało na to, że kariera duetu właśnie się zakończyła.

Nad wzburzonymi wodami

Cudowna zmiana dokonała się za sprawą producenta Toma Wilsona. Mając w rękach materiał z debiutanckiej płyty, siłami ekipy Dylana, która tego samego dnia nagrała „Like a Rolling Stone”, dołożył partie sekcji rytmicznej i gitar elektrycznych, tworząc nową jakość. Piosenka „Sound of Silence” trafiła w ręce didżeja bostońskiego radia WBZ, który w nocnym programie puścił ją tysiącom słuchaczy. Informacja o sukcesie zastała Simona gdzieś w Danii.

Grupą, do której trafił, byli ówcześni studenci i rozgłośnie kampusowe (w podobny sposób stanie się później gwiazdą ­R.E.M.). Połowa lat 60. była okresem burzliwych przemian, czasem pokolenia, które wietrzyło zmianę: już za chwilę rozpęta się piekło Wietnamu, przez kraj przetoczą się manifestacje. Uczucie chaosu, wyobcowania, niezwerbalizowanego smutku, znalazło doskonałe odzwierciedlenie w piosenkach duetu.

Zdawać się może, iż nagrali zaledwie kilka albumów: „Wednesday Morning, 3 A.M.”, „Sounds of Silence”, „Parsley, Sage, Rosemary & Thyme”, soundtrack do filmu „Absolwent” Mike’a Nicholsa, „Bookends” i „Bridge over Troubled Water”. A wszystko to między 1964 a 1970 r. Jednak ich siła była na tyle przemożna, że nie tylko uwiodły dusze całego pokolenia, ale do dziś stanowią kanon muzyki pop.

Duet rozpadł się u szczytu powodzenia, wkrótce po wydaniu „Bridge over Troubled Water”, opromienionego nie tylko znakomitą zawartością, nagrodami Grammy, lecz także sukcesem komercyjnym. Powodem były „różnice artystyczne” – co w przypadku Simona & Garfunkela oznaczało lata przesileń, zmagań, traum i ambicjonalnych zadrażnień. Część biografów napomyka także, że nad piosenkami będącymi doskonałą analizą samotności i wyalienowania coraz częściej unosiła się chmura lżejszych i cięższych narkotyków – warto wspomnieć, że za czas jakiś Garfunkel pogrąży się w marihuanowym dolce far niente, Simon zaś zbliży do ekipy „Saturday Night Live” – kultowego programu telewizyjnego, w którym prym wiedli Dan Aykroyd, John Belushi i kokaina. Nieoczekiwanym bonusem tej eskapady będzie małżeństwo z Carrie Fisher. Niestety, mieszanka substancji, które płynęły wówczas w jej żyłach, sprawiała, że więcej miała ona wtedy wspólnego z jednoosobową Gwiazdą Śmierci niż z księżniczką Leią. Musiały minąć lata, żeby emocje w relacjach między Paulem i Artem ostygły. Pierwszy z wielkich koncertów duetu odbył się w nowojorskim Central Parku dopiero w 1981 r. I wbrew ubolewaniom fanów nie zaowocował następnymi albumami studyjnymi. Artyści oddalili się od siebie tak bardzo, jak odległe są od siebie kokaina i cannabis sativa.

Życie po życiu

Kolejne płyty to zatem niemal wyłącznie zapisy kolejnych koncertów, względnie zestawy dokumentujące poczynania duetu z przeszłości. Dla wielbicieli nie miało to większego znaczenia. Darmowy koncert w Rzymie zgromadził 600 tys. fanów. Zresztą wystarczy spojrzeć na zestaw piosenek: „Sound of Silence”, „Kathy’s Song”, „For Emily Wherever I May Find Her”, „Mrs. Robinson”, „April Come She Will”, „The Boxer”, „America”, „The 59th Street Bridge Song (Feelin’ Groovy)”, „El Condor Pasa” (do którego zresztą Edward Stachura napisał słowa „Wędrówką jedną życie jest człowieka”) – by zrozumieć, dlaczego słuchacze gotowi byli stać w najbardziej rzęsistym deszczu.

Istniało zatem życie po życiu. Z rozpadu formacji jako wygrany wyszedł Paul ­Simon, niezmordowanie nagrywając, pisząc, produkując. Zaliczył nawet epizod filmowy, grając u Woody’ego Allena karykaturę siebie. Ciepły odbiór „Annie Hall”, gdzie Allen obsadził go w roli bezwzględnego rockowca-podrywacza, sprawił, że ­Simon uwierzył w swój talent aktorski i rzucił się na głęboką wodę filmem (i płytą) „One Trick Pony”, będącym próbą pokazania „Simona, któremu się nie powiodło”.

Można by powiedzieć, że związki między Allenem i Simonem polegają nie tylko na celebrowaniu neuroz, traum i blokad twórczych – ich jeremiady na temat braku kreatywności w kontekście ich artystycznego dorobku brzmią jak pyszny żart. Niestety, na niwie filmowej Simonowi faktycznie się nie udało. Film został zmiażdżony przez krytyków, którzy jednocześnie wskazali mu, gdzie jego miejsce: w studiu nagrań.

Simon bowiem cały czas nagrywał. Płyty przyjmowano lepiej czy gorzej, niezmiennie jednak były zapisem jego własnego życia. Po 1970 r. pojawiły się zatem „Paul Simon”, „There Goes Rhymin’ Simon”, „Paul Simon in Concert: Live Rhymin’”, znakomite „Still Crazy After All These Years”, wspomniane „One Trick Pony [Original Soundtrack]” i „Hearts and Bones”. Ale przełomem był album „Grace- land” (1986).

Stanowił on hołd złożony Elvisowi, a pielgrzymka do grobu Króla stała się okazją do licznych obserwacji i autoobserwacji. Najważniejsza jednak była rewelacyjna warstwa muzyczna. Simon już wcześniej eksplorował dziesiątki muzycznych światów, ale tym razem oddał niemal całość brzmienia we władanie czarnych muzyków pochodzących z RPA. Grając koncerty złamał zresztą embargo na kontakty handlowe z tym krajem; autorytety zawyły, natomiast sami muzycy potraktowali inicjatywę Simona jako poparcie dla ich praw. Płyta zrobiła wiele dobrego dla promocji afrykańskiej kultury.

Również kolejne albumy Simona spotykały się jeśli nie z aplauzem, to ze sporym zainteresowaniem. „Szalony po tych wszystkich latach” nadal grasuje na scenach całego świata.

Punkt odniesienia

Tymczasem u Garfunkela rzeczy biegły innym, niespiesznym rytmem. Zdając sobie sprawę z niemożności stworzenia własnego materiału, szukał go u zaprzyjaźnionych artystów. Dar w postaci uduchowionej barwy głosu zdawał się go usypiać.

Po rozpadzie duetu wydał kilka płyt, z których single wspięły się na szczyt amerykańskich i brytyjskich list przebojów, jednak nie osiągnęły popularności równej dokonaniom duetu i solowym piosenkom Simona. Można rzec, że zbyt głęboko zakopał swe talenty. Zwłaszcza że jeszcze w czasach działania duetu zagrał kilka udanych ról filmowych – z najważniejszą w „Porozmawiajmy o kobietach” Mike’a Nicholsa, gdzie udatnie sekundował Jackowi Nicholsonowi.

Później bywało już gorzej. Nagrywał płyty, grał koncerty z Paulem i bez, bodaj najciekawszą jego propozycją było „Across America”, nagrane live na Ellis Island w 1996 r. muzyczne podsumowanie wędrówki po amerykańskim interiorze.

Dla Amerykanów twórczość Simona i Garfunkela przez dekady stanowiła punkt odniesienia, nie tylko jako metoda odmierzania czasu, ale i tło zdarzeń: pierwszych miłości, ślubów, narodzin, a później, jak to bywa, rozczarowań, rozwodów, traum porozwodowych i ponownego odbudowywania wiary w istnienie uczuć. Simon potrafił w swych gorzkich, mądrych piosenkach nie tylko zawrzeć dylematy własnego pokolenia, ale także spisać rodzaj pamiętnika narodu, niczym Roth w prozie czy Allen na kliszy filmowej. A jego wspólne występy z Garfunkelem tworzyły rodzaj pełni. Na tle tego żydowskiego wiecznego chłopca o migdałowych oczach kryjących bezbrzeżny smutek, który tylko czasem przebłyskiwał ironicznymi iskierkami, Garfunkel wnosił lekkość, ulotność, umowność, jakby swym głosem unieważniał istnienie mroku, tęsknoty i rozpaczy.

Jak to dobrze, że w naszych spsiałych czasach każdy może mieć pod ręką muzyczną magdalenkę. Jak to dobrze, że jedna linia melodyczna, wers, gitarowa zagrywka mogą sprawić, że budzi się w nas serce, wrażliwość i czułość. A piosenki Simona i Garfunkela mają właśnie w sobie dwoiste ciepło. Z głosu Garfunkela przebija jakaś przejmująca niewinność, ze słów Simona słodkie ćmienie bólu. Razem tworzą katartyczną intensywność, jakby ssało się słodki cukierek aż do bólu policzka. I doświadczało się kolorów, smaków, dźwięków tak wyraziście jak w czasach, gdy byliśmy dziećmi.

Bo czy nie pisał Różewicz, że „dzieciństwo jest jak zatarte oblicze / na złotej monecie która dźwięczy / czysto”?©

Korzystałem z biografii „Simon i Garfunkel. Starzy przyjaciele” Josepha Morelli i Patricii Barey.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2017