Tęsknota za Talleyrandem

Kiedyś tworzyli historię, ich słowa i czyny decydowały o losach świata. Dziś tylko nieliczni z nich coś tworzą. Choć większość współczesnych dyplomatów nadal uważa się za elitę, musi zajmować się rzeczami, które niewiele mają wspólnego z dyplomacją - przynajmniej tą w rozumieniu Talleyranda, Metternicha, Kissingera czy Genschera.

07.12.2010

Czyta się kilka minut

Wiadomości z gazet; informacje dostępne dla każdego użytkownika internetu; oczywistości zasłyszane "na mieście"; plotki na temat liftingu prezydenckich żon, grepsy ("teflonowa Merkel", "Putin - samiec alfa"). I tak dalej...

Czy treści wszystkich 250 tys. dyplomatycznych depesz, wysłanych z ambasad USA do waszyngtońskiej "centrali", a będących w posiadaniu portalu WikiLeaks, są podobne do kilkuset "iskrówek", jakie dotąd ujawniły media? Jeśli tak, znaczyłoby to, że amerykańscy dyplomaci faktycznie mają za dużo wolnego czasu - jak ironizuje politolog Edward N. Luttwak [patrz rozmowa w tym numerze "TP" - red.]. Albo że w większości są to znużeni życiem lub/i leniwi urzędnicy, marnujący pieniądze podatników, czyli ok. 10 mld dolarów rocznie (tyle wynosi budżet Departamentu Stanu USA).

Mądrzy, głupi, pilni, leniwi...

Ktoś mógłby powiedzieć: to nic nowego. Już na przełomie wieków XVIII i XIX pojawiło się osobliwe "skrzydlate słowo". Jego autorem ma być pewien Francuz, Charles-Maurice de Talleyrand - uważany za jednego z najskuteczniejszych dyplomatów wszechczasów (co nie znaczy, że za jednego z najwybitniejszych, jeśli wybitność mierzyć też etyką). Właśnie Talleyrandowi przypisuje się powiedzenie, że wśród dyplomatów występują cztery typy: "Pierwszy to mądrzy i pilni - ale takich właściwie nie ma. Drugi to mądrzy i leniwi - to jestem ja sam. Trzeci, głupi i leniwi, nadają się jeszcze całkiem nieźle do celów reprezentacyjnych. A przed czwartym typem - głupi i pilni - niech nas niebo chroni!".

Jeżeli już za czasów Talleyranda większość dyplomatycznej "kasty" tworzyli ludzie, których on sam zaliczyłby do trzeciej lub czwartej kategorii, to co powiedzieć o dniu dzisiejszym?

Dziewięćdziesiąt kilka procent - niektórzy twierdzą, że nawet 99 procent - z amerykańskich depesz dyplomatycznych, które za sprawą WikiLeaks ujrzały dotąd światło dzienne, składa się bowiem z treści w najlepszym razie oczywistych i dla "centrali" zapewne umiarkowanie pożytecznych. Co nie znaczy, że ów największy (jeśli idzie o ilość, bo raczej nie jakość) przeciek w historii dyplomacji nie jest problemem - nie tylko dla Stanów, i nie tylko prestiżowym. Nawet jeśli wśród ujawnionych materiałów tylko jeden procent stanowić miałyby te będące kwestią życia lub śmierci (dla ludzi, których to dotyczy) albo wojny lub pokoju (dla krajów), to Julian Assange przejdzie do historii jako postać niekoniecznie pozytywna... W tej sprawie - jak to zwykli puentować niektórzy komentatorzy - czas pokaże.

Assange chciał boleśnie uderzyć w USA i to mu się udało. Ale udało mu się coś jeszcze: ujawniając miałkość tego, co zwykle mają do powiedzenia przełożonym dyplomaci amerykańscy (czy tylko amerykańscy?), Assange stworzył, mimowolnie, historyczną cezurę.

Czas dyplomatów

To symboliczny koniec epoki, w której o losach Europy i świata decydowali tacy ludzie jak Richelieu (twórca potęgi Francji i autor maksymy, że "cel uświęca środki"), Talleyrand i Metternich (współautorzy kongresu wiedeńskiego zapewniającego Europie po wojnach napoleońskich pokój i spokój na sto lat - oczywiście nie bez kosztów), Bismarck (hasło wywoławcze: "Realpolitik"), twórcy traktatu wersalskiego (choć tym razem pokój trwał krótko), a później dyplomaci okresu "zimnej wojny", jak Amerykanin Kissinger czy Niemiec Genscher. Listę można ciągnąć. Jakkolwiek oceniać ich dorobek, trzeba przyznać, że jako zawodowi dyplomaci służący swym krajom i władcom byli na tyle ważni, że od ich czynów lub zaniechań zależały losy Europy i świata.

Epoka tych wielkich nazwisk, epoka światowej dyplomacji zaczęła się trzy i pół wieku temu, w Europie, a dokładnie w dwóch miastach: Osnabrück i Münster. Narodziła się w roku 1648 i bynajmniej nie jako sztuka dla sztuki, ale potrzeba chwili, i to palącej. Do tych niemieckich miast zjechali wtedy delegaci królów i książąt z całej niemal Europy. Mieli zakończyć trwającą 30 lat wojnę, w której militarny lub polityczny udział brał cały kontynent.

Ale posłowie, którzy wówczas wynegocjowali i podpisali pokój nazwany westfalskim, nie tylko zakończyli konflikt, który Niemcy (one były jego teatrem) spustoszył bardziej niż wszystkie wojny w dziejach: w niektórych regionach wyginęło dwie trzecie ludności. Wtedy, ponad 350 lat temu, normą w Europie zaczęły stawać się instytucje i mechanizmy regulujące kontakty między państwami, które wcześniej, od XV-XVI w., praktykowano już np. we włoskich państwach-miastach.

Kasta zupełnie wyjątkowa

Mowa o dyplomacji i dyplomatach. Czyli zawodowych urzędnikach, których zadania sprowadzały się odtąd do trzech rzeczy: reprezentować swój kraj w innym kraju; pełnić rolę lojalnego, zaufanego i dyskretnego pośrednika-negocjatora; uprawiać coś, co współcześnie określa się mianem "białego wywiadu": zdobywać informacje metodami legalnymi.

Zmieniały się epoki historyczne i systemy polityczne, ale dyplomaci - cieszący się immunitetem i zazwyczaj nieźle opłacani (o reprezentację zewnętrzną dbały nawet głodujące kraje Trzeciego Świata) - chyba we wszystkich krajach mogli wydawać się elitą. Albo sami uważali się za elitę. A jeśli nawet nią nie byli, to nawet w XX-wiecznych państwach totalitarnych lubili postrzegać się jako rodzaj "kasty", złączonej szczególnym esprit de corps - poczuciem wspólnoty i wyjątkowości.

Jak silne były takie mechanizmy, pokazują pouczająco dzieje niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych w latach 1933-45: instytucji, którą dziś niektórzy niemieccy historycy nie wahają się nazwać zbrodniczą. Tymczasem 60 lat temu byli nazistowscy dyplomaci nie tylko zapewnili sobie personalną kontynuację w MSZ demokratycznych już Niemiec Zachodnich (jako "bezpartyjni fachowcy"). Udało im się również stworzyć legendę, w społecznym odbiorze żywą jeszcze do niedawna, iż w czasach III Rzeszy niemiecka dyplomacja ocaliła swą moralną integralność, że była swego rodzaju "niszą swobody" w brunatnym systemie... Ale to już temat na osobną opowieść.

Molochy naszych czasów

Tamtą epokę od czasów współczesnych dzieli coś jeszcze: nie tylko jakość, lecz również ilość: jeszcze do II wojny światowej personel ministerstw spraw zagranicznych był nieliczny. Rzec można: wybrany i przebrany. Natomiast dziś w amerykańskim Departamencie Stanu pracuje około 30 tys. ludzi, w większości na placówkach w świecie. Nie inaczej wygląda to w innych krajach - nawet gdy ich pozycja jest nieporównywalna z pozycją USA. Choćby polskie MSZ: moloch, niemal 5 tys. pracowników (wg oficjalnych danych: 1432 osoby w centrali i 3360 na placówkach).

Niemiecki historyk i publicysta "Die Welt" Berthold Seewald zauważa, że dopiero w ostatnich kilkudziesięciu latach służby dyplomatyczne - zwłaszcza mocarstw, ale nie tylko - rozrosły się do absurdalnych rozmiarów, tworząc wielkie urzędnicze aparaty.

W takich aparatach niewiele przestrzeni pozostaje dla indywidualności; ważniejsze są struktury i procedury. A poza tym: w takich molochach - nawet gdyby nie było internetu i elektronicznych baz danych, z których można skopiować informacje w ciągu kilku minut - zachowanie dyskrecji i uchronienie się przed przeciekami jest niemożliwe. Nie było internetu, a przecieki wstrząsały polityką USA, np. na temat szans wygrania wojny wietnamskiej.

Digitalizacja archiwów (rzecz nieuchronna; już dawno temu ktoś słusznie zauważył, że bez archiwów nie ma kontynuacji w działalności instytucji; archiwa to ich "pamięć") i elektroniczny przepływ informacji otworzyły tylko nowe, nieznane dotąd możliwości: zamiast wynieść pod płaszczem plik papierów lub mikrofilm, można skopiować na elektroniczny nośnik hurtem ćwierć miliona depesz.

Powrót do korzeni?

Historyk Seewald prognozuje, że WikiLeaks nie wywoła wprawdzie rewolucji, "ale może przygotować grunt pod zmianę paradygmatów współczesnej dyplomacji: tak, aby kontakty dyplomatyczne znów, jak kiedyś, pielęgnowano w bardzo wąskich i izolowanych kręgach, a nie na quasi-publicznej scenie. Większość ludzi, którzy dziś tworzą aparaty ministerstw spraw zagranicznych, można bez żadnej szkody przenieść do różnych agend państwowych, jak państwowe biura troszczące się o obywateli podróżujących po świecie, urzędy statystyczne czy prasowe itd. Do realizowania zasadniczych zadań dyplomacji starczyłby aparat nieliczny, który mógłby wrócić do korzeni dyplomacji, do zasad dyskrecji i kompetencji".

Seewald przypomina tu pewien fakt: administracja prezydenta Nixona wyprodukowała w ciągu ponad pięciu lat jego rządów mniej więcej 42 miliony stron dokumentów.

Mimo to wszystkie naprawdę ważne sprawy dyskutowano osobiście, nie zostawiając śladów na papierze. Albo, jeśli coś przelewano na papier, to papiery następnie palono.

Tak kiedyś funkcjonowała dyplomacja - i brzmi to kusząco. Tylko że wtedy informacje przesyłano teleksem (czy ktoś pamięta, co to takiego?). Czy możliwy jest powrót do korzeni, gdy komputery są wszędzie i (niemal) wszystko wokół podłączone do jakiejś sieci? Przecież SIPRNET - bazę danych, z której wykradziono tych 250 tys. depesz - stworzono po zamachach z 11 września 2001 r., gdy w USA pojawiły się zarzuty, iż zawiódł przepływ informacji między instytucjami [patrz rozmowa z Edwardem N. Luttwakiem - red.].

Co nie zmienia jednego: gdyby instytucje w rodzaju Departamentu Stanu USA (a także, być może, podobne resorty w innych krajach) podlegały równie rygorystycznej kontroli - ich efektywności i racjonalności wydatkowanych funduszy - jak np. spółki prawa handlowego, wtedy pierwszym krokiem, jaki Hillary Clinton musiałaby podjąć po akcji WikiLeaks, byłby zewnętrzny audyt. Wolno sądzić, że rekomendacje audytorów byłyby miażdżące.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2010