Teologia po Gikondo

Co robić? Skoro jestem wyliczona wśród osób, którym autor składa podziękowania - muszę tę książkę zdjąć z recenzenckiego stołu. Muszę to zrobić, bo nie potrafię myśleć o niej, jak przystało, z dystansem, ostrożnie, pozostając na zewnątrz świata, który ją wypełnia. Znalazłam się wewnątrz, jest mi tam nieswojo. Raz widzę wszystko oczami autora, w innym momencie moja własna wyobraźnia zaczyna działać, dostrzegam więcej, bo domyślam się niedopowiedzianego. Spisuję swoje uwagi, ale to nie recenzja. Raczej protokół wrażeń notowany na marginesie, skąd wdziera się między wiersze.

14.12.2010

Czyta się kilka minut

Wojciech Tochman zawsze pisał teksty, które prowadziły mnie w trudne miejsca. Jestem mu za to wdzięczna, bo swoją sztuką potwierdza moje przekonanie, że reportaż poszerza życie czytających poza granice doświadczenia, jakie dotąd było ich udziałem.

Napisanie książek takich jak "Jakbym kamień jadła" czy "Wściekły pies" (opowiadanie tytułowe szczególnie!) oraz ostatniej - "Teraz narysujemy śmierć" o Rwandzie - jest dla mnie dowodem odwagi i siły autora, ale czytanie obciąża. Poddanie własnej wyobraźni przywołaniom rzeczy ponad wytrzymałość raz po raz wymaga decyzji: czy tak bolesna lektura ma sens, czy jest na coś potrzebna, czy wycofać się byłoby nie fair?

To jasne: nie wszystkim polecam czytanie Tochmana, póki on sam nie skieruje swoich możliwości przywoływania ku innym regionom i tematom: myślę, że potrafiłby otworzyć przed nami także widoki wysp szczęśliwych, przystani odpoczynku. I w tej przerażającej książce są przecież obrazy piękna - przyrody, ludzi. Ale na razie Tochman raczej obciąża czytelników. W czym ten ciężar? W przypomnieniu, nie abstrakcyjnym, lecz poprzez ostry konkret, o rozległości zła i jego sile. Czy dobrze mówię: "zła"? Bardziej chodzi o cierpienie, o ból krzywdy... To staje się odczuwalne. Raz rozniecone współczucie to coś, od czego nie da się łatwo uwolnić. Ból współczucia może być silniejszy od tego, co odczuwamy sami w sobie, nie wespół z innymi. Zresztą nikomu, żadnej pojedynczej osobie nie przytrafi się tyle bólu, ile mamy do współczucia w tych miejscach świata, w których Tochman znajduje to, czym potem obciąża siebie i innych. Gdzieś tam, gdzie dociera, znajduje to, czym musi obarczać tych, co się dowiedzą. Pytanie: czy te miejsca potrzebują współczucia? Skuteczne współczucie, angażujące w pomaganie, może coś zmienić w losach ludzi. Ale to nie takie proste. Skuteczność przynosi ulgę w bólu współczucia (pod moim plasterkiem rana się goi).

Jednak nie wszyscy mają do tej ulgi dość szeroki dostęp. Nawet skutecznie działając w maksymalnym wymiarze - całą resztę musimy pozostawić odłogiem. Więc po co wiedzieć? Po co współczuć? Jak w ogóle współczuć zgwałconym czy dzieciom rysującym śmierć w ramach terapii?

***

Nie wiem, jak można spokojnie, analitycznie opisać tę książkę Tochmana. Bliższa jest pokusa pisania na jej marginesach, której się poddałam. Biorąc w siebie to, co przywołuje z tak niepokojącą siłą, można tylko zdrętwieć. Potem szukać sposobu, by choć prowizorycznie, choć trochę przywrócić równowagę - nie tyle światu, co sobie.

W którą stronę kieruję poszukiwanie równowagi? Naturalna, narzucająca się próba - to zwrócić się w stronę Conrada, w stronę etyki gotowości, czujnej wierności sobie w dramatycznych okolicznościach. Conradowski bohater, którego losy uprzytomniły mi istnienie takiej etyki, Lord Jim, nie wykonuje obowiązku marynarza, opuszcza zagrożony statek, pozostawiając ludzi w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W krytycznej chwili nie słyszy głosu sumienia. Brak mu świadomości, co robi. Obecni w książce Tochmana chrześcijanie, katoliccy duchowni, po większej części są zagubieni w sytuacji. Impuls ludobójczy, któremu poddają się ludzie dookoła nich, nie budzi poczucia, że teraz trzeba dochować wierności, nie zabijać, chronić zabijanych kosztem własnego życia.

Czy coś wyróżnia nielicznych, którzy się sprawdzili, nie poszli z falą ludobójstwa, chcieli, próbowali kogoś ocalić? Ludzie, którzy, nie wiadomo dlaczego, byli bardziej gotowi niż inni, są na pozór zwyczajni, nie mniej zwyczajni, jak - na razie - zwyczajni wydają się być również mordercy.

Zapewne jest tak, że "sprawiedliwi" zachowali poczucie człowieczeństwa bliźnich, sąsiadów wytypowanych na ofiary. Te wątki, choć obecne w książce Tochmana, wcale nie wybijają się na pierwszy plan. I słusznie, bo tak musiało być w rzeczywistości, takie są typowe proporcje. Chciałabym jednak o tych właśnie wyjątkowych osobach wiedzieć dużo więcej, jak najwięcej. Instynktownie, ale chyba nie bez racji, wyobrażam ich sobie, tak jak naszych "sprawiedliwych", gotowych ratować Żydów. Joanna Tokarska-Bakir sugeruje, że "gotowi" byli najczęściej ludzie "osobni", nie całkowicie wchłonięci przez swoje społeczności - wsie, miasteczka. Gotowi są ludzie inni niż większość, bardziej wolni od potrzeby i nawyku wyruszania razem ze wszystkimi. Myśląc o uodpornianiu na pokusę ludobójstwa, trzeba się starać, aby "inni" - ci z własnym niepokornym sumieniem - rodzili się na kamieniach, jak chce tajemnicze porzekadło. Aby było ich jak najwięcej, i to w miejscach, gdzie są potrzebni, choć ich obecność jest niezbyt prawdopodobna. Z drugiej strony warto podkreślić, że pisanie o sprawiedliwych naraża ich na kolejne wyobcowanie z większości, a także na to, że ich czyny posłużą za parawan maskujący bierność i udział innych w zbrodni. Tak jest w Rwandzie, wciąż tak jest w okolicy Jedwabnego.

Autor już dwóch książek o ludobójstwach pochodzi stąd, z Polski. To znaczy z kraju, w którego wnętrzu dokonano ludobójstwa na Żydach. W świadomości żydowskich pogrobowców głęboko zakorzenione jest przekonanie o unikalności tej Zagłady. Rozumiem, że każde ludobójstwo jest inne, jak każda śmierć i każda egzekucja jest tą właśnie, niepowtarzalną jak bratobójstwo Kaina. Niepowtarzalne powraca z każdą śmiercią, a zwłaszcza z zabójstwem z nienawiści i pogardy. Nie przestaje być tą utratą, źródłem tego, a nie innego bólu i żałoby. "Unikalne" powtarza się jako inne, unikalne dla kogoś innego.

Nie da się narysować śmierci "w ogóle". W najbardziej schematycznym rysunku będzie tkwić przedstawienie tej śmierci, którą spotkał ten, kto ją rysuje.

***

Tak - podkreśliłam już, że nie wszystkim polecam czytanie książki Tochmana o Rwandzie. To nie znaczy, że przed tą książką ostrzegam! Pisząc "nie wszystkim polecam", chcę osiągnąć wyjątkowo poważne podejście do tej lektury. Trzeba NAPRAWDĘ determinacji i jakby wręcz czegoś z "gotowości" predestynującej do roli świadomego bliźniego, wśród zdezorientowanych, obojętnych i zarażonych śmiercionośną pogardą. Tochman jako reporter doprowadza czytelnika niebezpiecznie blisko fundamentalnych pytań, takich, które rzadko decydujemy się zadać w związku z ludobójstwem, które miało miejsce w naszym kraju, mieście, na ulicy, gdzie dziś się buduje nowe mieszkania.

Jak to było możliwe tam, w Rwandzie, pomiędzy jednym ukwieconym kościołem a drugim, w zasięgu bicia dzwonów? Tochman zbiera świadectwa i przyjmuje do wiadomości, że odgłos rozpłatywanej maczetą ludzkiej głowy jest podobny do chrzęstu przecinanej kapusty. Rekonstruując przebieg wydarzeń, ustala, między innymi, czym zajmowali się wtedy katoliccy duchowni, a co traktowali jako sprawę dziejącą się obok. W próbach opisywania, jak to się działo, zawarte jest bezsłowne, nieme, paraliżujące oskarżenie o brak gotowości, jakby sumienie milczało. Oskarżenie uderza w tych, którzy widocznie nie byli gotowi na wszystko, więc udawali przed sobą i nadal udają, że zabijanie, którego byli świadkami, jakby ich nie dotykało. Rzeczy przerażające działy się tuż tuż, lecz jakby w innym świecie. Można było uciec przed ludobójstwem, przyjąć propozycję ratowania siebie jako cennej własności Kościoła. Oprócz ucieczki fizycznej, cielesnej - za granicę obłąkanego kraju, była ucieczka w podejrzenia, w podejrzane wyjaśnianie zbrodni, obwinianie "złego świata" albo wręcz "szatana" - tylko nie nas.

***

Książka Tochmana odtwarza wydarzenia z czasu grozy, o którym nikt nie może łatwo mówić. To przywołanie jest dokonane w sposób mistrzowski; mistrzowska jest oschłość relacji o wydarzeniach, jakby bez emocji - bo żadna nie będzie współmierna. To nie wina Tochmana, lecz moja, że słyszę ów chrzęst kości, oddechy i krzyki ginących. To jest trudne do zniesienia, ale nadmiar pochodzi ode mnie, z moich doświadczeń. Znam śmierć w tłumie, tę nienarysowaną, śmierć, zabijanie, dla którego żywi ludzie byli bezpośrednim tłem, zaroślami, na placu, na którym już wydeptano ostatnie źdźbła i wciągnięto w płuca resztę powietrza.

Przeczytawszy o tym, jak było wtedy na przykład na Gikondo, niezbyt wiele mam sił na konfrontację z niezwykle ważnym ciągiem dalszym, z tym, co dzieje się w Rwandzie teraz. Teraz mamy tam epokę troski o reintegrację po powrocie tamtych wtedy niegotowych do uszanowania człowieczeństwa. Niegotowych zresztą i teraz jest wielu, niezdolnych do pomagania ofiarom i sprawcom w sprawie najważniejszej: jak żyć dalej.

Brak gotowości pewnie nie jest powszechny, ale wydaje się pospolity. Nie jest mi trudno uwierzyć, że przede wszystkim szuka się "alibi". Mam "alibi": to znaczy, że ze zbrodnią nic mnie nie może łączyć. Sprawcą był "ktoś inny". Inny człowiek albo szatan. To schemat nie tylko matactw przed sądem, lecz - i to jest najstraszniejsze - matactw duchowych, sięgających sumienia.

Sprawca niewiarygodnych okrucieństw stwierdza spokojnie, że śpi dobrze, bo wie, że to nie on sam gwałcił i zabijał:

"Toszatan". Tochman eksponuje to duchowe matactwo, trick, w znacznej mierze podsuwany przez duszpasterzy: egzorcyzmy mają być lekarstwem. Sprofanowane zbrodniami kościoły można oczyścić fizycznie i rytualnie.

Lektura książki Tochmana zmusiła mnie do próby odświeżenia znajomości teologii opętania. Chyba mam rację, żywiąc przekonanie, że według katolickiej tradycji szatan nie bywa nieproszonym gościem. Nie zostaje się jego narzędziem bez własnej winy, bez poddania się pokusie. Dlaczego w Rwandzie udał się posiew zła, dlaczego ludzie poszli za wezwaniem do ludobójstwa, wbrew głoszonej im Ewangelii miłości? Jakiej re-ewangelizacji potrzebuje kraj, który przeszedł to, co opisuje Tochman? Co robić, aby nigdy więcej, nigdy więcej?

Wciąż brak teologii po Auschwitz, Treblince i Jedwabnem. Gdyby była, prędzej powstałaby ta niezbędna na Gikondo.

Wojciech Tochman, Teraz narysujemy śmierć, Wołowiec 2010, Wydawnictwo Czarne

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 11 (51/2010)