Ten przeklęty kraj

Po eksplozji magazynu z azotanem amonu, która spustoszyła libańską stolicę, na ulice Bejrutu wraca rewolucja. Protestujący chcą ukarania winnych katastrofy. Czyli całej klasy politycznej.

17.08.2020

Czyta się kilka minut

Na ulicach libańskiej stolicy trwają protesty, demonstranci obwiniają władze o wieloletnie zaniedbania i nieudolność po eksplozji, która zabiła ponad 170 osób i zniszczyła znaczną część miasta. Bejrut, 11 sierpnia 2020 r. / TOM NICHOLSON / ZUMA PRESS / FORUM
Na ulicach libańskiej stolicy trwają protesty, demonstranci obwiniają władze o wieloletnie zaniedbania i nieudolność po eksplozji, która zabiła ponad 170 osób i zniszczyła znaczną część miasta. Bejrut, 11 sierpnia 2020 r. / TOM NICHOLSON / ZUMA PRESS / FORUM

Tego dnia Amal leniwie krzątała się po sypialni. Kątem oka spoglądała na członków rodziny, którzy w skupieniu wpatrywali się w ekran telewizora z wielkiego łoża na środku pokoju. Właśnie włączyli prąd, który ostatnimi czasy pojawiał się w domu coraz rzadziej. Wreszcie można było odetchnąć od sierpniowego skwaru pod kojącym podmuchem klimatyzacji.

Gdy umarł jej mąż, 29-letnia Amal wraz z dwójką dzieci wróciła do domu rodziców, położonego na wzgórzu w bejruckiej dzielnicy Karantina.

Dziesięć osób na maleńkiej przestrzeni to sporo, ale w obliczu zapaści gospodarczej w Libanie, teraz spotęgowanej jeszcze przez epidemię, spokojny kąt blisko rodziny dawał poczucie stabilności.

Było późne popołudnie, gdy z podwórka dobiegł hałas. Amal wyszła na zewnątrz, aby sprawdzić, skąd dochodzi. Na niebie zobaczyła samolot. Powróciła pamięcią do gorzkich wspomnień izraelskiego bombardowania sprzed 14 lat. Tragedii, którą pamięta bardzo dobrze. To znowu się dzieje, pomyślała. Zawołała dzieci, które beztrosko bawiły się na podwórku, i w pośpiechu zagoniła je do domu.


Wojciech Jagielski: Wybuch bezmyślnie składowanych materiałów wybuchowych zniszczył portową dzielnicę w Bejrucie, a ludzka chciwość i brak wyobraźni mogą doprowadzić wkrótce do kolejnych katastrof i nowych ofiar.


 

Wybuch nastąpił, gdy była w przedsionku i trzymała dzieci za ręce. Potężna fala powietrza powaliła ją na ziemię. Z okien wyleciały szyby, rozpadając się na tysiące drobnych kawałeczków. Wszystko, co stało przy ścianach, pospadało na nią i dzieci. Meble, naczynia, ubrania.

– Pobiegłam do sypialni, bo pomyślałam, że to będzie najbezpieczniejsze miejsce. Ukryliśmy się tam w oczekiwaniu na następne bombardowanie – mówi Amal, stojąc teraz w swojej sypialni i ze wzburzeniem machając rękami. Bo przecież zawsze jest drugie bombardowanie.

Niech ktoś mnie stąd zabierze

Ale tym razem drugi nalot nie nastąpił. Tym razem to nie był Izrael.

We wtorek, 4 sierpnia, o godzinie 18.08 czasu lokalnego, w ułamku sekundy Bejrut obrócił się w ruinę. Wybuch 2750 ton azotanu amonu – łatwopalnej substancji używanej do produkcji nawozów, ale również amunicji – wedle wszelkich przypuszczeń nastąpił w wyniku pożaru w portowych magazynach, gdzie ładunek ten był składowany. Fala uderzeniowa zniszczyła domy w promieniu kilku kilometrów, a część zrównała z ziemią. Ponad 170 osób straciło życie, kilkadziesiąt uznano za zaginione; tysiące zostały ranne. Kolejnych 300 tys. ludzi zostało bez dachu nad głową.

26-letnia Eliette, libańska pracownica Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, pojawiła się w okolicy wybuchu z misją ratunkową następnego dnia. Wraz z ekipą pospieszyła do centrali straży pożarnej, położonej zaledwie 50 metrów od portu. To strażacy z tej jednostki zostali wezwani do gaszenia pożaru, który wybuchł w portowym magazynie. Nie wiedzieli, że znajduje się tam niebezpieczna substancja. Dziesięciu strażaków i pielęgniarka zginęli na miejscu.

– Inni strażacy znaleźli sprzęt należący do ich kolegów, ale ciał nie było. Mężczyzna, z którym rozmawiałam, płakał, gdy o tym mówił, a ja płakałam razem z nim. To było straszne. Pod tym sprzętem była krew – mówi Eliette, która wraz z PCPM pomaga Libańczykom z Karantiny przynajmniej tymczasowo zabezpieczyć swoje domy.

– Słyszeliśmy za dużo i widzieliśmy za dużo – dodaje kobieta. – Codziennie wracamy do naszych domów, ale nie możemy spać. Płaczemy. Spotykamy ludzi, którzy opowiadają nam o stracie, o bliskich, których już nie ma.

Amal, której dom został zniszczony, podobnie jak inni poszkodowani nie ma wątpliwości, kto ponosi odpowiedzialność za tę tragedię. – To wszystko wina rządu. Michela Aouna, Sada al-Haririego, Hassana Nasrallaha. Wszystkich ich – mówi, wymieniając liderów głównych libańskich partii. – Mieszkamy w kraju bandytów. Niech ktoś mnie stąd zabierze, z tego przeklętego kraju! Nie chcę, żeby moje dzieci i rodzice musieli tu żyć.

Zabójczy system

Azotan amonu jest w Libanie nielegalny. To nie przeszkodziło władzom bejruckiego portu, aby skonfiskować zawartość MV „Rhosus” – statku płynącego z gruzińskiego portu w Batumi do Mozambiku, który do bejruckiego nadbrzeża dobił w listopadzie 2019 r. i nigdy go nie opuścił. Kapitan statku nie uiścił wymaganych opłat portowych – i w ten sposób 2750 ton groźnej substancji trafiło do magazynu położonego niemalże w centrum stolicy.

Dziś wiadomo, że libańskie władze były wielokrotnie informowane o istnieniu ładunku i o niebezpieczeństwach, jakie ze sobą niesie. Nikt jednak nie zareagował. Choć po wybuchu rozpoczęły się poszukiwania winnych i nastąpiły pierwsze aresztowania, władze nie zgodziły się na międzynarodowe śledztwo.

W Libanie ta historia chyba nikogo nie dziwi. Do zaniedbań i niekompetencji władz, podobnie jak do wszechobecnej korupcji, Libańczycy zdążyli się przyzwyczaić.

Chociaż, jak się okazało niedawno, nawet to przyzwyczajenie ma granicę.

W październiku 2019 r. – po tym, jak w ramach ratowania gospodarki władze ogłosiły kolejne plany cięć budżetowych i nowych podatków – Libańczycy powiedzieli „dość”. Przez miesiące protestowali przeciwko elitom władzy, nawołując do obalenia systemu, który w ich odczuciu nie tylko paraliżuje rozwój państwa i działanie jego instytucji, ale prowadzi do korupcji w każdej dziedzinie życia. Teraz okazał się również zabójczy.

System ten swoimi korzeniami sięga kilku dekad wstecz.

Po tym, jak w 1990 r. zakończyła się trwająca 15 lat wojna domowa, walczące dotąd ze sobą stronnictwa uzgodniły nowy podział władzy w Libanie – kraju wielu religii i wielu grup etnicznych. Podział taki, który miał zapobiec konfliktom w przyszłości, i w którym każda grupa wyznaniowa czy narodowa miałaby swoją reprezentację. Tak powstał system, w którym prezydentem zawsze miał być chrześcijanin maronita, premierem – muzułmanin sunnita, przewodniczącym parlamentu – muzułmanin szyita, a przedstawiciele innych mniejszości mieli zagwarantowaną odpowiednią liczbę miejsc w parlamencie.

Choć pomysł ten wydawał się trafiony, zabetonował scenę polityczną, a wyborcy głosowali na przedstawicieli swoich grup wyznaniowych i narodowych bez względu na kompetencje kandydatów i ich program wyborczy.

Libańska rewolucja

Słabe instytucje państwa, które nie były w stanie zapewnić nie tylko edukacji dla wszystkich, ale nawet regularnych dostaw prądu i wywozu śmieci – sprzyjały korupcji. W efekcie organizacje związane z poszczególnymi partiami politycznymi – a tym samym z grupami wyznaniowymi – wkraczały tam, gdzie nie działało państwo. Otwierały szkoły i szpitale, rozdawały stypendia, doprowadzały wodę i elektryczność. W razie potrzeb rozwiązywały problemy swoich społeczności.

Tak zbudowany system działał na zasadzie klientelistycznej – gdzie klientem, zawsze na słabszej pozycji, był wyborca, od którego oczekiwano, że w dniu głosowania wesprze rękę, która go karmi. Przywódcy partyjni pozwalali sobie na korupcję na ogromną skalę, a większość z nich na polityce dorobiła się majątków.

Brak wiary Libańczyków w instytucje państwa i pamięć horrorów wojny domowej – gdy współwyznawcy byli jedynymi ludźmi, którym można było zaufać – nie tylko pogłębiały korupcję, ale pozwalały na trwanie niefunkcjonującego systemu.

Ale właśnie, jak powiedziano – do czasu.


Czytaj także: Wybuch w bejruckim porcie to wynik wieloletnich zaniedbań skorumpowanej elity politycznej kraju. Dla Libańczyków to powód, by wznowić osłabioną epidemią rewolucję.


 

W październiku 2019 r. na ulice libańskich miast wyszli pospołu obywatele z wszystkich grup, bez względu na wyznanie, klasę i narodowość [zob. reportaż autorki tekstu o libańskiej rewolucji]. Po raz pierwszy w najnowszej historii Libańczycy stanęli ramię w ramię ponad podziałami, aby walczyć z korupcją, klientelistycznym systemem i zepsutą elitą. Żądali powszechnej opieki medycznej i edukacji, dostępu do prądu i wody oraz nowych miejsc pracy. A przede wszystkim – wymiany całej klasy politycznej.

Już na początku rewolucji premier Sad al-Hariri podał się do dymisji, lecz to nie zadowoliło ulicy. Tymczasem z braku reform kraj pogrążał się w zapaści gospodarczej. Banki wprowadziły srogie limity na transakcje finansowe, przez co nawet zamożni Libańczycy stracili dostęp do swoich oszczędności. Wartość libańskiego funta spadła o 80 proc., bezrobocie rosło, podobnie ceny.

Mimo powołania nowego rządu na czele z premierem Hassanem Diabem, rewolucja trwała nieprzerwanie przez kolejne miesiące. Ostatecznie stłumił ją dopiero wybuch pandemii. Miała ona i ten skutek, że jeszcze bardziej pogrążyła Libańczyków w biedzie.

Wybuch w porcie to kolejny cios – i potwierdzenie słuszności idei rewolucji.

Dzień Wściekłości

– To jest jak ze świeczką. Jeśli się pali i kończy się knot, kończy się też światło. To koniec, nie ma już nic. Sięgnęliśmy dna – mówi Ghazi Shehadi, 70-latek. Wybuch uszkodził także jego dom. Mimo to w środku panuje już zadziwiający porządek i poza wybitymi szybami nie widać zniszczeń. Dom Ghaziego szybko pomogli posprzątać sąsiedzi, wstawili mu nawet nowe drzwi.

Bo natychmiast po tragedii bejrutczycy ruszyli masowo do sprzątania ulic i domów. Wolontariusze z darmową wodą, jedzeniem i środkami pierwszej potrzeby pojawili się w dzielnicach dotkniętych tragedią. Takiej solidarności Bejrut nie widział chyba nigdy.

Idąc teraz ulicami Gemmayzeh – dzielnicy barów i kawiarni, w której bejrutczycy spędzali dnie i noce na wspólnych rozmowach i zabawie – gdzieniegdzie widać kupki pozamiatanego szkła. Wyzwolone Libanki w szortach i czarnych podkoszulkach, typowym mundurku młodzieży stolicy, które kiedyś obsiadały lokalne knajpy, dziś zamiatają ulice. Co krok natknąć się można na zdewastowany samochód. Bary nie działają, ale odbudowa dzielnicy trwa. Sprzątają chyba wszyscy.

Jest tylko jeden wielki nieobecny: choć od wybuchu minęło już parę dni, libańskie władze nie spieszą na pomoc Bejrutowi.

Przez Gemmayzeh kroczy tłum ludzi z miotłami i łopatami w rękach, wznosząc rewolucyjne okrzyki. Niektórzy niosą zbudowane specjalnie na tę okazję szubienice. To symbol Dnia Wściekłości (jak potem zostanie on nazwany).

W sobotę, 8 sierpnia, na ulice Bejrutu wraca rewolucja. Tysiące ludzi ruszają na plac Męczenników, gdzie powstaje największa symboliczna szubienica, nawołując do ukarania winnych katastrofy. Winnych – czyli całej klasy politycznej.

Cebula pomaga na gaz

– Wszyscy się tu zmieszczą – mówi mi 19-letni Remi, stojąc przy szubienicy. – Mój dom jest doszczętnie zniszczony, ale nikt z mojej rodziny nie ucierpiał. Miałem szczęście. Teraz przyszliśmy po ich głowy. Wszystkich. Chcemy, żeby cierpieli, tak jak cierpią Libańczycy. A wycierpieliśmy wystarczająco dużo. Nasi rodzice przeżyli wojnę domową, ale my nie chcemy tego samego. Jesteśmy pokojowym narodem i nikt z nas na to wszystko nie zasłużył.

W północnej części placu Męczenników, w pobliżu parlamentu, protest szybko przeradza się w zamieszki. Wściekłość Libańczyków jest dziś poza kontrolą. Służby porządkowe odpowiadają z nieproporcjonalną siłą – pałkami i gazem łzawiącym, który najpierw drażni nozdrza, a potem dusi.

Wielu protestujących jest na to przygotowanych. Przychodzą w maskach i goglach, które pozwalają przetrwać w dymie. Reszta, z wiecznie zapłakanymi oczami, ma kieszenie wypchane cebulą, która koi oczy i nos, i pozwala wrócić do siebie po gazowym ataku. Tym nieprzygotowanym inni uczestnicy protestu rozdają równo pocięte kawałki cebuli. Dostaję moją porcję. Nikt nie zostaje pozostawiony sam sobie.

Tego dnia 728 osób odniesie rany, a jeden policjant umrze na skutek upadku z wysokości. Wieczorem grupa protestujących pod wodzą emerytowanych generałów wdziera się do siedziby Stowarzyszenia Banków Libanu i kilku ministerstw, ogłaszając jedno z nich siedzibą rewolucji. Po paru godzinach policja przepędza stamtąd protestujących.

Ale to nie koniec. Zamieszki trwają każdego kolejnego dnia – i z każdym dniem służby porządkowe odpowiadają z nieproporcjonalną siłą. Służby, które jeszcze na początku rewolucji, w październiku, nie chciały tłumić protestów, często solidaryzując się z ludem, dziś strzelają na oślep gumowymi pociskami i zagazowują całe ulice, tak jak robi się w najgorszych dyktaturach.

Jednak Liban to nie dyktatura. To kraj, który kocha wolność. Tutaj, w porównaniu do innych miejsc na Bliskim Wschodzie, zawsze można było pozwolić sobie na więcej. To kraj, który Francuzi pokochali jako najwspanialszą ze swoich kolonii.

Deus ex machina

Część obserwatorów, wrażliwych na kolonialne konotacje, poczuła niesmak i ukłucie zażenowania, gdy dwa dni po tragicznym wybuchu francuski prezydent Emmanuel Macron przemierzał ulice Gemmayzeh. Jednak wielu Libańczyków wiwatowało na jego widok – zobaczyli w nim zbawcę, deus ex machina dla uciemiężonego narodu, siłę zewnętrzną, która zabierze się za naprawę kraju. W czasie kryzysu ludzie szukają liderów. W obliczu braku autorytetów w Libanie znaleźli go w przywódcy Francuzów.

„Porozmawiam z siłami politycznymi i poproszę ich o nową umowę. Jestem dziś tutaj, żeby zaproponować im nową umowę polityczną” – mówił Macron. Zapewniał też, że pomoc z zagranicy nie trafi w skorumpowane ręce.

Jak powiedział, tak zrobił. W niedzielę 9 sierpnia, podczas internetowej konferencji, która odbyła się z inicjatywy Francji i ONZ, społeczność międzynarodowa zobowiązała się przekazać Libanowi pomoc w wysokości niemal 300 mln dolarów, ale pod warunkiem wprowadzenia reform.

Pomoc ma trafić bezpośrednio do Libańczyków, przez ONZ i organizacje pomocowe, z ominięciem rządu, któremu dziś nie ufa już nikt. Szczególnie, że nikt nie ma wątpliwości, iż powołany w styczniu tego roku gabinet premiera Hassana Diaba był blisko związany z Hezbollahem – największą szyicką partią, wspieraną przez Iran i Syrię, a jednocześnie jedyną religijną siłą zbrojną, która po wojnie domowej nie podległa demobilizacji. To właśnie Hezbollah i jego irański sponsor wywołują dziś w protestujących najwięcej niechęci.

W odpowiedzi na międzynarodowy plan ratowania Libanu w Iranie zagrzmiało. Politycy z Teheranu oskarżyli Macrona o działanie w interesie Izraela i wezwali USA do zdjęcia sankcji nałożonych na Hezbollah, które ich zdaniem przyczyniły się do upadku libańskiej gospodarki.

Dziś jednak wpływ Iranu na sytuację w Libanie jest dużo mniejszy niż jeszcze parę lat temu. Amerykańskie sankcje mocno uderzyły w irańską gospodarkę, podobnie jak rekordowo niskie ceny ropy i pandemia, która szczególnie dotknęła tę Islamską Republikę.

Co myśli milcząca większość?

Potem był ciąg dalszy. W poniedziałek, 10 sierpnia, premier Diab podał się do dymisji. Przyznał, że nie dał rady wygrać ze skorumpowanym systemem – co przyjęto powszechnie jako żart, bo sam przecież ten system tworzył.

Liban czeka zatem na powołanie nowego gabinetu, ale to nie zadowoli ulicy. Z kolei rozpisanie nowych wyborów będzie miało sens tylko wtedy, gdy głosowanie nie będzie przebiegać wedle linii wyznaniowych. To jednak wymagałoby zmiany systemu politycznego, na którym Liban opierał się przez ostatnich 30 lat.

– Uważam, że w kraju takim jak nasz nie ma alternatywy dla podziału władzy i wątpię, żeby ludzie nagle przestali głosować według wyznania, gdyby system wyznaniowy został zniesiony – mówi mi Eduardo Wassim Aboultaif, politolog z Uniwersytetu Aberdeen. – Potrzebujemy nowego prawa wyborczego, bazującego na zasadzie proporcjonalności, by zbudować niewyznaniowy parlament. Jednocześnie musimy stworzyć izbę wyższą, nazwijmy ją senatem, w której wszystkie grupy będą równo reprezentowane. Taki senat mógłby wetować prawa odnoszące się do religii, natury systemu i innych kwestii widzianych jako potencjalne zagrożenie dla społeczności.

Aboultaif uważa, że to właśnie zmiany w obecnym systemie, a nie jego obalenie, mogą pomóc Libanowi wyjść z politycznego klinczu. Jego całkowita reforma mogłaby bowiem przywrócić sytuację sprzed tragicznych dni wojny domowej, a nawet doprowadzić do nowego konfliktu.

Jednak władze nie spieszą się z wprowadzaniem nawet kosmetycznych reform. Nie wiadomo też, co myśli milcząca większość Libańczyków – i jak zachowałaby się ona w przypadku wyborów.

Czekając na cud

18-letnia Tara, która właśnie uciekła przed atakiem gazu łzawiącego, mówi z ekscytacją, a żółta maska zakrywa jej usta i nos. W oddali słychać eksplozje policyjnych granatów hukowych i krzyki protestujących.

– Jedyne, co możemy zrobić, to obalić władzę. To jest minimum – Tara przekrzykuje odgłosy ulicznej bitwy. – Zło zwycięża u nas z dobrem. Podziały są na stałe wpisane w libański sposób myślenia. Dlatego nie mamy wyjścia. I oczekujemy pomocy z zagranicy.

Ale zachodnia pomoc, nawet najbardziej hojna, nie wybawi Libanu, bo nie ma do tego odpowiednich narzędzi.

Zdesperowani Libańczycy czekają więc na cud. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2020