Tamtego lata na Ałtaju

W polityce nuda, w kulturze bryndza, za oknem (parafrazując trzech słynnych poetów) ni chu-chu tematu. Taki jest żywot felietonisty.

29.01.2018

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara
Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara

Wyglądasz i ni chu-chu. Nuda, bryndza i mgła. Wtedy pozostają wspomnienia. Im felietonista starszy, tym ma więcej wspomnień. Młodzi felietoniści mają gorzej. Tak jak wszyscy młodzi zresztą.

W każdym razie w lipcu minionego roku zwinęliśmy namioty nad rzeką Katuń gdzieś za Kupczegen. Rzeka była zielona, jakby płynął nią szwedzki grynszpan. Jechaliśmy Czujskim Traktem oczywiście do Mongolii. Przez cały ten cudny Ałtaj z dolinami jak ze snu, kurhanami, kamiennymi „babami”, prastarym szlakiem koczowników, którzy przed wiekami w swoich szyszakach i łuskowych pancerzach wieźli Zachodowi wynalazek spodni.

Tujekta, Ongudaj, Jaloman, Czibit, Aktasz… od samych nazw kręciło się w głowie. Jakieś trzysta mieliśmy do granicy. Pustą, gładką drogą wśród gór i rzek. Mieliśmy jeszcze stanąć w Kosz-Agacz, „najbardziej suchym miejscu Federacji Rosyjskiej”. Tyle razy tam stawałem, że monografię mógłbym napisać. O ujgurskiej knajpie naprzeciw bazaru by tam było. O hoteliku Tranzit, który wyglądał tak, jakby Jewgienij wybudował go bez użycia mechanicznych narzędzi i bez wizyty w jakimkolwiek składzie budowlanym, ale niezwykle przyjemnym. O stacji benzynowej, gdzie można było wypić ostatnią kawę z ekspresu, a następną dopiero za 1680 kilometrów w Ułan Bator. No ale teraz tylko trochę jedzenia kupiliśmy i wio do Taszanty na przejście i potem na step bezkresny.

Ale zamknięte było. Miły pogranicznik o urodzie Kazacha wyszedł z budki i powiedział: „Nie rabotajet”. „Jak nie rabotajet?”. A zwyczajnie. Jeszcze przez pięć dni nie rabotajet, ponieważ Mongołowie zamknęli swój kraj z powodu największego narodowego święta Naadam. Jak skończą świętować, to otworzą. Zamknęli, to zamknęli, pomyślałem. Kochałem ten kraj i byłem w stanie wszystko mu wybaczyć. Nic, po cudnym Ałtaju pojeździmy. No ale ja? Przecież strefa przygraniczna, FSB tu rządzi, jakaś bumaga jest potrzebna, meldunek. Więc abarot do mojego Kosz-Agacz spadkobierców NKWD szukać. Największy budynek i najelegantszy mieli. Z czerwonego klinkieru na cztery albo pięć pięter, na samym skraju miasteczka. Pewnie, żeby krzyków nie było słychać. Znaleźliśmy odpowiedni pokój, a tam śliczna dziewczyna wschodniej urody w mundurze siedzi, słucha, o co chodzi, i w końcu uprzejmie o papiery prosi. Daję jej paszport, prawo jazdy, dowód rejestracyjny, polski dowód osobisty i legitymację prasową „Tygodnika Powszechnego”. Ręce mi się trzęsą. „A migraszka?” – pyta. Jezu! Migraszka! Czyli ten święty kwit, który na granicy wypełniasz i potem przy wyjeździe musisz oddać. Bo jak nie, to Łubianka i deportacja, albo odwrotnie. Małe to jest, nikczemne z wyglądu i nie da się tam nic wpisać, bo rubryki jak dla krasnala. I zawsze ginie, zawsze gdzieś przepada, więc wyjazd do Federacji to nigdy nie są wakacje, tylko przeszukiwanie kieszeni, czy jest, czy nie wyleciała, czy wiatr pod Barnaułem albo Czytą nie porwał. Ale była! Daję, pięknooka prostuje kwitek, kręci głową, a potem patrzy mi w oczy: Niedobrze. Zamiast „turyzm” podkreśliłeś „tranzyt”, polski przygłupie. Podkreśliłem, bo mi na przejściu w Sudży poradzili. „A co oni tam w tej Sudży wiedzą” – prychnęła. Potem wzięła korektor, wymazała na tym świętym kwicie i pokreśliła prawidłowo. „Tylko, wiecie, jakby co, to ja nic o tym nie wiem”. „Dobrze – odpowiedziałem. – Niech mnie torturują, nie zdradzę”. Dostałem piękny uśmiech oraz pozwolenie na pięć dni.

Ach Ałtaj! Namiot, ognisko, strumienie jak kryształ. Srebrne błyski rybich brzuchów. Gorący lipiec. Któregoś dnia podjechał skośnooki jeździec i powiedział z westchnieniem: „Kończy się lato”. I odjechał. Gdzieś koło Ust-Ułagan zniosło nas na szamański ślub. Państwo młodzi mieli piękne stroje jak sprzed tysiąca lat. Szaman sowiecką czapkę nieodgadnionej formacji i wspominał NRD. Wzruszyłem się i zostawiłem młodym jedną z trzech flaszek żubrówki, które wiozłem. K., na znak braterstwa, wymienił się z panem młodym podkoszulkami. Dostał fosforyzujący seledyn. Poczęstowali nas baraniną. Nikt tego nie mógł jeść, więc padło na mnie. W oddali wznosiły się ośnieżone szczyty. Pojechaliśmy nad Jezioro Teleckie. Dziesięć na godzinę czymś w rodzaju drogi. Po jednej stronie była skała, po drugiej kilkusetmetrowe urwisko. Dwa rowery by się wyminęły. Modliłem się. Spaliśmy w drewnianej sześciokątnej jurcie przy ogarku świeczki. Rano blada T. powiedziała: „Nie zmrużyłam oka”. „Dlaczego?” – zapytałem. „Bo wiedziałam, że będziemy wracać tą sama drogą”.

Na przejście w Taszancie zajechaliśmy dzień wcześniej, żeby zająć kolejkę. Tak samo pomyślało jakieś dwieście aut i ze dwadzieścia motocykli. Paliły się ogniska, ktoś nosił wodę, na nagim stepie kobiety szukały ustronnych miejsc. Rozłożyliśmy się wśród motocyklistów. Byli z Rosji, Zachodu, byli też rodacy. Na wielkich, objuczonych enduro, africa twin, beemach i suzuki. Trochę im zazdrościłem pięknych, przypominających zbroje, ubiorów. Leżeliśmy i popijaliśmy po męsku z flaszek. Z tamtej strony zaczęli puszczać. Ktoś do nas podjechał. Na skuterze. Takim miejskim. Z przodu miał nalepkę: „Seul-Lizbona”. Motocykliści popatrzyli po sobie. Zsiadł, zdjął kask, nie miał więcej niż metr pięćdziesiąt. „Mongolia, fucking country, fucking roads, not roads, fuck…” – zawołał. Mówił po angielsku mniej więcej jak ja, albo i gorzej. „Fuck!”. Musiał wjechać od Kiachty, więc zrobił jakieś dwa tysiące, z czego większość bezdrożami, gdzie nawet porządne terenówki mają ciężko. Na skuterze błyskały kolorowe lampki, a z głośniczków leciała wesoła koreańska muzyka. Wskazał na zachód, w głąb Federacji, i zapytał z nadzieją: „Asphalt?”. Potem kucnął, poklepał ziemię i znowu: „Asphalt?”. „Asphalt... at least to Warsaw” – powiedziałem. Motocykliści bez słowa stanęli na baczność i oddali honory. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2018