Talent odnaleziony

„Medycyna potrafi zaradzić bólowi, dlatego odchodzi się niepostrzeżenie dla siebie samego. Ciężko złapać za ogon własną śmierć: wije się ona, wymyka”. Przedstawiamy niepublikowany wywiad ze zmarłym reżyserem.

30.12.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jakub Kamiński / PAP
/ Fot. Jakub Kamiński / PAP

KATARZYNA KUBISIOWSKA: W karnawale Solidarności wyjechał Pan do Wiednia.

KRZYSZTOF KRAUZE: Dystansowałem się od zbiorowej euforii.

W pamięci mam taką scenę: blokada ronda na styku Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, manifestacja przeciwko zmniejszeniu przydziałów kartkowych. Tłum, emocje, a sto metrów dalej narzekania, że blokuje się przejazd. Przyszło mi wtedy do głowy, że Solidarność jako ruch tylko pozornie ogarnęła Polskę. W rzeczywistości Solidarność była wyizolowana.

Powód: nasze charaktery.

Jakie?

Gniewne, pazerne, chciwe.

Już samo ogłoszenie stanu wojennego wielu ludziom stworzyło szansę ułożenia sobie życia na nowo. Z RPA, Australii, Kanady wyciągnęły się w stronę Polski ręce gotowe do pomocy. W latach 80. pod Wiedniem, w Traiskirchen, działał obóz uchodźców. Toczyła się tam walka o pieniądze, które pojawiły się w ośrodkach emigracyjnych. Emigracja podzieliła się tak, jak kilka lat później Komitet Obywatelski. Wszyscy zaczęli się nawzajem podejrzewać o współpracę. Ten fatalny wzorzec powiela się od czasów Stanisława Augusta, rozbiorów i powstań, zapisywanych przez historię jako chwalebne, choć nieraz podszytych prywatą.

Czym zajmował się Pan w Wiedniu?

Marznięciem. Wynajmowałem pokój. W zimie nie stać mnie było na węgiel, próbowałem palić gazetami.

Dostałem pracę w Volkstheater. Na scenie grali plastycy, malarze, fotograficy, czasem aktorzy – nigdy byśmy się tam nie znaleźli, gdyby nie stan wojenny; to była pomocna ręka wyciągnięta przez artystów austriackich w stronę polskich. Grałem w „Cyrano de Bergerac”. W akcie pierwszym byłem studentem, w drugim – kuchcikiem, w trzecim – muszkieterem.

Reżyserował uciekinier z NRD, wystawiał z niemiecką pieczołowitością. Jako kuchcik smażyłem prawdziwe naleśniki, a jako wygłodniały muszkieter byłem karmiony prawdziwą szynką. Pracę z wyżywieniem zawdzięczam więc niemieckiej wyobraźni.
Wiedeń miał być furtką do mojej dalszej kariery. Z Polski zabrałem puszki filmów krótkometrażowych. Tliła się we mnie nadzieja, że uda mi się wejść w buty Zbyszka Rybczyńskiego, który, zanim trafił do Ameryki, zatrzymał się w Austrii. Nie miałem jednak jego talentu.

Nie miał Pan talentu? Nie miałem. Wtedy. Talent jest możliwością: da się go stracić, da się go też odzyskać. Spotkałem utalentowanych malarzy, którzy oślepli, kompozytorów, którzy ogłuchli, aktorów, którzy zaczęli kłamać. Talent odbiera przemocowe myślenie: ktoś zachłystuje się sukcesem, a potem tyranizuje otoczenie swoją wizją, nie dopuszczając innej perspektywy.

Zamiast słowa „talent”, bezpieczniej mówić o wrażliwości i empatii. Nieempatyczny reżyser nie wyreżyseruje dobrze aktora, a scenarzysta nie wykreuje wiarygodnej postaci. Talent to rodzaj niezależności, odwagi, bezinteresowności.

W latach 70. uchodził Pan przecież za jednego z najzdolniejszych autorów filmów dokumentalnych.

A talent straciłem po nakręceniu filmu „Jest”, to była połowa lat 80. Ten dokument odniósł niebywały sukces, ludzie płakali na nim od piątej minuty do końca. Myślałem, że to ja jestem tego sprawcą, a tak naprawdę sprawcami byli bohaterowie – ludzie dzielni i mężni. Kolejny mój film – „Nowy Jork, 4. rano” – to była kompletna klapa. Wiele lat wracałem do formy.

Porozmawiajmy jeszcze o emigracji: z Wiednia przeprowadził się Pan do Paryża.

Wiedeń był malutki i zakorkowany polską emigracją, Paryż przy nim wyglądał jak kontynent. Zamieszkaliśmy z moją ówczesną żoną w mansardzie, szliśmy śladami bohemy.

W Paryżu przecięły się po raz pierwszy ścieżki moje i Bronka Wildsteina – podziwiałem wówczas jego teksty. Potem, już w Polsce, w 2005 r. wstawiłem się za Bronkiem, kiedy wyrzucono go z redakcji „Rzeczpospolitej” za ogłoszenie listy katalogowej IPN. Z tubą stanąłem przed tłumem. Dzisiaj tego żałuję.

Bo?

Bo rozlicza się trzy pokolenia wstecz. To generuje negatywne emocje. Trzeba umieć powiedzieć ,,dosyć” w każdej sprawie. Jak się tego nie zrobi, można popaść w obsesję. A media ducha lustracyjnego tylko podsycają.

Zostaliśmy wyszkoleni w polaryzacjach: szukaniu wrogów i sprzymierzeńców, złych komunistów i dobrych opozycjonistów.
A może to nie tylko wina mediów, ale pokłosie zachowań wyniesionych z PRL-u? Za komuny byłem młody. Wtedy nie liczy się ustrój, tylko nastrój. Nie siedziałem w mieszkaniu, dumając nad tym, czy za moment wejdzie milicja i wpakuje mnie do pudła. Pod względem ekonomicznym byłem dużo swobodniejszy – nie istniały potrzeby stworzone przez wczesny kapitalizm. Miałem więcej czasu: spotykałem się z ludźmi, rozmawialiśmy o malarstwie i literaturze, a żeby urządzić przyjęcie, wystarczyło nagotować pierogów. Dzisiaj czuję się bardziej ograniczony. W każdym razie w 1984 r. pękło mi płuco nie dlatego, że bezpieka mnie stłukła.

A z jakiego powodu? Ze stresu, który towarzyszył powstawaniu „Jest”. Wylądowałem w szpitalu przy Płockiej z drenem w płucach. Pojąłem wtedy, że szpitale bez opieki Sióstr Miłosierdzia byłyby piekłem. Gdy pojawiały się na sali szpitalnej, to jakby słońce wychodziło zza gór.

„Jest” było dla mnie szansą: zacząłem go kręcić w Studiu Irzykowskiego tuż po powrocie z zagranicy. A dlaczego wróciłem? O dwóch ważnych dla tej decyzji zdarzeniach opowiem. Jeszcze w Wiedniu pracowałem w restauracji vis-à-vis Wiener Stadtpark. Kiedy stałem na drabinie i czyściłem szyby, dwóch facetów, zanim weszło do środka, rzuciło na mnie okiem. Później pracująca tam kelnerka, dziewczyna z Polski, mówi: „Wiesz, że to byli Walter i Wejchert? Walter powiedział o tobie, że byłeś dobrze zapowiadającym się reżyserem”. A gdy żyłem już w Paryżu, odnawiałem z kolegami mieszkanie. Pewnego dnia w drzwiach stanęła kobieta, która mieszkała piętro niżej. Poprosiła, byśmy zaszpachlowali coś w jej łazience. I okazało się, że w jej kilkusetmetrowym apartamencie Bertolucci kręcił „Ostatnie tango w Paryżu”. Wtedy pomyślałem, że pora wracać.

„Jest” opowiada o pielgrzymce parafian ze wsi Zbrosza Górna. W 1983 r. idą na Jasną Górę na spotkanie z papieżem i wspominają powstanie ich kościoła.

Ten kościół zbudował ks. Czesław Sadłowski – człowiek niezwykły, odważny, nowocześnie myślący, w wiecznym konflikcie z Episkopatem. Co chwila chciano go przenosić na inną parafię, ale ocaliło go niepisane prawo: ksiądz, który zbudował kościół, nie może zostać z niego wyrzucony. Jeszcze za Gomułki, w miejscu starej obory Sadłowski postawił kaplicę, którą poświęcił prymas Wyszyński. Ale władza szybko tę kaplicę zamknęła, ks. Sadłowski zaczął więc odprawiać nabożeństwa po prywatnych domach. Potem postawił namiot, a w nim ołtarz. Dopiero za Gierka udało mu się wybudować kościół. W czasach Solidarności w jego dolnej części znajdował się gabinet ginekologiczny, przyjeżdżali lekarze ze stolicy i badali miejscowe kobiety. W parafii Sadłowskiego przez całe lata 80. spotykali się działacze opozycji, bywali tam Wałęsa, Bujak, Kuroń.
„Jest” był „półkownikiem”: zatrzymano go w dystrybucji na cztery lata. Wręczyłem film Janowi Pawłowi II w czasie jego pielgrzymki do Polski w 1987 r. Na audiencję przyszedłem w garniturze pożyczonym od Daniela Olbrychskiego. A potem dziwiłem się mocno, że nie otrzymałem od papieża listu z refleksjami na temat „Jest”.

Z tym filmem wiązały się same kłopoty. W trakcie dni zdjęciowych w Częstochowie, mimo że mieliśmy pozwolenie na filmowanie, bezpieka zatrzymała wszystkie materiały. Szukała „setek”, czyli tych fragmentów, w których bohaterowie wypowiadają się do kamery. My, przeczuwając taką kolej rzeczy, podjęliśmy decyzję, że nagranie odbędzie się w innym terminie i miejscu. Kilka miesięcy później w szklarni w Skolimowie zaaranżowaliśmy i sfilmowaliśmy sceny pielgrzymki. Zresztą „zabawa” toczyła się nieustannie. W ekipie byli przecież ludzie, którzy donosili – myśmy o tym wiedzieli, a oni wiedzieli, że my wiemy.

Z ludźmi z bezpieki rozmawialiście wraz z Jerzym Morawskim podczas kręcenia „Kontrwywiadu” – filmu, który usiłuje dociec, kto w maju ’77 zamordował Stanisława Pyjasa.

Wielu patrzyło na nas podejrzliwie. Sądzili, że skoro zabraliśmy się za taki temat, to na pewno jesteśmy współpracownikami. Natomiast bezpieka żywiła przekonanie, że pracujemy na resortowej kamerze, która ma sprawdzić, na ile są lojalni.

Jak docieraliście do tych ludzi?

Ich nazwiska pojawiały się w materiałach prokuratora, mieliśmy do nich dostęp. Jurek Morawski wyszperał też wiele adresów z książek telefonicznych. Poza tym ubecy nawzajem na siebie donosili. To był 1994 r., część z nich załapała się na przemiany, część nie, było między nimi mnóstwo zazdrości i wzajemnych pretensji. Kiedy mogli kogoś pogrążyć, korzystali z okazji: przejęzyczali się albo wprost walili nazwiskami.

W „Departamencie IV”, kolejnym naszym filmie, tym razem dotyczącym inwigilacji Kościoła, oficerowie SB w ogóle się nie krępowali mówić o tym, że pracowali w resorcie. A jeszcze przy kręceniu „Kontrwywiadu” trzeba ich było ciągnąć za język. Ta otwartość szybko się wyjaśniła: we wrześniu 2001 r. SLD wygrało wybory przytłaczającą większością głosów.

Pracownik SB z „Kontrwywiadu” to absolwent prawa i historii UJ.

Nie byłem przy nagraniu rozmowy, prowadził ją Jurek Morawski. Gdy później oglądałem materiał – zwymiotowałem. To była somatyczna reakcja na cynizm tego człowieka.

O spowodowanie śmierci Pyjasa podejrzewano boksera Mariana Węclewicza. Miał zostać wynajęty do pobicia za 100 dolarów, a po śmierci Pyjasa sam zginął w zamachu.

Ubek z „Kontrwywiadu” dowartościowywał się, opowiadając o swojej roli w sprawie zabójstwa Pyjasa – w rzeczywistości nie miała ona większego znaczenia. Człowiek, którego zdanie w tej sprawie było, jak przypuszczam, decydujące, pojawił się w moim następnym filmie ,,Spadł, umarł, utonął”.

Pyjas został zamordowany u schyłku rządów Gierka, którego ambicją było, aby więcej nie przelewać krwi, bo na tej przelanej to on już władzę zdobył. Służba Bezpieczeństwa nie była już bezkarna – istniały KOR czy SKS. A Pyjas ośmielił się oskarżyć SB, przyniósł na milicję ksero anonimów, które pisała do niego bezpieka. Esbecja krakowska poczuła się zagrożona, próbowała na Pyjasie wymusić zwrot oryginałów i wszystko potoczyło się w kierunku, którego sami tajniacy nie przewidzieli.

Ma Pan rękę do kontrowersyjnych tematów. Od lat czeka na realizację scenariusz „Ptaki śpiewają w Kigali”, napisany na motywach opowiadania Wojciecha Albińskiego „Czy ktoś z państwa popełnił ludobójstwo?”. Rzecz dotyczy wypadków w Rwandzie w 1994 r., gdzie przez trzy miesiące Hutu przy pomocy prostych rolniczych narzędzi wymordowali milion Tutsi.

Historia jest taka: Polak ratuje dziewczynę Tutsi. Przywozi ją do kraju, ona ląduje w ośrodku dla uchodźców, wpada w rozpacz, próbuje popełnić samobójstwo. On ją stamtąd zabiera, sam też odreagowuje to, co widział w Rwandzie. Porzuca pracę na uniwersytecie, zaszywa się z dziewczyną w głuszy, w domu nieżyjących rodziców, i zajmuje się tym, o czym marzył od zawsze, a nie znajdował nigdy czasu: reintrodukcją sokoła wędrownego.

Gdy przed sześcioma laty pisaliśmy z żoną scenariusz, wydawało nam się, że głównym bohaterem powinien być Norweg lub Szwed, a miejscem akcji Północ: fiordy, śnieg, ostre słońce, przejrzyste powietrze. Całkiem niedawno pomyśleliśmy, że bohaterem może być Polak. To byłoby zresztą prawdopodobne – nasi ornitolodzy w połowie lat 90. dostawali granty w Rwandzie.

Wybiera się Pan do Rwandy?

Prawdopodobnie Joanna będzie musiała sama tam pojechać. W tej części Afryki występuje malaria, która może być dla mnie niebezpieczna, tym bardziej że jestem przed kolejnym cyklem chemii.

Za pierwszym razem po Rwandzie oprowadzał nas pallotyn, Stanisław Stawicki. Mieszkaliśmy w tym samym domu, w którym zatrzymał się Wojtek Tochman, pracujący nad książką „Dzisiaj narysujemy śmierć”.

Rozmawialiście z księdzem Stawickim o postawach duchownych katolickich w czasie masakry w 1994 r.?

Bardzo dużo. Ale nie tylko księży katolickich dręczy sumienie, może nawet oni mają sobie najmniej do zarzucenia spośród kapłanów różnych religii.

Wszystkie szkoły działające w latach 90. w Rwandzie były przykościelne. To m.in. tam indoktrynowano Hutu przeciwko Tutsi. Kościół chce mieć wiernych, a Hutu było osiem razy więcej niż Tutsi – bilans jest prosty. Poza tym Tutsi są zamknięci i nieufni, Hutu – otwarci. Ci drudzy to potencjał na fantastycznych wiernych. Do dziś Tutsi mają problem z wejściem do kościoła. Jan Paweł II odwiedził Rwandę w 1993 r. i nie zobaczył tego, co tam się dzieje. W gabinetach generałów Hutu wisiały portrety papieża.

Ale w Rwandzie było też szereg postaci wybitnych. Np. ks. Stanisław Urbaniak, który prowadził w swojej parafii ewangelizację w taki sposób, by sąsiedzi nawzajem się nie zabijali. Rzeź zaczęła się dopiero, kiedy z Kigali do jego parafii przyjechały bojówki Interahamwe.

Regularnie bywa Pan też w RPA.

Afryka uratowała mi życie, dosłownie: gdybym nie wziął do ręki książki z opowiadaniem Albińskiego, to bym dzisiaj z panią nie rozmawiał. Nie leczyłem raka w Polsce, do Afryki pojechałem, aby zdokumentować film. I tam dopiero potrząsnął mną polski onkolog. Powiedział, że jak nadal będę żył niehigienicznie, to przede mną co najwyżej rok. Filmu o Rwandzie jeszcze nie nakręciłem, ale zabrałem się za ratowanie sobie życia.

Dużo śmierci jest w Pana filmach...

Jak się ma raka, to się o niej czasem myśli.

W pewnym momencie codzienność sprowadza się do tego, aby przeżyć kolejny dzień. Obojętne, ile tych dni zostało – 5, 10, 20… Śmierci się nie boję, to ból budzi strach. Ale i jemu medycyna potrafi zaradzić. Dlatego odchodzi się niepostrzeżenie dla siebie samego. Ciężko złapać za ogon własną śmierć: wije się ona, wymyka. Ale to wszystko sprawa czasu. Wie pani, ja oprócz tego, że choruję na raka, to jeszcze mam 60 lat na karku. Widzę na ciele ślady pogromów emocjonalnych, które wypaliły mi dziury.

Do emocji trzeba podchodzić ostrożnie. Dziś są pozytywne, jutro mogą być negatywne, radość i smutek czerpie się z tej samej studni.

Trzeba być ostrożnym, bo emocje rządzą?

Nie tylko rządzą, ale my uważamy, że to są rządy dobre. Że to samo dobro. Ludzie pędzą mordować innych i w emocjach są przekonani, że Duch Święty w nich wstąpił. Często nie wiedzą, iż emocje mogą dewastować.

Kiedy Pan to pojął?

Późno. Gdy dotarło do mnie, że człowiek składa się z różnych twarzy, że tworzą je zdarzenia, ludzie, ambicje. I zacząłem rozumieć, że uzależnienie od świata, szukanie akceptacji w oczach innych, jest zwodnicze i bardzo niebezpieczne. Dlaczego? Bo traci się siebie.

Ale emocje są też źródłem zwyczajnej dobroci. Czasami chwila uwagi i słowo mogą zatrzymać człowieka na krawędzi dachu. Bez tych emocji bylibyśmy wypaloną planetą.

Rozmawiała wiosną 2013 r. Katarzyna Kubisiowska. Wywiad jest zapisem dwóch z planowanych trzech spotkań. Do ostatniego, niestety, nie doszło.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2015