Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W apelu, który w Niemczech ukazał się w dzienniku "Die Welt", Obama apeluje, aby - w obliczu poważnego położenia finansowego i gospodarczego - działać wspólnie, gdyż tylko to przyniesie efekty. "Wiem, że Ameryka ma swój udział w chaosie, z którym jesteśmy konfrontowani" - pisze Obama. Mimo to USA gotowe są objąć przywódczą rolę: "Wzywamy naszych partnerów, by skupili się wokół nas, ze świadomością powagi chwili, naglącego czasu i w imię wspólnych celów". Adresatami są przywódcy G-20: grupy krajów najbardziej rozwiniętych (w tym Unii) oraz tych jeszcze się rozwijających i zarazem największych (np. Indie, Brazylia), którzy w tych dniach zaczynają wielką naradę w Londynie.
Apel Obamy o wspólne działanie jest konieczny. Także z powodu, o którym nie ma w nim mowy: istnieje niebezpieczeństwo, że w Londynie dojdzie do ostrego konfliktu między Stanami a Europą - pierwszego za kadencji nowego prezydenta. Dotąd w Ameryce, "ojczyźnie" kapitalizmu, obowiązywała zasada swobodnej gry sił ekonomicznych przy jak najmniejszym udziale państwa. Ale od niedawna USA przeprowadzają największy eksperyment monetarny w historii: gigantycznymi kwotami, sumującymi się w biliony, państwo wspiera banki, ratuje przemysł, reanimuje koniunkturę. Jeśli eksperyment się uda, Obama dostarczy kolejnego argumentu na rzecz supremacji Stanów. Jeśli nie, światowy kryzys skończy się katastrofą.
Tymczasem Europejczycy, a zwłaszcza najsilniejsze ekonomicznie kraje Unii (Niemcy, Francja), są bardziej powściągliwi. Angela Merkel i Nikolas Sarkozy opowiadają się wprawdzie za ingerencją państwa w wolny rynek, lecz ograniczoną. Uważają, że rozwiązanie globalnych problemów finansowych i gospodarczych nie może polegać na wydawaniu jeszcze większych sum z kieszeni podatnika. A że jeszcze przed kryzysem w Europie państwo zaangażowane było bardziej w mechanizmy gospodarcze niż w USA, Stary Kontynent ze swymi systemami socjalnymi lepiej radzi sobie ze skutkami kryzysu (np. z bezrobociem) niż Stany. I wiele przemawia za tym, że to Europa zachowuje właściwą miarę, a Stany reagują przesadnie.
Następuje więc zamiana miejsc i ról, radykalna i gwałtowna. Okazuje się, że globalny kryzys stawia na głowie wyobrażenia o tym, co "amerykańskie", a co "europejskie" w gospodarce. Na łamach "New York Timesa" amerykański noblista Paul Krugman atakuje Europejczyków: "Sytuacja w Europie napawa mnie nawet większą obawą niż sytuacja w USA. Nawet gigantyczne programy Obamy na rzecz koniunktury są za małe, ale w porównaniu z nimi działania Europy są karłowate". Natomiast londyński magazyn "Economist" nie postrzega konfliktu tak dramatycznie: "transatlantycki brak jedności" to raczej element negocjacyjnego pokera przed szczytem G-20, mniej zaś zwiastun poważnych napięć.
W istocie, poważny spór między Stanami a Europą - dwoma nadal najważniejszymi, najbardziej kreatywnymi i zaprzyjaźnionymi organizmami gospodarczymi świata - mógłby mieć skutki niewyobrażalne. Przestrzega przed nim wieloletni główny ekonomista Europejskiego Banku Centralnego, Otmar Issing: "Najważniejsze przesłanie, jakie powinno wyjść ze szczytu G-20, brzmi: żaden kraj nie będzie rozwiązywać swych problemów kosztem innych. Protekcjonizm musi pozostać tabu także w czasach kryzysu. Jeśli któryś kraj się wyłamie i zacznie uprawiać ekonomiczny nacjonalizm, pęknąć mogą wszystkie tamy".
Przełożył WP