Hegemoni wbrew woli

Berlin jest dla Waszyngtonu głównym partnerem w Europie. Choć Barack Obama i Angela Merkel czasem mają kłopot z przyjęciem do wiadomości faktu, że ich kraje to globalni liderzy.

24.06.2013

Czyta się kilka minut

Angela Merkel i Barack Obama pod Bramą Brandenburską, 19 czerwca 2013 r. / Fot. Michael Kappeler / AFP / EAST NEWS
Angela Merkel i Barack Obama pod Bramą Brandenburską, 19 czerwca 2013 r. / Fot. Michael Kappeler / AFP / EAST NEWS

Na ten zaszczyt – oficjalną wizytę prezydenta USA w Berlinie – Niemcy musieli czekać bardzo długo. Dlatego wizyta Baracka Obamy w minionym tygodniu mogła wydać się niemal wybawieniem. Wprawdzie Obama był już w Berlinie pięć lat temu, latem 2008 r., ale jeszcze jako kandydat na prezydenta USA. Dlatego, aby uniknąć wrażenia, że któregoś kandydata faworyzuje, niemiecki rząd – kanclerzem była, jak dziś, Angela Merkel – nie zgodził się wówczas, by Obama wystąpił w miejscu najbardziej symbolicznym: przed Bramą Brandenburską. Przemówił pod Kolumną Zwycięstwa (także w centrum miasta) – już wtedy oklaskiwany przez wielotysięczne tłumy, jakby był przynajmniej celebrytą, jeśli nie wręcz zbawcą świata.

PRAGMATYK POD BRAMĄ

Dziś pragnienie Obamy, aby wystąpić pod Bramą Brandenburską, przyjęto rzecz jasna z otwartymi ramionami. Już samo to miejsce – gdzie w 1961 r. stanął mur berliński, symbol podzielonego świata, i gdzie w 1989 r. mur równie symbolicznie obalono – stwarza adekwatną scenerię dla wielkich słów. Powiadają, że historia się nie powtarza. Ale – sądzono – być może czasem mogłaby powrócić, choćby na ten jeden dzień, w tym właśnie miejscu.

Gdy 51-letni, ale wciąż sprawiający chłopięce wrażenie prezydent stanął pod Bramą, widać było, że czuje się tu dobrze. Z nieba lał się żar. „Wśród przyjaciół można być bardziej swobodnym” – oświadczył na wstępie i ściągnął marynarkę, a większość z czterech tysięcy zaproszonych gości z wdzięcznością poszła jego śladem. Potem zaś, gdy stojąc pod Bramą – i w pobliżu dawnej ambasady sowieckiej – Obama wołał, że „nasze wartości zwyciężyły”, w jego głosie brzmiał triumf. Prezydent miał na myśli, jak wyjaśnił, takie wielkie ideały Zachodu, jak „otwartość, tolerancję i pokój”. Ale, kontynuował – „walka o wolność, bezpieczeństwo i ludzką godność” trwa nadal i także dziś potrzeba „takiego samego ducha walki” jak wtedy, gdy stał mur.

I dalej zapraszał nie tylko Niemców, ale też innych Europejczyków, by uczestniczyli w kształtowaniu globalnej agendy – obejmującej takie sprawy jak nuklearne rozbrojenie, walkę z biedą czy ze zmianą klimatu. Był to apel, by nie trwać w obojętności, lecz aktywnie stawiać czoło globalnym wyzwaniom. Konkretnie zabrzmiała oferta Obamy, aby Stany i Rosja zredukowały o jedną trzecią swoje arsenały atomowe – nawet jeśli Rosjanie niemal natychmiast skomentowali tę propozycję sceptycznie.

Wszelako dla tych, którzy śledzili berlińską wizytę Obamy, jedno stało się szybko jasne: głos zabierał już nie zbawiciel świata, lecz pragmatyk, przedstawiciel Realpolitik, bez większych emocji. Kiedyś Obama, pierwszy czarny prezydent USA, chciał „świata bez broni atomowej” – zapowiedź, która być może przyniosła mu Pokojowego Nobla. Ale od chwili, gdy w spektakularnym wystąpieniu w Pradze Obama mówił o świecie wolnym od broni nuklearnej jako o swym celu, minęły cztery lata. Wiele się w tym czasie wydarzyło, a dla polityki zagranicznej Obamy symptomatyczna stała się rezygnacja z wielkich wizji. Dziś jego celem wydaje się przede wszystkim trzymanie Stanów możliwie z boku tego chaosu, w jakim znajduje się świat (po części także za sprawą polityki Waszyngtonu).

PRZEMINĄŁ CZAS PATOSU

Wizyty prezydentów USA w Berlinie niekiedy dawały pożywkę legendom. Tak było zwłaszcza 50 lat temu, w czerwcu 1963 r., gdy w osobie młodzieńczego i czarującego Johna F. Kennedy’ego prezydent USA po raz pierwszy zjawił się w tym mieście. Dokładniej: w jego zachodniej części, żyjącej wówczas w poczuciu nieustającego zagrożenia ze strony Sowietów. Fetowany przez mieszkańców, gdy przemierzał ulice otwartym lincolnem, Kennedy stał się idolem nie tylko berlińczyków, kiedy do swego przemówienia włączył jedno krótkie zdanie po niemiecku: „Ich bin ein Berliner!” („Jestem berlińczykiem!”). W ten sposób człowiek z Białego Domu dodawał odwagi ludziom niepewnym jutra: pokazywał im i Kremlowi, że Ameryka nie odda Berlina Zachodniego.

Zdanie to stało się „skrzydlatym słowem”, a wszyscy, absolutnie wszyscy inni prezydenci, nie tylko Stanów, którzy przybywali do Berlina, musieli mierzyć się z wystąpieniem Kennedy’ego. Zadanie niemal niemożliwe, któremu sprostał właściwie tylko jeden: Ronald Reagan. Konserwatysta, przez swych przeciwników – w USA i Europie – często wyśmiewany (także z powodu aktorskiej przeszłości w Hollywood) – podczas swej drugiej wizyty w Berlinie Zachodnim w 1987 r. stojąc pod Bramą Brandenburską (od jej zachodniej strony) zawołał: „Panie Gorbaczow, niech pan zburzy ten mur! Panie Gorbaczow, niech pan otworzy tę bramę!”. Dwa lata później apel Reagana stał się rzeczywistością.

Dziś, niemal ćwierć wieku później, dawny patos ustąpił miejsca politycznej trzeźwości, wróciła normalność. Ale wizyta prezydenta USA w Berlinie – mimo wszystkich kasandrycznych przepowiedni o Ameryce jako upadającym mocarstwie – ciągle jest czymś wyjątkowym. Do jakże rzeczowego Berlina Obama przywiózł, na jeden dzień i jedną noc, trochę splendoru i blasku. Agenda spotkania właściwie nie przewidywała dwustronnych problemów, które należałoby rozwiązać – poza nieprzyjemną aferą z gromadzeniem danych użytkowników internetu przez amerykańskie tajne służby.

OSOBOWOŚCI I PROFILE

Zresztą decydujące kwestie polityczne ustalano nie w Berlinie, ale w ciągu dwóch dni poprzedzających wizytę Obamy w niemieckiej stolicy: podczas zmagań na szczycie G-8 w idyllicznym Enniskillen w Irlandii Północnej. Dominującym tematem była tam wojna w Syrii, a przeciwnikiem Obamy – Władimir Putin. Trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej odmienną parę i bardziej odmienne wyobrażenia o tym, jak rozwiązać ten konflikt. Jak dwa bloki lodu siedzieli obaj naprzeciw siebie, a ich mimika przypominała jako żywo najbardziej lodowate momenty „zimnej wojny”.

Na koniec coś się jednak ruszyło – albo przynajmniej tak się wydawało. Najwyraźniej, aby nie znaleźć się w totalnej izolacji z powodu upartego poparcia dla syryjskiego dyktatora, rosyjski przywódca wyszedł troszeczkę naprzeciw Zachodowi i zgodził się na zwołanie kolejnej konferencji pokojowej w Genewie, której celem ma być stworzenie rządu przejściowego w Syrii. Czy coś z tego wyjdzie? W każdym razie był to niewielki, ale jednak dyplomatyczny sukces Obamy.

Zresztą, Barack Obama i Angela Merkel także długo nie byli postrzegani jako idealna para. Niemiecka kanclerz i amerykański prezydent to dwie kompletnie różne osobowości: ona – chłodna doktor fizyki rodem z NRD, z mizernym talentem retorycznym; on – profesor prawa z Chicago, kiedyś zaangażowany w sprawy obywatelskie, mistrz politycznego słowa.

Tymczasem chyba każdy, kto obserwował ich oboje w Enniskillen i potem w Berlinie, pojął: to dwoje partnerów, którzy mimo wszelkich różnic działają wspólnie. A przyglądając się bliżej ich politycznym profilom, można nawet odkryć pewne podobieństwo: oboje to hegemoni wbrew woli. Obama sprawia czasem wrażenie, jakby nie rozumiał, że Ameryka ciągle jest globalnym liderem; Merkel ma wyraźny kłopot z przyjęciem do wiadomości faktu, że Niemcy są – czy tego chcą, czy też nie – numerem jeden w Europie.

DWA ORGANIZMY

W przypadku Niemiec najwyraźniej nadal trochę aktualne jest to, co określało ich status po 1945 r.: są gospodarczym gigantem, ale politycznym i militarnym karłem, swego rodzaju „większą Szwajcarią” (jak ujął to kiedyś brytyjski „Economist”). W ostatnich latach Stany często nie były szczęśliwe z tego, jak Berlin spełnia się w roli menadżera walki z kryzysem w strefie euro – także dlatego, że Waszyngtonowi brakuje zrozumienia dla delikatnego balansowania Merkel między udzielaniem pomocy zagrożonym krajom z jednej strony a z drugiej wywieraniem na nie presji, aby przeprowadzały reformy. Niemniej – jeśli tylko w grę nie wchodzą operacje wojskowe gdzieś w świecie – to właśnie Berlin stał się dla Stanów najważniejszym punktem odniesienia w Europie, postrzeganym jako centrum władzy na Starym Kontynencie.

Ostatnia podróż Obamy do Europy pokazała, że partnerstwo atlantyckie jest nadal żywe. A najnowszym tego dowodem jest tzw. Transatlantic Trade and Investment Partnership. Za tym projektem, który ma zacząć funkcjonować za kilka lat, kryje się idea stworzenia gigantycznej – największej na świecie – strefy wolnego handlu, obejmującej USA i Unię Europejską.

Od czasu podróży Obamy po Azji w 2011 r. często wyrażano obawy, że USA odwrócą się od Europy, wzmacniając swe zaangażowanie właśnie w Azji, gdyż jakoby to ten kontynent miał być kontynentem przyszłości, a Chiny przyszłym światowym mocarstwem. Jednak, choć Chiny w istocie zyskały dla Stanów na znaczeniu, interpretacja taka była przesadzona.

Wprawdzie w USA i w Unii żyje „tylko” 10 proc. ludności świata, ale oba organizmy są kręgosłupem światowej gospodarki: wytwarzają 50 proc. globalnego Produktu Krajowego Brutto. Na nie przypada 70 proc. światowych finansów, one są motorem innowacji, na nie przypada 60 proc. światowych wydatków na badania.

Obama to pojął. A Europejczycy powinni go w tym naśladować.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2013