Sytuacje graniczne

Zamknięty między bramą a szlabanem, czuję, że muszę się jak najszybciej stamtąd wynieść. Będzie tak: Najpierw będę się niecierpliwił, potem nudził, na koniec zacznę się bać. Wtedy oni na chłodno wycenią mój strach i każą mi za ten strach słono zapłacić.

26.08.2008

Czyta się kilka minut

Z za ślepej ściany wylatuje biały samolocik i sunie nad grzbietem dachu. W końcu niknie - najpierw w liściach bluszczu, potem już na dobre za kominem. Taki mam widok z okna, więc często podnoszę wzrok znad ekranu, żeby sobie na ten samolocik popatrzeć. Znów sobie przysięgam, że gdzieś się ruszę.

Podróż samolotem jest sterylna. Także drobne przyjemności, kawa pita o poranku w towarzystwie carabinieri, którzy nudzą się jak mopsy i kurzą papierosy w swojej kanciapie. Albo czytanie książek wiecznie odkładanych na później, bo czymś trzeba wypełnić puste godziny spędzone w poczekalniach. Po stronie minusów - w podróży samolotem nie ma wychodzenia na połatany asfalt, ziewania i dygotu nad ranem, w chłodnym powietrzu. Łapania miejscowych stacji, słuchania mołdawskiej poezji w wykonaniu autora między północą a pierwszą nad ranem. Nie ma zapachu kurzu po deszczu, kiedy nagrzany asfalt zamienia ulewę w obłoki pary. Brakuje prób dogadania się w sklepikach przy drodze, gdzieś za granicą, kiedy obie strony czekają, komu pierwszemu zostanie zesłany dar mowy.

Jest jeszcze przekraczanie granic - w podróży samolotem równie bezbarwne i sterylne jak cała reszta, ale to plus, tu wolę samolot; bo już się przyzwyczaiłem, że wystarczy machnąć dokumentem i jest po sprawie. Że mi się należy.

Choć lądem też już tak bywa, jak na granicy polsko-słowackiej. To już tylko nieciekawy odcinek szosy: pośrodku zakurzone budy, dawniej królestwo pograniczników i celników, teraz puste; w jednej jest kiosk. Za szybą miga zaczytany człowiek, nawet nie podnosi wzroku. Nikt się nie będzie czepiał; za granicę jedzie się, jakby jej nie było - do samu w Trstenie po paprykową kiełbasę, albo do sklepikarza, który przy rynku handluje winem, żeby frankovką modrą napełnić sobie parę butelek po mineralnej. Można pojechać po nic, albo żeby zanurzyć się w blokowiska. Tak będzie przez całą Słowację, przez Węgry, gdzie tylko pejzaż się spłaszcza i nikną fabryki, na Słowacji porozrzucane po górach jakby złośliwie, żeby zawsze były w centrum uwagi.

Dopiero na styku Węgier i Serbii będzie prawdziwa granica, długie przeglądanie paszportu, uderzanie książeczką o otwartą dłoń, jakby w namyśle: no i co ja z tobą teraz zrobię, człowieku; będzie wpatrywanie się w twarze, pytania o broń i narkotyki. Ale Serbia minie spokojnie, z przerwą na ulice Belgradu z szarymi gmaszyskami smagniętymi słońcem, na pokancerowane budynki, roztelepane tramwaje; z przerwą na nocleg w motelu przygotowanym na najazd weselnych gości, ale jeszcze zupełnie pustym - i nastąpi Kosowo.

***

Na przejściu w Medare, przy wjeździe do Kosowa znów sobie na chwilę przypomnę, że granica to zawsze dla mnie była gonitwa myśli i tężenie mięśni. (Pierwsze zapamiętane przejście: Szeginie-Medyka, ponad trzydzieści lat temu. Wracaliśmy z tamtej strony; na granicy kazali wysiąść - trzeba było skoczyć z wysoka na rudy żwir torowiska. Celnik pojawiał się równo co pół godziny i mówił: "Lepiej się przyznajcie". Oprócz tego ledwie kilka okruchów: metodycznie pokroił scyzorykiem znalezione w torbie papierówki; inny poodrywał obcasy w damskich butach; ktoś wskazywał ludzi palcem i wskazani szli na rewizję. Tę granicę przekraczałem później wiele razy, zwykle w środku nocy, pośród kilkudziesięciu pasażerów autobusu. Wewnątrz przytulny odór śpiących ludzi i ropy, na zewnątrz zimno i wiatr. Stawaliśmy w kolejce. Padały komendy: wsunąć paszport. Cofnąć się na białą kreskę. Cofnąć się, mówię.

Ale Medare. Sucho. Skromna droga, którą tylko bałkańska historia awansowała do godności drogi międzynarodowej, robi się trochę szersza, pojawiają się kłęby drutu kolczastego i krzyżaki ze stali; jest i budka z falistej blachy. Tak to wygląda, jakby nadal nie było tego kraju, jakby tylko dla świętego spokoju ktoś uznał go na chwilę i w pośpiechu sklecił tę imitację granicy. Stoi pusty z pozoru, nieożywiony transporter opancerzony i wóz sił międzynarodowych na wiadukcie nad szosą. Z wozu ktoś obserwuje samochody przez lornetkę, ale tylko tę lornetkę widać, błyski w okienku, żadnej ludzkiej obecności.

W tym pejzażu trzeba wysiąść z samochodu, żeby pokazać bagaże i wytłumaczyć się ze wszystkiego. Na przejściu stoją same półciężarówki, wszystkie wypełnione dobrem po sufit; nie schludnie popakowanym towarem, tylko galimatiasem zużytych materacy, starych krzeseł z wklęsłym siedziskiem, niepotrzebnych szaf, tym całym burdelem, który obrasta życie jak pleśń. Właściciel, chudy pięćdziesięciolatek z osmalonymi od tytoniu palcami, pokazuje pojedyncze sztuki ze swojego zbioru; tłumaczy cierpliwie, czemu wiezie ten właśnie materac, ten oto taboret, tę wanienkę plastikową; celnik wszystko ogląda z chłodnym zainteresowaniem. Mógłby tak słuchać bez końca, ale w końcu każe jechać, bo czekają następni.

***

Z Kosowa wyjeżdżamy inną drogą, nad Mitrowicą. Zaczynają się góry. Jest już noc, ruch na szosie prawie zanikł, bo mało kto tu jeździ po zmierzchu. Samochody stają daleko przed granicą; do pogranicznika można podjeżdżać tylko pojedynczo, powolutku, na znak. Za żołnierzem - który hipnotycznie wbija oczy we wnętrza samochodów, bo wygląda na to, że i on się jednak trochę boi - stoi wrak samochodu i wypalony, poskręcany kontener, pozostałości napadu. Obok postawiono drewnianą budę i krzywy słup z festonami kabli, wszystko najwyraźniej budowane na chybcika, byle jak. Urzędnik notuje numery samochodu i dzwoni do Prisztiny; coś sprawdza i jednocześnie łypie na nas okiem, trochę podejrzliwie - albo i nie, może udzieliła mi się atmosfera tego miejsca, wypalonego przejścia granicznego po napadzie, na nowo zlepionego z materiałów zastępczych. To łypanie, ten stojący na trochę krzywej, drewnianej półeczce telefon z drutem biegnącym najpierw na słup, a potem w stronę Mitrowicy i dalej do Prisztiny, całe to przejście w górach upstrzone wrakami to punkt na niepewnej granicy, której nie ma jeszcze na żadnej mapie - bo mapy Kosowa nigdzie poza Kosowem nie można kupić; poza tym państwem, które niby istnieje, ale oficjalnie jest nadal częścią Serbii: Kosovo je Srbija, wszędzie można przeczytać.

Czekamy, więc pojawia się nuda, miesza się z lękiem, sam nie wiem przed czym; najpewniej, że coś będzie nie tak z naszymi dokumentami, że nam każą czekać w nieskończoność, że znów ktoś na to przejście napadnie. Od strony Serbii podjeżdża samochód. Prowadzi kobieta; znużonym gestem podaje przez okienko dokumenty, pewnie często tu kursuje. Celnik każe pokazać bagażnik. Ona się nachyla, coś mówi przez ramię, żołnierz stoi za nią. Nie słucha, tylko metodycznie ogląda jej piękny, wypięty tyłek.

***

Przed bramą na granicy Naddniestrza (mapy Kosowa trudno gdziekolwiek kupić, a map Naddniestrza po prostu nie ma, tak jak nie ma tego państwa, bo jego granice to czysta fantazja) stoi żołnierz, i ta pierwsza osoba - właściwie nie osoba, tylko oficjalny przedstawiciel nieuznanej republiki - dziwi się, że chcemy wjechać do jego kraju. Wracajcie, Polska jest tam, mówi i pokazuje gdzieś za nasze plecy, w kierunku Rosji. Nie przez geograficzne tumaństwo: dobrze wie, że kto wjedzie za tę bramę, zmitręży tylko czas i pieniądze. W końcu macha ręką na nasz upór i wciska tałonczik - magiczny przedmiot, bez którego tu ani rusz: szarawy świstek z numerem samochodu i liczbą pasażerów. Wpuszcza do środka, za bramę, ale nie pod szlaban, tylko gdzieś w bok, pod budynek.

W środku po zmurszałych ścianach pną się kable, stoi niebiesko emaliowany czajnik, napis nad nim głosi, że woda tylko dla celników. Dwaj mundurowi jak na komendę wyciągają chusteczki, bo to czerwiec i wszystkim gorąco: jeden z otoka swojej wielkiej czapki, drugi z kieszeni spodni. Ten, co swoją chustkę wyciągnął z otoka, stęka niby ze zmęczenia, ociera czoło, ale popatruje trzeźwo bladoniebieskim okiem. Zyskuje na czasie. Ten drugi, starszy, rozpina guzik u bluzy i wolniutko wyciera się pod pachami. I gapi się otwarcie, taksuje, przelicza. Po co tu chcecie wjechać? Tu tylko przemyt broni, handel i bananowa republika. Spieszy wam się?

Każą mi wyjść i palę papierosa pod znakiem zakazu palenia, bo ten zakaz to tylko kawałek blachy - tu wszystko jest trochę na niby, oszukane. Zjawia się jakiś rozchełstany pięćdziesięciolatek, też pali. Patrzy na mnie jak tamci, bezczelnie, a potem zaczyna własne przesłuchanie: zawód, rodzina, trasa, zarobki. Daj pan spokój, mówię. A on: nasze dziewczyny przelecieliście? Więc wie, że nie jestem sam, że jest nas dwóch; więc to nie jakiś przygodny ciekawski, tylko trzeci z tej bandy ocierających pot, kolejny chętny do podziału tego, co na razie jest jeszcze w naszych kieszeniach. Milczę i patrzę na te dziewczyny jak orchidee, które przechodzą granicę, takie same po obu stronach: przebrane za księżniczki z operetki, w bufiastych, neonowych bluzkach, w kusych spódniczkach. Idą na przepaścistych szpilkach, z reklamówką w ręce. Grubas patrzy razem ze mną.

Już się nie można ruszyć w przód, ani wrócić się nie da. Dokumenty są w czyichś rękach, pieniądze niedługo zmienią właściciela. Powoli budzi się wściekłość. Stoimy zamknięci między bramą a szlabanem, ale nie wiadomo nawet, w którą stronę pojedziemy; bo może się zdarzyć, że tamci zdecydują za nas i stwierdzą, że najbliższa droga do domu prowadzi jednak przez Odessę.

W końcu pieniądze przechodzą z rąk do rąk, w końcu można przejechać, ale za szlabanem znów ktoś czyha. Tracę już rachubę, nie chce mi się pamiętać, co to za granica, co to za ludzie, jakie są zarzuty. Może nie mamy prawa tędy jeździć; albo mamy, tylko musimy poczekać dzień lub dwa, chyba że się coś uda przyspieszyć; albo pasy były niezapięte, albo samochód za stary.

Wszystko to, żeby zobaczyć Tyraspol, jakby był jakąś metropolią, a nie zwykłym, wyliniałym miastem z pomnikiem Lenina (pomnikiem, od jakich się roi w tej części świata), miastem z milicjantami polującymi na samochody, jakby strzelali po pijanemu do kur na podwórzu: nawet celować nie trzeba, wystarczy machnąć pałką. A po Tyraspolu jak najprędzej uciekać, bo się kończą drobne sumy pochowane w kieszeniach. Żeby zobaczyć Kiszyniów, zjeść coś w knajpie przy Ştefan cel Mare i podliczyć straty. Żeby pojechać gdziekolwiek, żeby się poruszyć z jednego punktu do drugiego.

***

Mimo szlabanu, narodowych barw i tej całej bufonady po parędziesięciu metrach uroczysta kreska granicy ginie w trawie, już zapomniana, a mundurowi odgrywają rolę paserów. Jak za Czerniowcami, gdzie autobus był tak wypełniony towarem, że się nie dało usiąść - tymi torbami w kratkę wypchanymi filcowymi wkładkami do butów i proszkiem do szorowania, rowerowymi oponami powiązanymi drutem w snopki, tym wszystkim, co warto wlec przez granicę dla kilkugroszowej różnicy; i do tego wypełnionego po sufit autobusu weszli celnicy, bez słowa wyciągnęli właściciela opon, i z całym majdanem wyrzucili na ziemię niczyją. Co ja teraz zrobię, płakał handlarz na szerokim pasie między Ukrainą a Rumunią, a obok niego wznosiła się góra chińskich opon do roweru Ukraina; a nam co do tego, powiedzieli tamci, nie trzeba było oszukiwać. Jak przed Oradeą, gdzie cały pociąg słuchał cierpliwie przez dwie godziny, że ktoś nie ma innych dokumentów niż paszport, że nie zapłaci za to kary, a celnicy w złości tam i nazad oglądali jednak dobytek i trzymali kilka wagonów w szachu. Jak w wielu innych miejscach.

Jest mi obojętna powieściowa, przygodowa martyrologia. Ale musi zostać przywołana, żeby nadać ciała temu, co jest doznaniem sytuacji granicznej, pół-więzienia, wolności pod nadzorem. Zamknięty na cztery spusty między bramą a szlabanem, wydany na pastwę innych, czuję, że muszę się jak najszybciej stamtąd wynieść. Taki atawizm: zamknięty mam ochotę rozpirzyć to przejście, rzucić się wszystkim do gardeł, rozwalić budy. Bo wiem, że: najpierw będę się niecierpliwił, potem nudził, na koniec zacznę się bać. Wtedy oni na chłodno wycenią mój strach i każą mi za ten strach słono zapłacić.

***

Ostatnia komisja siedzi pod topolą po mołdawskiej stronie, za biurkiem ustawionym pod gołym niebem, na pylistym poboczu. Trzech mężczyzn i kobieta, tylko jeden w mundurze. Uśmiechają się przez szerokość szosy. Posyłają umyślnego, żeby zajrzał do bagaży i sprawdził dokumenty. Chwilę się targujemy; ale jest już późno, im się już nie chce męczyć głowy, a my nie mamy ochoty się bronić. Ech, dajcie coś na piwo, proponuje ugodowo mundurowy. I drum bun, dobrej drogi, dodaje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2008