Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak, była kiedyś meksykańska malarka o imieniu Frida. Jej płótna osiągają dziś zawrotne ceny. Feministki widzą w niej ikonę. W amerykańskich środowiskach związanych z show businessem zapanowała wręcz snobistyczna moda na Fridę Kahlo. Bujny życiorys artystki z pewnością tę aurę podgrzewa. I z tej właśnie aury, ze skrzyżowania pop kultury, mitu, ideologii i sztuki wysokiej wyrasta amerykański film, który możemy teraz zobaczyć na naszych ekranach. Film wykorzystujący biografię artystki do opowiedzenia ciekawej i poruszającej historii.
Główny zarzut stawiany filmowi Taymor to właśnie jego anegdotyczność. Szczerze mówiąc, po reżyserce filmowej wersji „Tytusa Andronikusa” mogliśmy się spodziewać, że znacznie śmielej poczynać sobie będzie z utrwalonym w szerokiej świadomości portretem malarki. Że twórczyni dotychczas bezkompromisowa, imponująca wyobraźnią wizualną, w przypadku tak smakowitego kąska jak życiorys Kahlo również pójdzie na całość i objawi nam wysublimowane dzieło. Film jednak nie próbuje być w żaden sposób odkrywczy. Stoi za nimpokaźny budżet, gwiazdorskie nazwiska, wielka kampania promocyjna i działająca pełną parą komercyjna machina, toteż śmiem podejrzewać, że Taymor dostała po prostu do wykonania określone zadanie i jej wizja Fridy nie miała tu zapewne największego znaczenia.
Nie mógł więc powstać frenetyczny portret kobiety-artystki na miarę, dajmy na to „Camille Claudel” Bruno Nuyttena, filmu, w którym dzieło i życie, seksualność i sztuka, ból tworzenia i ból kochania splatały się ze sobą na kształt niespokojnej, wijącej się w konwulsjach rzeźby. A jednak „Frida” okazuje się czymś więcej niż tylko realizacją hollywoodzkiego zamówienia czy benefisem aktorki-producentki Salmy Hayek.
Film opowiada prostą w gruncie rzeczy historię kobiety mocującej się ze swym nieszczęsnym losem, kobiety, która nie przyjęła roli ofiary i potrafiła pełnym, wyrazistym głosem wykrzyczeć siebie i swoje cierpienie. Film, dosyć tradycyjny w formie, stawia przede wszystkim na niekonwencjonalność bohaterki: pokazuje ją w różnych odsłonach jej krótkiego życia - jak prowokuje wyzwoloną seksualnością, łamie konwenanse (perwersyjne upodobanie do męskich przebrań), jak po straszliwym wypadku zmaga się z kalectwem i bólem, a potem znosi jeszcze kolejne wybryki swego męża, który, jak wyznawał rozbrajająco, nie był fizjologicznie zdolny do wierności.
W tym wszystkim najbardziej fascynujący mógłby być inny proces - poszukiwania w sobie i wokół siebie artystycznego tworzywa, zachłanne przetwarzanie bólu i piękna. Ale film skupia się, jak łatwo przewidzieć, na związku Fridy z malarzem Diego Riverą; związek ten nazywano małżeństwem słoniaz gołębicą, i to nie tylko ze względu na fizyczne dysproporcje słynnej pary. Rivera, obdarzony w filmie zwalistą sylwetką Alfreda Moliny, naznaczył twórczość Fridy w sposób podwójny - choć jako wiarołomny mąż okazał się znacznie bardziej „inspirujący” niż jako mistrz pędzla.
Frida w interpretacji Hayek nie jest jednak figurą męczeńską: w jednej z jej onirycznych wizji Rivera przybiera co prawda monstrualną postać King Konga, który - na wzór słynnej sceny z niemego filmu - zagląda przez okno sypialni i bierze Fridę w swe ogromne paluchy. W rzeczywistości jednak uzależniony jest od Fridy znacznie bardziej niż ona od niego: bezradny w swym dziecinnym egotyzmie i pomimo zewnętrznej nonszalancji, wciąż niepewny swego talentu. To Frida podczas podróży do USA uczy go, czym jest wolność artysty - wolność od komercyjnych i politycznych układów, nawet za cenę śmieszności. „Frida” nie jest zatem filmem o kobiecie tworzącej w cieniu mężczyzny, bo to właśnie ona dzięki swej witalności panuje na ekranie, to ona pomimo kolejnych ciosów, triumfuje. Jeśli ktoś tu świeci światłem odbitym, to raczej Rivera - ze swym kompleksem macho i panicznym lękiem przed artystyczną miernością.
„Frida” Julie Taymor ma za to jedną, niewybaczalną wadę: momentami jest filmem zbyt ładnym, jak na dzieło traktujące o cierpieniu. Rozumiem, że kicz wpisany był niejako w ogólną koncepcję, ale ból i brzydota są tutaj nadmiernie fotogeniczne, zacytowane z obrazów Kahlo zbyt dosłownie. Film wabi meksykańskim folklorem, sugeruje malarskie konotacje, wiele kadrów wystylizowano wręcz na wzór „żywych obrazów”. Rzeczywistość zdaje się przez to upozowana, co nie zawsze znajduje usprawiedliwienie w ekspresyjnym widzeniu bohaterki. Nawet scena tragicznego w skutkach wypadku tramwajowego ma swą nieposkromioną malarską urodę. Reżyserka wraz ze znakomitym operatorem Rodrigo Prieto („Amores perros”) wszędzie każe widzieć zapowiedź późniejszych płócien Kahlo: zdeformowanych, wybebeszonych ciał, płonących łóżek zawieszonych w niebiosach...
Czasami też film popada w groteskę, i to, co gorsza - niezamierzoną. Wątek z Lwem Trockim, który w Meksyku szuka schronienia przed represjami Stalina, miał dodać filmowi rewolucyjnego ciężaru i uwiarygodnić całą opowieść stemplem historycznej prawdy. Skutek jest, niestety, odwrotny. Drewniany Geoffrey Rush (skądinąd aktor wybitny) sprawia wrażenie, jakby przybył tu z innego filmu. Bohaterowie „Fridy” są bowiem charyzmatyczni, zmysłowo konkretni, Trocki zaś szeleści papierem, nawet w scenach wielkiej namiętności.
Film jest niewątpliwie fascynujący w swoim wątku głównym: jako obraz dziwacznej symbiozy dwojga nieprzeciętnych ludzi, różniących się całkowicie w swoim postrzeganiu świata. Oglądając tę historię można nawet zapomnieć, że chodzi tu o kultową malarkę. Historia Kahlo i Rivery zdaje się historią bardziej mityczną niż biograficzną. „Ona maluje z serca, ja maluję to, co widzę” - mówi w którymś momencie Rivera. I o tym właśnie jest opowieść Julie Taymor.
„FRIDA”- rei.: JULIE TAYMOR, scen.: Clancy Sigal, zdj.: Rodrigo Prieto, muz.: Elliot Goldenthal, wyst.: Salma Hayek, Alfred Molina, Geoffrey Rush, Antonio Banderas, Valeria Golino i inni. Prod. USA 2002. Dystryb. SPI.