Sundance a sprawa polska

Jeff Daniels i Laura Linney w "Walce żywiołów" Noah Baumbacha

13.02.2007

Czyta się kilka minut

Szanujący się polski kinoman co roku czyta bądź słucha o dopiero co zakończonym festiwalu w Sundance. Od 1978 r. każdego stycznia odbywa się w mormońskim stanie Utah (rzut beretem od Salt Lake City) najważniejszy światowy festiwal kina niezależnego. Impreza zdobyła rangę w połowie lat 80. dzięki osobistemu zaangażowaniu Roberta Redforda (Sundance Kida z pamiętnego filmu George'a Roya Hilla). Od tamtego czasu Sundance słynie jako Cannes in statu nascendi: festiwal mistrzów jutra. Jeśli do Francji jedzie się w maju po arcydzieła, do Utah wyrusza się po odkrycia. A że było ich do tej pory niemało (Kevin Smith, Robert Rodriguez, Quentin Tarantino...), każda kolejna impreza budzi niekłamane emocje.

Co z tego wynika dla wspomnianego polskiego kinomana? Przykro to stwierdzić, ale prawie nic. By ująć rzecz brutalnie: cóż z tego, że w tym roku nagrodę w dziedzinie dokumentu zdobył "Manda Bala (Send a Bullet)" Jasona Kohna, a wśród fabuł "Padre Nuestro" Christophera Zalli, skoro i tak najpewniej nie dane nam będzie zweryfikować tego werdyktu, bo nikt nie pokusi się o ich polską dystrybucję? Festiwal w Sundance istnieje m.in. po to, by wprowadzać nowe tytuły i nazwiska: nie ma większej przyjemności dla kinomana niż taka właśnie nauka, poszerzająca filmowe uniwersum o nowe planety. Tymczasem liczby mówią same za siebie: spośród wyróżnionych główną nagrodą fabuł ostatnich 10 lat tylko jeden film - "Fanatyk" Henry'ego Beana - doczekał się u nas kinowej dystrybucji dzięki Tantrze. Było też kilka radosnych niespodzianek w postaci premier filmów pokazywanych w Sundance bądź nagrodzonych przez inne jury poza głównym: mogliśmy w ten sposób cieszyć się np. "Dróżnikiem" Thomasa McCarthy'ego i "Powrotem do Garden State" Zacha Braffa. Czasem wyjątkowo wytrwałego bywalca wypożyczalni DVD czekała premia w postaci "Hustle&Flow" Craiga Brewera, "Rodzinki" Mike'a Millsa czy - do tego filmu jeszcze wrócę - "Walki żywiołów" Noah Baumbacha. Gdyby podliczyć wszystkie tytuły, od biedy zapełnilibyśmy może jedną sekcję jednego festiwalu. Co jednak z całą resztą?

Niezależne, czyli jakie?

Niezależność jest drugim, obok autentyczności, wielkim egzystencjalnym fetyszem naszych czasów. Ich korzenie tkwią w ludzkim marzeniu o wolności, ale kiedy przychodzi co do czego, niełatwo się je definiuje. Jest to zaś szczególnie trudne, kiedy idzie o niezależność w kinie, które - zwłaszcza w USA - powiązane jest z milionowymi sumami i gigantyczną machiną marketingową, promocyjną i artystyczną. Zwykło się przyjmować, że amerykański film niezależny to taki, który powstał z dala od wielkich wytwórni, a instytucje go finansujące nie ograniczały artystycznych wyborów reżysera. Sprawa nie jest jednak prosta, ponieważ wielkie wytwórnie bynajmniej nie odwracają się do kina niezależnego plecami - każda z nich ma specjalną firmę dystrybucyjną wykupującą prawa do takich filmów i zajmującą się ich dalszym rozpowszechnianiem ("20th Century Fox" stworzyło w tym celu "Fox Searchlight"). Oczywiście dla każdego twórcy niezależnego gratką jest ewentualna sprzedaż praw, oznacza ona bowiem szansę większej widowni. Taki był np. casus "Małej miss" Jonathana Daytona i Valerie Francis: ciepłej opowieści o pokiereszowanej rozmaitymi problemami rodzinie. Film, który wziął pod swe skrzydła właśnie Fox Searchlight, sięgnął niedawno po filmowego Świętego Graala, czyli po oscarową nominację za film roku (na szczęście Cinepix wprowadził "Małą miss" także na nasze ekrany).

W świetle tak a nie inaczej zorganizowanego rynku pojawia się jednak dość istotna wątpliwość. Skoro wielcy gracze tak uważnie śledzą rynek niezależny, skoro wyłuskują zeń rodzynki do szerokiej dystrybucji i skoro stawką jest ewentualne zatrudnienie przy naprawdę dużych projektach w przyszłości - to czy nie istnieje ryzyko artystycznego wyrachowania? Czy nie jest tak, że twórca niezależny nakręci swój film nie wbrew hollywoodzkim receptom, ale właśnie zgodnie z nimi - by spece z Fox Searchlight poklepali go po ramieniu i powiedzieli: "Gratulujemy, to się dobrze sprzeda"?

Oczywiście takie ryzyko nie tylko istnieje, ale w poważny sposób wpływa na jakość wielu filmów formalnie niezależnych, a budzących podejrzenia o artystyczny kompromis. Ktokolwiek oglądał "Hustle&Flow" i następnie świadkował oscarowemu tryumfowi piosenki z tego filmu ("It's Hard Out Here for a Pimp"), ten wie, o czym mowa. Film Brewera świadomie używa pewnych konwencji kojarzonych z kinem niezależnym i zaangażowanym - bohaterem jest czarny stręczyciel powoli przekształcający się w ambitnego rapera - ale wszystkie one służą tak naprawdę opowiedzeniu kolejnej (arcyhollywoodzkiej z ducha) bajki o wartości sukcesu i możliwości jego osiągnięcia wbrew wszelkim przeciwnościom. I o ile trudno uznać takie przesłanie za mało chwalebne, o tyle dydaktyzm jest w wielu miejscach rażący i każe podejrzewać twórców o chłodną kalkulację. Która - Oscar plus nominacja dla aktora Terrence'a Howarda - sowicie się opłaciła.

Trzy białe plamy

Ktoś może powiedzieć, że "Hustle&Flow" jest najlepszym przykładem na to, że brak amerykańskiego kina niezależnego na naszych ekranach nie jest żadnym problemem. Nic dalszego od prawdy, o ile bowiem film Brewera stanowi przykład pułapki, w jaką niezależni w Stanach często wpadają, o tyle jest także żywym przykładem zmagań, jakie młodzi twórcy z USA wciąż podejmują, by zmierzyć się z hollywoodzką machiną i wstrzyknąć do niej choć trochę życia czy buntu.

Właśnie owo zmaganie - raz zwieńczone sukcesem, a raz kompromisem - jest fascynujące w obcowaniu z amerykańskim kinem niezależnym. I właśnie jemu nie jest nam dane świadkować albo też świadkujemy mu zbyt rzadko. Poza tym nasi krytycy nie zawsze potrafią wytworzyć odpowiednią koniunkturę dla filmów, które jednak do nas trafiają. Nie chodzi o to, by krzesać z siebie sztuczny entuzjazm, ale by rozpoznać film wybitny, kiedy ma się go przed oczami.

"Jak być sobą" Davida O. Russella - jedno z najciekawszych i najżywiej przyjętych przez amerykańskich krytyków filmowych dzieł ostatnich lat - u nas doczekało się miażdżących recenzji. Wydaje się, że polskie oczekiwania wobec filmu made in USA są niejednokrotnie bardziej konwencjonalne niż same te filmy: wiele osób widzących nazwisko Dustina Hoffmana na plakacie i słowo "komedia" w materiałach prasowych spodziewało się drugiej "Tootsie", podczas gdy Russell porusza się po swojej własnej orbicie i ani mu w głowie kręcenie klasycznej komedii. "Jak być sobą", film zarówno treścią, jak i formalną fantazją trafiający w samo sedno wielu współczesnych lęków, przeszedł przez polskie ekrany niezauważony bądź zbesztany, podczas gdy najbardziej prestiżowe wśród krytyków pismo "Film Comment" wymieniało go wśród wydarzeń roku.

Są jednak przypadki drastyczniejsze, kiedy na nasze ekrany nie wchodzą filmy wielkie bądź o wielkość się ocierające. Trzy najbardziej rażące białe plamy po roku 2000 to: "You Can Count on Me" Kennetha Lonergana, "Junebug" Phila Morrisona i wspomniana "Walka żywiołów" Baumbacha (powinno być co prawda "Kałamarnica i wieloryb", ale przynajmniej ten ostatni film jest dostępny na DVD, więc nie wypada narzekać). Wymieniam ich tytuły z dwóch względów. Po pierwsze: jeszcze nie jest za późno, może dystrybutorzy się obudzą. Po drugie: w nich właśnie wspaniale ujawnia się najcenniejszy rys amerykańskiego kina niezależnego, to znaczy starania młodych twórców zdążające ku rehabilitacji filmowego realizmu. Lonergan, Morrison i - zwłaszcza! - Baumbach, każdy na swój sposób, czynią to, czego kinu amerykańskiemu najbardziej obecnie brakuje: otwierają swe filmy na świat i na człowieka, zamykają natomiast na łatwiznę i sentymentalizm.

Realizm w amerykańskim kinie - w przeciwieństwie do Europy - nigdy nie rozwinął w pełni swego potencjału, bo zawsze coś na siłę do niego doczepiano (lewicową wymowę społeczną, oskarżenie mieszczańskiej hipokryzji bądź prymitywną psychologię). Cassavetes wypracował swą osobną formułę, Altman także - ale czego amerykańskiemu kinu zawsze było trzeba, to uczciwego skupienia się na małych historiach, które unikałoby zarówno pokus światopoglądowej perswazji, jak i gatunkowej standaryzacji uczuć i środków. Trzy wymienione filmy wspaniale realizują ten właśnie postulat,

a są one jedynie wierzchołkiem góry lodowej. "Bubble" Soderbergha sięga aż do Bressona w poszukiwaniu ekranowej prawdy, a Lodge Kerrigan w swym "Keane" (i dużo wcześniejszym "Clean, Shaven") zbliżył się do mistrzów współczesnego realizmu, czyli do braci Dardenne. Znakomity "Half Nelson" Ryana Flecka - z nominowanym do tegorocznego Oscara Ryanem Goslingiem - przenicowuje wszystkie stereotypy filmów o nauczycielach i cały zbudowany jest na realistycznej i bezkompromisowej obserwacji dwojga bohaterów. Podobnie rzecz ma się z opowiadającą o zwolnionej z więzienia dziewczynie "Sherry Baby" Laurie Collyer z wybitną rolą Maggie Gyllenhaal (nominowaną zresztą do Złotego Globu).

***

Litania ta mogłaby trwać jeszcze długo, a przy każdym z tytułów należałoby powtórzyć: "film nierozpowszechniany w Polsce". Moje (i chyba nie tylko moje) marzenie jako kinofila jest następujące: chciałbym słysząc radiową informację o kolejnym Sundance, móc wytężyć słuch, zastrzyc uszami i pomyśleć sobie: już wkrótce obejrzę filmy, o których mowa! Niestety, w obecnej sytuacji mogę tylko wysłuchać listy nieznanych tytułów i nowych nazwisk, a następnie wzruszyć ramionami. O rozwiązaniu prawnie ściganym - i zarazem jałowym, bo nie mającym nic wspólnego z kulturą filmową doświadczaną zbiorowo - nawet nie wspomnę.

Nie ulega natomiast wątpliwości, że mamy do czynienia z dynamicznie rozwijającym się prądem, który już obrodził filmami wybitnymi, zwiastuje kolejne spełnienia - a który całkowicie omija nasz kraj. Moc, jaką mają wymienione tytuły, ich potencjał wzbudzania dyskusji i inspirowania samych twórców, nie oddziała na naszą filmową kulturę, dopóki nie włączymy choćby części z nich do repertuaru, nie zrecenzujemy, a następnie się o nie nie pokłócimy. Mam wrażenie, że mniej byłoby u nas - by posłużyć się ukutym na tych łamach terminem Łukasza Maciejewskiego - "filmików", gdybyśmy mieli okazję uczyć się od amerykańskich niezależnych.?q

Czytelników, którzy pragnęliby poszerzyć swoją wiedzę o najnowszych filmach niezależnych ze Stanów Zjednoczonych i nie tylko, odsyłamy na strony internetowe festiwalu w Sundance: . Warto również zaglądać do podsekcji "Independent Film" najpopularniejszej internetowej bazy filmowej, czyli , a także na znakomicie redagowaną stronę Film Society of Lincoln Center ( ), wydawcy wspomnianego w tekście dwumiesięcznika "Film Comment".Jeff Daniels i Laura Linney w "Walce żywiołów" Noah Baumbacha: "Tacy twórcy jak Baumbach czynią to, czego kinu amerykańskiemu najbardziej brak: otwierają swe filmy na świat i na człowieka, zamykają natomiast na łatwiznę i sentymentalizm".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2007