Jaki mamy pożytek z Oscarów

Nie dajmy się nabrać, Oscary są tylko fasadą biznesu filmowego w Hollywood. Ich znaczenie jest czysto symboliczne, więc z definicji nie mogą być kołem zamachowym jakiejkolwiek społecznej zmiany.

06.02.2024

Czyta się kilka minut

„Czas krwawego księżyca” zebrał 10 nominacji do Oskara. Na zdjęciu nominowani; Lily Gladstone - najlepsza aktorka pierwszoplanowa, Martin Scorsese - najlepszy reżyser oraz Robert de Niro - najlepsza rola drugoplanowa. Leonardo di Caprio bez nominacji / materiały prasowe Apple TV+
„Czas krwawego księżyca” zebrał 10 nominacji do Oscara. Na zdjęciu nominowani: Lily Gladstone – najlepsza aktorka pierwszoplanowa, Martin Scorsese – najlepszy reżyser oraz Robert De Niro – najlepsza rola drugoplanowa. Leonardo DiCaprio bez nominacji / Materiały prasowe Apple TV+

Zagram to tak, jakbym liczył na Oscara (właśnie ogłoszono nominacje, wręczenie odbędzie się 11 marca). Zmarszczę brwi, położę dłoń na czole i otworzę usta ze zdziwienia. Po raz dziewięćdziesiąty szósty zanosi się na to, że nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej – wbrew, jak sądzę, misyjnej naturze nagrody oraz estetycznej subtelności ceremonii – nie będą zapalnikiem równościowej rewolucji. Pieśń o tym, że powinny być, niesie się echem po mediach, jej refrenem jest lament nad pomijanymi mniejszościami.

Ilekroć słyszę tę melodię, przypominają mi się słowa Freda Allena – komika, któremu wierzę, bo ma nie jedną, ale dwie gwiazdy na bulwarze w Alei Sław: „Możesz zebrać całą szczerość w Hollywood, włożyć ją w pępek muszki owocówki i wciąż będzie miejsce na kilka ziaren kminku oraz serce producenta filmowego”.

Sprawiedliwość dla Taylor Swift

W idealnym świecie Oscary miałyby przede wszystkim wartość edukacyjną. Spełniałyby funkcję, którą realizują dziś rozproszone po świecie festiwale filmowe. Rzucałyby światło na trendy w międzynarodowym kinie, redefiniowały anachroniczne podziały na sztukę wysoką i niską, godziły intymne z politycznym. W świecie za oknem są co najwyżej metaforą współczesnej wrażliwości kształtowanej przez dwie sprzeczne narracje. Jedna głosi, że popkultura bez systemowej inkluzywności jest toksyczna. Druga mówi, że przez kryterium parytetów sztuka cierpi. Obydwie nie przystają do rzeczywistości o tyle, że w praktyce przekładają się na koniunkturalizm. Oscary są tego jaskrawym przykładem – gdy tylko odwraca się wiatr, zaraz zwiewa i listek figowy, i makijaż z brokatu.

Na wprowadzone od ubiegłego roku i wchodzące teraz w życie zasady dywersyfikacji nie da się spojrzeć przez inny pryzmat. Do tej pory proces selekcji oscarowej w kategorii najlepszego filmu był jednoetapowy. Zgłoszony utwór miał trwać ponad 40 minut, a komercyjne amerykańskie kino musiało wyświetlać go nieprzerwanie przez tydzień. Teraz zasady selekcji rozszerzono o kolejny etap i rozmaite stopnie inkluzywności. Kryteria są jasne. Dzielą się na cztery standardy i w każdym z nich „mniejszość” definiowana jest tak samo: to kobiety, mniejszości rasowe, społeczność LGBTQ+, osoby niepełnosprawne fizycznie bądź intelektualnie lub niedosłyszące.

Pierwszy standard dotyczy samej reprezentacji: jeśli główny wątek fabularny filmu nie jest związany z problemami którejś z wymienionych grup, przynajmniej jeden z odtwórców głównych lub istotnych drugoplanowych ról powinien do niej należeć (ewentualnie: powinna ona stanowić 30 procent całej obsady).

Drugi standard, dotyczący ekip filmowych, mówi o procentowym udziale mniejszości w pionach realizacyjnych: od reżyserii i produkcji po makijaż i fryzury.

Trzeci – standard branżowy – obejmuje stałe programy stażowe, szkolenia oraz kursy rozwoju zawodowego w firmach producenckich i dystrybucyjnych dla wspomnianych mniejszości.

Czwarty – standard komunikacji z widzem – dotyczy procentowego udziału mniejszości w zarządzaniu działami reklamy, dystrybucji i PR-u.

Na papierze wszystko brzmi fantastycznie – w końcu jak inaczej zmienić stosunek sił w Fabryce Snów, niż zmuszając wytwórnie do przyjrzenia się własnym strategiom kadrowym. W praktyce jednak starcza tych obostrzeń jedynie na symboliczną zmianę. Aby ubiegać się o nominację, film musi bowiem spełnić zaledwie dwa standardy z czterech. Żeby zaś spełnić jeden standard, powinien odhaczyć tylko jeden z kilku podpunktów (wyjątkiem jest ten dotyczący szkoleń, który musi być spełniony w całości). Mówimy zatem o przeszkodzie, którą dział HR w dużym hollywoodzkim studiu usunie w trakcie przerwy śniadaniowej.

W tym roku w drugim etapie odrzucono 56 filmów. Są to oczywiście produkcje, które powyższych standardów nie spełniły. Po pierwsze jednak, wciąż mogły rywalizować w pozostałych 23 kategoriach. A po drugie – o ich porażce w trakcie selekcji i tak zdecydowałyby względy artystyczne. No chyba że 10,5 tysiąca osób postradałoby zmysły i wystawiły do pojedynku z „Oppenheimerem” „Ant-Mana i Osę: Kwantomanię” albo „The Eras Tour”, czyli relację z trasy koncertowej Taylor Swift. W najlepszym wypadku mamy więc do czynienia z wyważaniem otwartych drzwi.

Vivien Leigh i Hattie McDaniel, która otrzymując Oskara za rolę w filmie „Przeminęło z wiatrem” (1939 r.), została pierwszą czarnoskórą kobietą uhonorowaną tą nagrodą / Silver Screen Collection / Getty Images

Z moich obliczeń wynika, że jesteś biały

Jeśli historia Oscarów nadawałaby się na wielką filmową epikę, opowieść o wykluczonych z imprezy, byłby to regularnie kasowany i wznawiany serial. Jego odcinków było tak mało, że niemal wszystkie znamy na pamięć. Ten o Hattie McDaniel z „Przeminęło z wiatrem”, która jako pierwsza czarna osoba w historii zgarnęła rycerza Akademii. Ten o Sacheen Littlefeather, aktorce z plemienia Apaczów, która przemawiała w imieniu protestującego Marlona Brando. A także ten o „Czarnej panterze” nominowanej do Oscara w ramach zadośćuczynienia za lata nieobecności czarnej społeczności w białej popkulturze i ten o Kathryn Bigelow – pierwszej kobiecie w historii nagrody, która została najlepszą reżyserką (i to dopiero w 2009 r.).

Wiele mówiącym leitmotivem ceremonii wręczania Oscarów jest również nagradzanie mniejszości za role utożsamiane z kulturowymi stereotypami. Czarni aktorzy dostają Oscary za role niewolników, Azjaci wygrywają za partie imigrantów śniących amerykański sen (lub koszmar), a reprezentanci środowisk LGBTQ+ – za rozmaite kroniki zrywów równościowych. Nawet tegoroczny sukces „Barbie” zostawia dziwny posmak. America Ferrera zdobyła nominację za efektowny monolog o nakładanej na kobiety społecznej presji. Sam zaś film – nominację w najważniejszej kategorii za produkcję „targetowaną” na kobiety, która przekroczyła w box offisie granicę miliarda dolarów.

Liczby nie kłamią. Z przeprowadzonej przez niezależny think-thank Annenberg Inclusion Initiative dla Los Angeles Times analizy wynika, że na przestrzeni 95 lat istnienia Oscarów tylko 6 proc. nominowanych było czarnych, a zaledwie 17 proc. stanowiły kobiety. Latynosi to 1,7 proc. (reżyserski supertercet Alejandra Iñárritu, Alfonsa Cuaróna i Guillerma del Toro zdobył niemal jedną piątą wszystkich Oscarów dla tej grupy etnicznej). Azjaci stanowią 2 proc., z czego aż jedna ze zdobytych nagród przypadła na lata 2020-2021. Filmowcy z Bliskiego Wschodu to już granica błędu statystycznego – 0,4 proc., z kolei rdzenni Amerykanie – 0,14 proc.

Akademia reaguje na te statystyki wyłącznie odruchami bezwarunkowymi – jak po uderzeniu w rzepkę, gdy podrywamy nogę w niekontrolowanym spazmie.

Tak było w 2015 r., kiedy kampania #oscarssowhite w mediach społecznościowych doprowadziła do rozszerzenia i większej dywersyfikacji ciała akademickiego. Przełożyło się to na marginalny w skali problemu wzrost wśród nominowanych mniejszości rasowych (z 8 na 17 procent) oraz na kompromitujący wzrost liczby nominowanych kobiet – z 21 na 27 procent (choć nagrody dla Chloé Zhao i Jane Campion ładnie wyglądały w mediach). Z tej perspektywy trudno traktować Oscary jako coś więcej niż fasadę całego biznesu filmowego w Hollywood, kolorową ilustrację panującego w branży status quo. A skoro ich znaczenie jest czysto symboliczne, to z definicji nie mogą być kołem zamachowym jakiejkolwiek zmiany.

Niebezpieczne związki

Tłem ceremonii wręczenia Oscarów są zapasy Hollywood z obyczajową rewolucją, która objęła swoim zasięgiem środowiska filmowe. Składa się na nią w zasadzie wszystko, czym dziś oddychamy: ruch #metoo, kwestia niedostatecznej reprezentacji mniejszości w tekstach kultury, zbyt wolno postępująca profesjonalizacja zawodów filmowych, wreszcie – tworzenie nowego kanonu sztuki w zgodzie ze współczesną wrażliwością. I są to zmagania fascynujące, bo przecież nie można jednocześnie kultywować starego porządku i nowego ładu. Nie można, prawda?

W tekście z magazynu „Wired” z lipca 2020 r. (data publikacji jest o tyle istotna, że to właśnie w trakcie pandemii nadzieje na przeformatowanie Akademii były werbalizowane najgłośniej) Angela Watercutter pisała: „Patrząc z dalszej perspektywy, filmy, które są ważne dla współczesnej masowej publiczności – a zatem i te, na których Akademia może przystawiać stempel jakości – mówią sporo o społecznych wartościach, o tym, w co kolektywnie wierzymy. Zwycięstwo filmu »Moonlight« mówiło nie tylko sporo o artystycznej jakości tego filmu, ale też o tym, że czarne osoby ze środowisk LGBT po prostu się liczą – i dla kina, i dla nas. Wbrew obiegowym opiniom opatrywanie filmów takich jak »Przeminęło z wiatrem« stosownym komentarzem lub ściąganie z platform streamingowych tych produkcji, w których biali aktorzy malowali twarze na czarno, nie jest cenzurą. Jest świadectwem tego, że kolejne pokolenia mogą wyciągnąć wnioski z przeszłości. Że stać nas na więcej. Żaden ruch Akademii nie sprawi, że w ciągu jednej nocy zmienimy nawyki odbiorcze, a multipleksy zapełnią się lepszymi filmami. Na pewno jednak doprowadzi do zmian w kryteriach oceny sztuki”.

Choć podpisuję się pod wszystkimi pragnieniami Watercutter, wydaje mi się, że nie czyni ona kluczowego założenia. Mianowicie, że nawet ciało tak niejednorodne i nieprzeniknione jak Amerykańska Akademia Filmowa może formułować różne „komunikaty” z koniunkturalnych powodów. Jeśli byłoby inaczej, już dawno temu wpłynęłoby to na formułę samego spektaklu – nieodmiennie anachroniczną, opartą na tabloidowych kontrowersjach, odwołującą się do tradycji złotego wieku Hollywood, lat 20. i 30., stawiającą w centrum medialnej optyki figurę białego faceta łaskawie uchylającego drzwi czarnym i kobietom.

Jeśli więc Oscary miałyby się zmienić – w co wierzę tak gorliwie, jak w istnienie mysikotów i ptabyków – to zmiana musiałaby zacząć się od uznania za godne tych profesji filmowych, w których udział mniejszości jest największy. Na przykład od uwzględnienia reżyserek castingów (mężczyźni to zaledwie 16 proc. tej działki), które w 1999 r. zostały skutecznie przegłosowane jako niegodne oscarowej gali.

Choć trudno w to uwierzyć, ten rodzaj zawodowej uważności był kiedyś wpisany w statut Akademii. Nie powstała ona po to, by służyć sztuce. Była powołana, by regulować wewnętrzne interesy Hollywood. Jak podkreśla teoretyk kina David Thomson, inicjatywa Oscarów miała związek z prewencyjnym działaniem wytwórni filmowych na szkodę rodzących się w Hollywood związków zawodowych.

Aby wyprzedzić uzwiązkowienie zawodów reżysera, scenarzysty i aktora, Louis B. Mayer lobbował na rzecz stworzenia organizacji, w ramach której twórcy będą funkcjonować poza gildiami i związkami, a która jednocześnie będzie przynosić korzyści wizerunkowe. W pewnym sensie Oscary były więc wsobne z natury, ich zadaniem nie było zaś odzwierciedlanie społecznych nastrojów, lecz regulacja organizmu, jakim był przemysł filmowy w USA.

Przebudzenia

W obecnym krajobrazie kulturowym ma to tym większe znaczenie, że presja widzów na złagodzenie retoryki tzw. woke culture jest coraz silniejsza – naraz stało się jasne, że kategoryczne i bezrefleksyjne realizowanie jej założeń może wpływać niekorzystnie na jakość sztuki filmowej. To zresztą trend, który dzięki wspólnym wysiłkom dużych wytwórni oraz platform streamingowych doprowadził do jednego z najcichszych i największych kryzysów scenariopisarskich w historii Hollywood.

Na symptomy problemu zwracano dotąd uwagę głównie w mediach społecznościowych i na kanałach filmowych z YouTube’a. Dziś nawet „Variety” i „The Hollywood Reporter” upatrują przyczyn upadku wielkich popkulturowych marek (w większości należących do Disneya) m.in. w tego rodzaju „polityce tożsamościowej”. O ironio, w medialnych doniesieniach o ubiegłorocznym strajku scenarzystów temat ten był w zasadzie nieobecny. A szkoda, bo jego wagę potwierdzają malejące wpływy z kinowych kas. Uwiąd kina superbohaterskiego – tak w kinach, jak i w streamingu – to jasny sygnał od widowni. Dość scenariuszy pisanych na kolanie oraz superbohaterek bez skazy, wokół których nie da się zbudować żadnego konfliktu. Dość zmieniania rasy i tożsamości kultowych postaci bez ugruntowywania tejże zmiany w sensowym tekście. Wreszcie – dość wysycania rynku przez produkcje tworzone w zgodzie z dewizą: najpierw reprezentacja, później scenariusz.

Na pierwszy rzut oka tegoroczne oscarowe nominacje pokazują, że da się zjeść ciastko i mieć ciastko. W najważniejszych kategoriach nominowano czarnych aktorów (Jeffrey Wright za „American Fiction” oraz Colman Domingo za „Rustina” o, cóż… walczącym z rasizmem i homofobią aktywiście Bayardzie Rustinie). W przegródce z najlepszymi filmami znalazła się z kolei rekordowa liczba filmów w reżyserii kobiet („Barbie” Grety Gerwig, „Anatomia upadku” Justine Triet oraz „Poprzednie życie” Celine Song). Oscara za pierwszoplanową rolę kobiecą dostanie zapewne pierwsza w historii rdzenna Amerykanka (Lily Gladstone za „Czas krwawego księżyca”). Jeśli jednak spytamy bukmacherów o zdanie, to szanse na kolejne przełomowe nagrody są iluzoryczne. Podobnie ma się sprawa z wyróżnieniami dla europejskich aktorów i aktorek, którymi tradycyjnie przyprawia się hollywoodzką zupkę (kiedyś Emmanuelle Riva z „Miłości” Michaela Hanekego, dziś – Sandra Hüller z „Anatomii upadku” Justine Triet). Wbrew temu, czego chciałaby Watercutter, kryteria w ocenie sztuki raczej się nie zmienią, skoro sama Akademia – jako ciało złożone z dziesięciu tysięcy różnych wrażliwości – nigdy nie będzie formacją skłonną do ryzyka lub przekory.

Jaki zatem mamy pożytek z Oscarów, skoro ich organizatorzy muszą odpowiedzieć na tyle różnych potrzeb, a przyznający nagrody znajdują się pod wielowektorową presją? Będę skłaniał się ku teorii, że beneficjentami ceremonii – także w szerszym kulturowym sensie – są wyłącznie ci, którym uda się zająć miejsce na samej gali. To przed nimi otwierają się furtki do kolejnych filmów, to oni skaczą po kolejnych szczebelkach hollywoodzkiej drabiny i to oni zapisują w kronice historii kina, że w roku takim a takim nie było lepszego filmu niż „Zakochany Szekspir”.

Nam zostaje stare i zdyszane Hollywood, które nie potrafi dogonić świata za oknem. I kolejna bezsenna noc, w trakcie której obiecujemy sobie, że za rok będzie inaczej. 

Od redakcji: 9 lutego 2024 r. Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej wprowadziła nową kategorię oscarową. Od 2026 r. statuetka będzie trafiać także do najlepszych reżyserek bądź reżyserów castingu. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Równość pochyła